Reklama

Kiedyś myślałam, że w tym wieku człowiek już wie, kim jest, czego chce i czego nie chce na pewno. Dziś wiem tylko tyle, że od dawna żyję jakby obok siebie. Nie nieszczęśliwie, po prostu w zawieszeniu.

Żyliśmy jakby obok

Czterdzieści lat żyję z Janem. Gdy to mówię na głos, brzmi jak osiągnięcie, jak medal przypinany do żakietu na jubileusz, a przecież nikt nie pyta, jak te lata wyglądały od środka. U nas od dawna wyglądają tak samo: cisza przy stole, tykanie zegara, wiadomości lecące w tle, choć nikt ich naprawdę nie słucha. Jan je w skupieniu, ja też. Czasem spojrzymy na siebie, ale bez potrzeby komentowania czegokolwiek. Wieczorami kładziemy na szafce nocnej swoje tabletki. On swoje, ja swoje. To jedyny rytuał, który jeszcze nas łączy.

Nie kłócimy się, nie krzyczymy, nie trzaskamy drzwiami. Może dlatego tak długo myślałam, że wszystko jest w porządku. Bo przecież nie boli. Tylko że brak bólu to nie to samo co życie. Kiedy przyszła decyzja o moim wyjeździe do sanatorium, była czysto techniczna. Kręgosłup, ciśnienie, skierowanie. Krynica. Trzy tygodnie.

– Leki spakowałaś? – Zapytał Jan, stojąc w progu sypialni.

– Spakowałam.

– Zadzwoń, jak dojedziesz.

Kiwnęłam głową. Nawet się do siebie nie zbliżyliśmy. Żadnego „uważaj na siebie”, żadnego „będę tęsknił”. Pomyślałam wtedy, że te słowa, które padły, są jak puste opakowania po czymś, co kiedyś było ważne.

Nie miałam oczekiwań

Sanatorium miało być tylko innym miejscem tej samej rutyny. Pierwsze dni w Krynicy były do siebie łudząco podobne. Pobudka o stałej porze, śniadanie, zabiegi zapisane drobnym drukiem na kartce, kolejki, w których wszyscy stali cierpliwie i z rezygnacją. Ciała w szlafrokach, twarze jeszcze nie do końca obudzone, rozmowy prowadzone półgłosem. Czułam się, jakbym przeniosła się do innej wersji codzienności, tylko z innym widokiem za oknem.

Na stołówce zawsze siadałam przy tym samym stole. Nie dlatego, że ktoś mi kazał, raczej z przyzwyczajenia. Naprzeciwko mnie zasiadała współlokatorka, gadatliwa kobieta, która już pierwszego dnia opowiedziała mi historię swojego biodra i byłego męża. Słuchałam, kiwałam głową, odpowiadałam zdawkowo.

Przy sąsiednim stole siedział mężczyzna, którego z początku traktowałam jak element tła. Wiedziałam, jak ma na imię, bo kelnerka do niego powiedziała „panie Marianie”. Mówił „dzień dobry”, „dziękuję”, nic więcej. Nie wpatrywał się, nie zagadywał. To było nawet kojące. Któregoś dnia usiadł obok mnie.

– Wolne? – zapytał, wskazując krzesło.

– Tak – odpowiedziałam automatycznie.

Był uprzejmy

Rozmowa potoczyła się sama, bez wysiłku: o pogodzie, o zabiegach, o tym, że poranki bywają ciężkie. Nic osobistego, nic zobowiązującego. Następnego dnia, gdy przyszłam na obiad po zabiegach, na moim miejscu czekało ciasteczko.

– Pomyślałem, że po masażu dobrze robi – powiedział spokojnie Marian.

Zaskoczyło mnie to. Nie dlatego, że to był jakiś wielki gest, tylko dlatego, że ktoś o mnie pomyślał. Przez chwilę poczułam niepokój i natychmiast próbowałam go w sobie uciszyć. To nic nie znaczy, tłumaczyłam sobie w myślach. Zwykła uprzejmość.

Zaczęło się niewinnie, od wspólnego wyjścia po kolacji. Marian zapytał, czy mam ochotę przejść się przed snem. Skinęłam głową, zanim zdążyłam się zastanowić. Szliśmy wolno, ścieżką wzdłuż parku. Opowiadałam mu o sobie sprzed lat, o tym, że kiedyś chciałam czegoś więcej, wyjechać, spróbować innego życia. Słuchał uważnie, bez przerywania, bez poprawiania. To było dziwne uczucie, mówić i mieć pewność, że ktoś naprawdę jest obecny.

– A teraz? – Zapytał w pewnym momencie.

– Teraz jestem żoną – odpowiedziałam.

Nie skomentował. Kiwnął tylko głową, jakby zrozumiał więcej, niż powiedziałam.

To był moment

Wieczorem zadzwoniłam do Jana. Rozmowa była krótka, rzeczowa. Zapytał, jak zabiegi, odpowiedziałam, że w porządku. Zapadła cisza, której żadne z nas nie próbowało wypełnić. Po odłożeniu telefonu poczułam coś, co przypominało wstyd, ale bardziej bolało mnie to, że wstydziłam się samej myśli o rozmowie, która właśnie skończyła się bez śladu.

Do pijalni wód chodziłam codziennie już niemal z przyzwyczajenia. Tego dnia było tłoczniej niż zwykle, ludzie krążyli powoli, jakby każdy niósł w sobie własne zmęczenie. Marian stanął obok mnie, blisko. Rozmawialiśmy o tym, że turnus zbliża się ku końcowi.

– Zaraz mi uciekniesz – powiedział półżartem, gdy zrobiłam krok do przodu.

Wtedy chwycił mnie za dłoń. Ten gest był tak prosty, że aż trudny do uniesienia. Serce zaczęło mi bić szybciej, jakbym zrobiła coś zakazanego, choć jeszcze nic się nie wydarzyło. Nie cofnęłam ręki. Wieczorem długo siedziałam w swoim pokoju, słuchając odgłosów z korytarza. Myśli krążyły w kółko. Przypominałam sobie Jana, nasz dom, poranki, które niczym się od siebie nie różniły. Przypominałam sobie też ciepło tamtej dłoni.

Wpuściłam go

Pukanie było ciche, jakby ktoś nie chciał się narzucać. Otworzyłam drzwi tylko na tyle, by zobaczyć jego twarz.

– Jeśli to nie jest dobry moment, odejdę – powiedział.

Stałam bez ruchu. Wiedziałam, że jeśli teraz zamknę drzwi, wszystko wróci na swoje miejsce. Rutyna, cisza, bezpieczeństwo bez drżenia. Zrobiłam krok w tył i drzwi otworzyły się szerzej. Nie potrafiłam wtedy nazwać tego, co czułam. Strach mieszał się z ulgą, a poczucie winy z czymś, co przypominało radość. W tamtej chwili nie myślałam o przyszłości. Myślałam tylko o tym, że ktoś mnie widzi.

Rano obudziłam się wcześnie. W pokoju panowała cisza. Leżałam przez chwilę bez ruchu, próbując zrozumieć, co właściwie się wydarzyło i co to ze mną zrobiło. Skupiałam się na ciele, na tym, że oddychałam inaczej, jakby głębiej.

Telefon zadzwonił raz. Spojrzałam na ekran i odłożyłam go obok. Nie miałam w sobie gotowości, by tłumaczyć mężowi cokolwiek, nawet zwykłe „wszystko w porządku”. Pomyślałam, że oddzwonię później, choć wiedziałam, że to odkładanie ma w sobie coś więcej niż brak czasu. W środku czułam zamieszanie, wstyd przeplatał się z ulgą, a poczucie winy z czymś, co przypominało przebudzenie.

Nie czułam się winna

Ostatniego dnia wstałam wcześnie i długo siedziałam przy oknie. Patrzyłam na ludzi wychodzących z budynku, na ich powolne ruchy, na twarze skupione na własnych sprawach. Czułam w sobie spokój, który nie był ulgą ani radością. Był świadomością.

Nie zadzwoniłam do Jana. Myślałam o nim, o naszym domu, o wspólnych latach, które nie zniknęły tylko dlatego, że wydarzyło się coś innego. Nie mówiłam sobie, że wszystko się zmieni. Wiedziałam tylko, że ja już nie jestem tą samą osobą, która przyjechała tu kilka tygodni wcześniej. Nie analizowałam tego, co było między mną a Marianem. Nie nazywałam tego błędem ani ucieczką. To było doświadczenie, które przypomniało mi, że nadal czuję, reaguję, chcę być zauważona.

W drodze powrotnej myślałam o tym jednym zdaniu, które krążyło we mnie uparcie i spokojnie. Nie zdradziłam. Nie zniszczyłam. Przypomniałam sobie, że jestem kobietą. Nie wiem jeszcze, co zrobię z tym, co się wydarzyło, ale wiem, że nie da się już tego cofnąć.

Zofia, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama