Reklama

Nie planowałam rewolucji. Nie obudziłam się któregoś dnia z myślą: „czas żyć tylko dla siebie”. To przyszło cicho. Najpierw było zmęczenie. Potem irytacja. A później zobaczyłam siebie w lustrze – kobietę, która wszystkim daje, ale nikt nie daje jej nic. Czterdzieści pięć lat. Dzieci już prawie dorosłe, mąż od lat ze wzrokiem wbitym w telewizor. Wtedy pomyślałam: „a ja?” Ja, której nie ma w tym domu, chociaż sprząta, gotuje, pamięta o rachunkach. Chciałam znów być osobą, nie funkcją. I nie zamierzam przepraszać za to, że wreszcie wybrałam siebie.

Gotowanie mi obrzydło

– Masz jeszcze te z kapustą i grzybami? – spytał syn, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Sprawdź w zamrażarce – odpowiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że są. Sama je lepiłam przez cały wieczór. Na święta, „żeby było jak dawniej”. I jak zwykle – nikt nie zapytał, czy może w czymś pomóc. Albo choćby, czy mi się chce.

Staliśmy tak – ja przy zlewie, z mokrymi rękami, on w drzwiach kuchni, czekając, aż zlokalizuję mu pierogi, jakbym miała w głowie mapę zamrażarki. Może miałam. Ale tego dnia coś we mnie się zacięło.

– Ty masz dwadzieścia lat – powiedziałam cicho, wycierając dłonie w ściereczkę. – Wiesz, jak wygląda zamrażarka.

– Dobra, dobra... – mruknął, ale nie ruszył się z miejsca. Jakby czekał, aż się złamię. Zawsze się łamałam.

Ale tym razem nie. Weszłam do pokoju, zamknęłam za sobą drzwi i wzięłam głęboki oddech. Czułam się, jakbym miała w płucach nie powietrze, a tłumiony krzyk. Kiedyś to lubiłam – gotować dla nich, dbać, być potrzebną. Ale teraz? Teraz jestem tylko wydawką z obiadem, praczką z uśmiechem i budzikiem z emocjonalną wytrzymałością jak guma do żucia.

Wtedy właśnie spojrzałam na zamrażarkę. Była pełna. Pierogi, gołąbki, rosołowe kostki. Cała ja. Wszystko miałam w środku – tylko dla innych. I pierwszy raz przyszło mi do głowy: a co jeśli przestanę być dla nich, a zacznę być dla siebie?

Znikające „dziękuję”

Są takie słowa, które kiedyś słyszałam codziennie. „Dziękuję, mamo”, „Super obiad, kochanie”, „Jesteś niezastąpiona”. Teraz cisza. Jakby wdzięczność wyparowała z powietrza razem z zapachem świeżo upieczonego chleba. Wracałam z pracy, z siatkami tak ciężkimi, że w palcach czułam puls. Weszłam do domu, a w salonie – mąż, rozparty na kanapie, śmiejący się z jakiegoś durnego programu. Dzieci w pokojach, słuchawki na uszach. Cisza tylko pozorna. W rzeczywistości każdy zanurzony w swoim świecie, a mój się kurczył do przedpokoju i kuchni.

– O, jesteś. Mleko kupiłaś? – zapytał mąż, nawet nie patrząc na mnie.

– A dzień dobry to już za dużo? – rzuciłam, nie zdejmując kurtki.

– No przecież mówię… – odburknął. – Pytałem o mleko.

Odłożyłam siatki na blat. Bolały mnie ramiona, kręgosłup, stopy. Ale najbardziej bolała obojętność. Przez tyle lat wszystko było „dla dobra rodziny”. Zgody, kompromisy, uśmiechy, nawet gdy miałam ochotę ryczeć. A teraz? Nawet „dziękuję” nie mogli wydukać. W łazience spojrzałam w lustro. Zmarszczki pod oczami, siwe włosy przy skroniach. I spojrzenie kobiety, która wciąż czeka na coś, co się już dawno skończyło.

Nie chcę już czekać. Nie chcę być miła, żeby zasłużyć na uwagę. Od dzisiaj zaczynam mówić „nie”. Może nawet głośno. A może najpierw w myślach – ale to już coś.

Nie jestem sprzątaczką

Zaczęło się niewinnie – od butów. Dziesięć par w przedpokoju. Wszystkie rozrzucone, jakby każdy, kto wchodzi do tego domu, zrzucał z siebie odpowiedzialność razem z obuwiem. Popatrzyłam na nie i coś mnie w środku zagotowało. Nie posprzątałam. Przeszłam obok. Usiadłam na fotelu z kawą i książką, jakbym nie widziała tego chaosu. A potem przyszła córka.

– Mamo, dlaczego tu taki bałagan?

– Nie wiem. Może dlatego, że nikt nie posprzątał? – odpowiedziałam spokojnie.

Zrobiła minę jakby ugryzła cytrynę i prychnęła pod nosem. Jeszcze trzy miesiące temu wstałabym i cicho wszystko uporządkowała. Dla świętego spokoju. Dla dobrej atmosfery. Nie teraz. W sobotę nie zrobiłam prania. Nie odkurzyłam. Nawet nie ugotowałam obiadu. Wyszłam rano na spacer. Kupiłam sobie ciastko, kawę na wynos. Poszłam nad jezioro. Wzięłam głęboki oddech i pierwszy raz od lat poczułam, że nie muszę. Nikt nie umrze, jak nie będzie mielonego.

Po powrocie zastałam dom w rozsypce. Zlew pełen naczyń, wkurzone miny, napięcie w powietrzu.

– Co się dzieje? – zapytałam, zdejmując płaszcz.

– Mamo, czemu nic nie zrobiłaś? – padło z ust mojej córki.

Bo nie jestem sprzątaczką. Dziękuję – odpowiedziałam. Tak po prostu. Bez krzyku. Bez wyjaśniania.

Weszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. I nie, nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia.

Spakowałam swoją walizkę

Nie było żadnej awantury. Żadnego trzaskania drzwiami, żadnego „mam was wszystkich dość!”. Tylko cisza. Taka ciężka, że aż dusiła. Wieczorem usiadłam na łóżku i spojrzałam na swoją starą, szarą walizkę stojącą w szafie. Używałam jej ostatni raz pięć lat temu, gdy jechaliśmy razem nad morze. Wtedy jeszcze było „razem”. Potem już tylko „na dwa tygodnie do babci”, „nie mam urlopu”, „może w przyszłym roku”.

Otworzyłam ją i zaczęłam pakować. Nie dramatycznie. Bez łez. Z rozwagą. Dwie sukienki, szczoteczka do zębów, kosmetyki. Książka. Ciepły sweter. Telefon wyciszyłam, nie wyłączyłam. Jeszcze nie. Rano, zanim ktokolwiek wstał, zostawiłam kartkę na stole. Nie dramatyczną. Nie oskarżycielską. Po prostu: „Pojechałam odpocząć. Nie dzwońcie. Wrócę, jak będę gotowa”.

Wysiadłam na dworcu w małym miasteczku, gdzie kiedyś spędzałam wakacje jako dziecko. Wynajęłam pokój w pensjonacie, gdzie śmierdziało starą wykładziną, ale było cicho. I nikogo nie obchodziło, czy zjem obiad, czy wypiję wino do śniadania. Leżałam na łóżku i gapiłam się w sufit. Czekałam, aż poczuję winę. Albo chociaż niepokój. Ale nie czułam nic. Tylko spokój. W końcu wzięłam głęboki oddech. Pierwszy raz od lat, nikt niczego ode mnie nie chciał. I to było niesamowite.

Nie muszę być miła

Pierwszego dnia nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Siedziałam na ławce w parku i patrzyłam, jak dzieciaki biegają, jak starsze panie dokarmiają gołębie. I myślałam o tym, ile razy byłam w takich miejscach… ale zawsze z torbą zakupów, z dzieckiem na ręku, z głową pełną rzeczy do zrobienia. Teraz byłam sama. I nic nie musiałam.

Poszłam na kawę. Wzięłam kawałek ciasta, choć przez lata unikałam słodyczy, bo „trzeba dbać o linię”. I wiesz co? Było pyszne. Przypomniałam sobie, że kiedyś lubiłam czekoladę, nie tylko gotować ją dla dzieci. Przez trzy dni nie odbierałam telefonu. Wieczorami czytałam książki. Pisałam coś do zeszytu – myśli, których nigdy wcześniej nie zapisywałam, bo zawsze ktoś czegoś ode mnie chciał. Aż w końcu zadzwonił mąż.

– Gdzie ty jesteś? Przecież nie możesz tak po prostu zniknąć!

– A ty przez dziesięć lat mnie widziałeś? – zapytałam spokojnie.

Zamilkł.

– Wracaj – powiedział po chwili.

– Po co?

No bo… jesteś nam potrzebna.

– A ja sobie jestem potrzebna. I chyba właśnie to wybieram.

Zakończyłam rozmowę. Byłam z siebie dumna. Nie wykrzyczałam, nie płakałam. Po prostu powiedziałam prawdę. Zrozumiałam coś ważnego: nie muszę być miła, żeby żyć dobrze. Nie muszę się poświęcać, żeby być wartościowa. Nie jestem kurą domową ani terapeutką na etat. Jestem kobietą. I właśnie zaczynam żyć.

Nie jestem samolubna

Kiedy wróciłam po tygodniu, dom wyglądał jak po przejściu huraganu. Brudne naczynia, rozwalone łóżka, pranie zalegające w koszach. Ale nikt nie umarł. Świat się nie zawalił. Co najwyżej lekko się zakurzył. Weszłam do kuchni, postawiłam walizkę w kącie i nalałam sobie wody. Mąż siedział przy stole, jakby chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów. Syn zerknął zza drzwi, córka udawała, że mnie nie widzi. Nie rzucili się w ramiona, nie padli na kolana. I dobrze.

– Zamówiłam dzisiaj obiad – powiedziałam. – Nie gotuję już codziennie. Jestem zmęczona byciem wszystkim dla wszystkich.

– Ale jak to? – zapytał mąż.

– Normalnie. Zacznijmy się dzielić. I zacznijcie doceniać.

Nie uniosłam głosu. Nie było we mnie złości. Była stanowczość. I spokój. Od tamtego dnia dużo się zmieniło. Nie, nie zostawiłam ich. Ale przestałam się poświęcać. Zaczęli gotować. Zaczęli pytać. Ja zaczęłam mówić „nie”.

Zrozumiałam, że nie jestem samolubna. Jestem człowiekiem, który ma prawo żyć. Który ma prawo odpoczywać, śmiać się, mieć pasje, być zmęczony i nie mieć ochoty na rozmowę. Bycie matką, żoną, siostrą – to tylko role. Ja jestem kimś więcej. I już nigdy o tym nie zapomnę. Mam 45 lat. Nie jestem idealna. Ale wreszcie jestem sobą. I to wystarczy.

Alicja, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama