Reklama

Mam na imię Joanna. Mam sześćdziesiąt jeden lat, mieszkam sama w kawalerce na trzecim piętrze bez windy i nie narzekam. Mam swoje rytuały, które wypełniają mi dni: poranna kawa, dwa łyki ciepła przed wyjściem do pracy – chociaż od roku już nie pracuję. Byłam bibliotekarką przez niemal czterdzieści lat. Przemykałam między regałami z książkami jak duch, a teraz czasem wydaje mi się, że nikt mnie nie zauważa nawet w sklepie. I może właśnie tak ma być. Nie lubię się narzucać.

Nie miałam męża ani dzieci. Nie miałam złamanego serca. Z nikim nie byłam w poważnym związku. Czy to znaczy, że przegapiłam życie? Czy może po prostu go sobie nie skomplikowałam? Ludzie mówią o samotności z przerażeniem w głosie, jakby była wyrokiem. A dla mnie była zawsze bezpiecznym schronieniem. Sama podejmowałam decyzje, nikt mnie nie ranił. Nawet święta, choć puste, nie były bolesne. Gotowałam sobie barszcz z torebki, jadłam pierogi ze sklepu i oglądałam te same filmy w telewizji. I to mi wystarczało.

Nie wierzyłam w wielką miłość. A nawet jeśli kiedyś wierzyłam, to dawno temu przestałam. Może kiedyś miałam marzenia, ale rozsądek szybko je zweryfikował. Każde uczucie, które zaczynało się rozwijać, odkładałam na bok, jak książki na półkę. Niech leży. To nie teraz, nie dla mnie.

W zeszłym tygodniu zobaczyłam, jak Halina – moja sąsiadka z naprzeciwka – wróciła z zakupami, cała roześmiana, z jakimś mężczyzną. Gestykulowała, śmiała się głośno. Weszli do jej mieszkania i jeszcze długo słychać było śmiech zza drzwi. Usiadłam wtedy przy oknie z herbatą i pomyślałam, że ja tak nie umiem. I chyba nie chcę. Ale może... po prostu się boję?

To było niezwykłe spotkanie

Zaczęło się jak każda inna sobota. Wyszłam z domu po ósmej, kiedy na targu było jeszcze w miarę spokojnie. Lubiłam ten moment – ciszę poranka przerywaną pojedynczymi głosami handlarzy. Miałam swoje ścieżki, sprawdzone stoiska. Najpierw warzywa, potem pieczywo. Ale tego dnia pojawił się on. Pierwszy raz zauważyłam go przy stoisku z pomidorami. Stał tuż przede mną, przeglądał je z takim namysłem, jakby wybierał najważniejszy produkt dnia. W końcu odwrócił się do mnie i powiedział:

– Chyba wszystkie są są takie same, ale ceny jakby z różnych światów.

Uśmiechnęłam się z grzeczności, ale nie odpowiedziałam. Nie byłam przyzwyczajona do rozmów z obcymi. Mężczyzna kiwnął głową i odszedł. Uznałam, że więcej go nie zobaczę. Ale tydzień później znów stał w kolejce, tym razem z ogórkami w siatce. Znowu się odezwał, tym razem nieco odważniej.

– Słyszałem, że ogórki drożeją szybciej niż złoto. Może trzeba będzie je trzymać w sejfie, nie w spiżarni.

– Albo jeść na raty – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Nie było w tym nic natarczywego, raczej biło od niego ciepło i spokój. Od tego momentu zaczęliśmy wymieniać kilka słów co sobotę. O pogodzie, o cenach, o polityce, której oboje nie lubiliśmy, ale musieliśmy o niej rozmawiać, bo przecież wszyscy to robili. Z czasem zaczęłam wyłapywać go wzrokiem między straganami. Jeśli był – szłam wolniej. Jeśli nie – brałam wszystko szybko i wracałam do domu. Po kilku tygodniach podszedł do mnie, gdy stałam w kolejce po jabłka, i zapytał:

– To może kiedyś wypijemy kawę po tych zakupach?

Zamarłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie było w moim stylu. Kawa z mężczyzną? Poza targiem?

– Kiedyś... może – odpowiedziałam, udając obojętność.

– Nie wierzę w może. Ale w pani oczy wierzę.

Nie odważyłam się nic powiedzieć. Skinęłam tylko głową, szybko zapłaciłam za zakupy i poszłam w swoją stronę. Tego dnia przez pół dnia się uśmiechałam. I nie wiedziałam, dlaczego mnie to przeraża.

Musiałam się komuś zwierzyć

Anna odezwała się niespodziewanie. Napisała krótką wiadomość: „Jestem w mieście. Znalazłam cię. Spotkamy się?”. Serce mi przyspieszyło, jakbym znów miała dwadzieścia lat i czekała, aż ktoś zadzwoni z budki telefonicznej pod blokiem. Odpisywałam z wahaniem, ale w końcu się zgodziłam. Zaproponowałam spotkanie w kawiarni, w której kiedyś spędzałyśmy godziny, rozmawiając o wszystkim, co wtedy wydawało się najważniejsze.

Kiedy ją zobaczyłam, nie od razu ją poznałam. Miała krótsze włosy, okulary i trochę więcej siwych pasemek niż ja. Ale uśmiech – ten sam. Przysiadła się do mnie, jakby minęło kilka dni, a nie trzydzieści lat.

– Nadal pijesz czarną bez cukru? – zapytała.

– Nadal. A ty?

– Z mlekiem. I dwie łyżeczki cukru. Zawsze byłam mniej rozsądna – roześmiała się.

Rozmawiałyśmy długo. O pracy, o rodzicach, o życiu, które nie potoczyło się tak, jak planowałyśmy. W końcu zeszło na temat, który odkładałam w myślach od tygodni.

– Jest ktoś – powiedziałam cicho, wpatrzona w filiżankę.

– A to nowość. Jednak „ktoś”? – uniosła brwi. – No opowiadaj. Kto? Jak? Skąd?

– Spotykam go na targu. Nazywa się Roman i jest wdowcem. Trochę starszy ode mnie, ale... ma coś w sobie. Mówi ciepło. Czasem głupio żartuje, ale nie nachalnie. Zaproponował mi kawę.

– A ty?

Odmówiłam mu.

Anna przyjrzała mi się uważnie.

– Czego się boisz, Joasia?

Zacisnęłam dłonie na serwetce. Słowa szły opornie.

– Że nie będę umiała. Że coś popsuję. Że on zobaczy, jaka naprawdę jestem.

– A jaka jesteś?

– Nie wiem. Chyba całe życie nie chciałam się tego dowiedzieć.

Nie od razu odpowiedziała. Sięgnęła po moją dłoń i lekko ją ścisnęła.

– Może właśnie teraz jest ten moment, żeby się dowiedzieć. Może nie dla niego, tylko dla siebie?

Patrzyłam na nią w milczeniu. W mojej głowie tłukły się wszystkie wymówki świata. Ale żadna nie brzmiała wystarczająco dobrze.

Bałam się tego uczucia

Tego dnia nie planowałam iść na targ. Lodówka była pełna, pogoda kiepska, a ja miałam wrażenie, że po spotkaniu z Anną muszę sobie wszystko poukładać. Ale przed południem włożyłam płaszcz, zabrałam torbę i wyszłam. Nie chodziło o warzywa. Roman stał przy straganie z jabłkami, jakby na mnie czekał. Gdy mnie zobaczył, od razu się uśmiechnął.

– No i mamy znowu inflację jabłkową. Szampion po cztery pięćdziesiąt. Kiedyś to było...

– Kiedyś to się jabłka kradło z sadów – odparłam.

– A teraz trzeba płacić i jeszcze się cieszyć, że nie są w euro – mrugnął.

Spacerowaliśmy razem między straganami, każde z torbą w ręku. On kupił buraki, ja kalafiora, potem jeszcze wspólnie stanęliśmy w kolejce po miód. I wtedy, bez żadnego wstępu, zapytał:

Czemu się boisz?

Zamarłam. Nie udawał, że chodzi o coś innego. Patrzył mi w oczy, poważnie, spokojnie.

– Bo całe życie mówiłam, że miłość to nie dla mnie. I teraz nie wiem, jak się to robi.

Zaśmiał się, ale nie szyderczo. Tylko ciepło, prawie czule.

– Nie robi. Tylko się przyjmuje.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Może właśnie dlatego nic nie powiedziałam. Ruszyliśmy dalej. Przy wyjściu z targu podał mi rękę, jakby to było najnaturalniejsze na świecie. Wzięłam ją, na chwilę.

– Podajesz dłoń tak, jakbyś chciała ją natychmiast zabrać – powiedział cicho.

Bo całe życie byłam sama. Nie umiem inaczej.

Zatrzymał się, spojrzał na mnie.

– Wszystkiego można się nauczyć, krok po kroku. Jak w tańcu.

Szliśmy dalej w milczeniu, ale nie puściłam jego ręki. Nie tego dnia.

Brakowało mi odwagi

Zaczęło się powoli. Spotkania nie tylko na targu, ale też w parku, na spacerach, raz u mnie, raz u niego. Roman lubił gotować. Zapraszał mnie na zupy – ogórkową, pomidorową, kapuśniak. Mówił, że jak kobieta zje u niego trzy razy, to już przepadła. Śmiałam się, ale i tak wracałam. W domu pachniało ciepłem. Miał kuchnię z żółtymi kafelkami i zegar z kukułką, który działał tylko w parzyste dni. Gdy raz zostawiłam u niego swoją parasolkę, nie oddał jej od razu.

– Zostaw, będziesz miała pretekst, żeby wrócić – powiedział.

A potem... po prostu nie przyszłam. Umówiliśmy się, że przyjdę w sobotę. Miał być rosół i ciasto. Cały piątek nie mogłam spać. Rano obudziłam się w złym nastroju. Powiedziałam sobie, że źle się czuję, że pewnie coś zjadłam, że nie mam siły iść. Ale prawda była inna. Bałam się. Że się przyzwyczaję, że przestanę być sama. Że znowu coś się rozsypie.

Zasłoniłam zasłony, nie odbierałam telefonu, nie otwierałam okna. Wieczorem znalazłam w skrzynce list. Złożony na pół, w kopercie bez znaczka. „Joanno, nie wiem, co się stało, ale jeśli potrzebujesz czasu, to ja go mam. Czekałem na kogoś takiego całe życie. I nie chcę naciskać. Ale będę tu, na ławce, w sobotę. Jak zawsze”.

Trzymałam ten list przy sobie przez dwa dni. Najpierw przy stole, potem na poduszce, potem schowałam go pod serwetkę. W niedzielę wstałam wcześnie. Umyłam włosy, wypiłam kawę i wyszłam z domu. Szłam powoli, z pustą torbą, jakby wciąż była sobota. Gdy skręciłam za róg parku, zobaczyłam go. Siedział na ławce i trzymał książkę, ale nie czytał. Podniósł wzrok i uśmiechnął się, nic nie mówiąc, a ja usiadłam obok.

Nie chciałam już być sama

Nie mówiliśmy nic przez dłuższą chwilę. Siedzieliśmy obok siebie na tej starej parkowej ławce, gdzie wcześniej zdarzało się nam wypić kawę w plastikowych kubkach. Teraz nie było kubków, nie było rozmowy o pogodzie ani o zupie dnia. Była tylko cisza i obecność. I moje serce, które biło jak wtedy, kiedy pierwszy raz weszłam na salę biblioteki jako młoda dziewczyna i bałam się, że nie dam rady.

Roman miał dłonie splecione na kolanach. W końcu spojrzał na mnie, a ja poczułam, że dłużej już tej ciszy nie wytrzymam.

– Nadal się boję. Ale nie chcę już być sama – powiedziałam, głosem cichym, prawie szeptem.

Roman nie odpowiedział od razu. Przesunął dłonią po moim ramieniu, nieśmiało, jakby pytał o zgodę. A potem przytulił mnie delikatnie, tak zwyczajnie, jakby to robił od zawsze.

Nie jesteś – powiedział tylko.

I wtedy poczułam, jak coś we mnie pęka. W oczach zaszkliło się coś gorącego, a potem po prostu płakałam. Nie dramatycznie. Po cichu. Płakałam, bo nie pamiętałam, kiedy ostatnio ktoś mnie tak trzymał. Bo nie pamiętałam, kiedy pozwoliłam sobie być słaba. Płakałam po mamie, która odeszła cicho kilka lat temu, bez pożegnania. Płakałam po sobie – tej wersji mnie, którą schowałam na tyle głęboko, że zapomniałam, jak wygląda.

Roman nic nie mówił. Po prostu był. Trzymał mnie tak, jakby miał czas. Jakby nic innego nie miało teraz znaczenia. W końcu spojrzałam na niego.

– Wiesz, że wciąż myślę, że to wszystko sen i zaraz się obudzę?

– To przytrzymaj moją rękę. Może to ci pomoże zostać.

Przytrzymałam.

Uczę się miłości

Nie wiem, dokąd to wszystko prowadzi. Nie wiem, czy to coś, co potrwa dłużej, czy tylko przystanek na mojej drodze. Nie umiem powiedzieć, czy będziemy szczęśliwi. Ale pierwszy raz w życiu czuję, że nie muszę znać odpowiedzi. I to daje mi ulgę.

Z Romanem spotykamy się kilka razy w tygodniu. Gotujemy razem, chodzimy na spacery, czasem siedzimy na tej samej ławce i milczymy. On opowiada mi historie z tras, które kiedyś przemierzał ciężarówką – o nocnych stacjach benzynowych, o kolegach, którzy zasypiali przy kierownicy, o tym, jak raz utknął w Norwegii i przez dwa dni jadł tylko konserwy. Ja czasem czytam mu coś, co kiedyś czytałam dzieciom w bibliotece. Mówi, że mój głos go uspokaja.

Ostatnio przyniósł mi pomidory. Pachniały słońcem, były miękkie i soczyste. Położył je na stole i powiedział:

– Słodkie. Jak twoje spojrzenie.

Nie odpowiedziałam. Tylko uśmiechnęłam się i wzięłam jednego, jakby to był najbardziej naturalny gest na świecie. I może właśnie o to chodzi. Miłości się nie robi, miłość się przyjmuje. I ja próbuję ją przyjąć. Dzień po dniu. Chociaż wciąż się boję.

Joanna, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama