„Mam 4 dzieci i wszystko robię przy nich sama. Mój mąż mówi, że to nie jego obowiązek, bo on jest rodzinnym bankomatem”
„– Czuję się jak pomoc domowa. Cały dzień ogarniam dzieci, gotuję, sprzątam, zakupy, pranie... Nawet nie mam kiedy się umyć. – Przecież nie pracujesz. To twoja praca – odpowiedział bez emocji. – Ale ja nie mam żadnego wsparcia. Ty tylko zarabiasz. To nie wystarcza”.

- Redakcja
Nie miałam złudzeń co do tego, że macierzyństwo będzie łatwe, ale nie sądziłam, że zostanę w nim całkowicie sama. Mam czwórkę dzieci, każde inne, każde wymagające i każde kochane na swój sposób. Mój mąż? On twierdzi, że spełnił swoją rolę, bo przynosi pieniądze do domu. Jego ulubione określenie siebie to „rodzinny bankomat”. Nie przeszkadza mu, że nie zna planu lekcji dzieci, nie wie, gdzie trzymamy pieluchy ani co oznacza „napad kolki”. On „utrzymuje rodzinę”, więc uważa, że na tym kończy się jego udział w życiu domowym.
Chaos od samego rana
Budzę się o szóstej, zanim jeszcze zadzwoni budzik. Z przyzwyczajenia. Mały Michaś już się kręci, pomrukując przez sen, a ja wiem, że za chwilę zacznie płakać. Obok mnie – pusto. Mąż wstał wcześniej i pojechał na siłownię. Zawsze mówi, że musi dbać o formę, bo to jego kapitał zawodowy. Ja swoją formę dawno temu gdzieś zgubiłam między butelką a odkurzaczem.
W kuchni chaos. Na podłodze rozsypane płatki, bo w nocy dwójka starszych dzieci szukała „czegoś słodkiego”. Najmłodszy płacze, średnia córka krzyczy z łazienki, że skończył się papier, a najstarszy siedzi przy stole i udaje, że uczy się do klasówki, podczas gdy stuka w telefon.
– Mamo, a gdzie moje legginsy?! – krzyczy dziewięciolatka z pokoju.
– W suszarce, ale nie te z cekinami! Są na WF! – odpowiadam, jednocześnie próbując odplamić koszulkę najmłodszemu, który właśnie zwymiotował marchewkowe śniadanie na siebie i mnie.
W tle dzwoni telefon. To mąż.
– Słuchaj, zrób przelew za przedszkole i weź te dokumenty z kuchni, bo chyba muszę coś podpisać. I kup mi magnez, bo mam skurcze w łydkach. Dobra, lecę na spotkanie – rzuca, nie czekając na odpowiedź.
– A dzieci? Śniadanie? Buty? – pytam w przestrzeń, bo już się rozłączył.
Kiedy dzieci wreszcie wychodzą do szkoły i przedszkola, zostaję w kuchni z zimną kawą i myślą: „Czy on naprawdę myśli, że to wszystko robi się samo?”
Słowa trafiają w próżnię
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam obok niego na kanapie. Przewijał coś na telefonie, jakby mnie nie zauważał. Zebrałam się w sobie, choć wiedziałam, że znów będę mówić do ściany.
– Możemy porozmawiać? – zapytałam cicho.
– Mów – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Czuję się jak pomoc domowa. Cały dzień ogarniam dzieci, gotuję, sprzątam, zakupy, pranie... Nawet nie mam kiedy się umyć.
– Przecież nie pracujesz. To twoja praca – odpowiedział bez emocji.
– Ale ja nie mam żadnego wsparcia. Ty tylko zarabiasz. Nie rozmawiasz z dziećmi, nie pomagasz im w lekcjach, nie pamiętasz, jak mają na imię nauczyciele. To nie wystarcza.
– No przepraszam bardzo – podniósł głos. – A kto płaci za kredyt, jedzenie, ubrania? Gdyby nie ja, siedzielibyście w kartonie pod mostem!
Zamknęłam oczy, próbując nie wybuchnąć.
– Nie chcę ci tego odbierać. Ale ja potrzebuję partnera. Kogoś, kto mnie zauważa. Dzieci też potrzebują ojca, a nie bankomatu.
Wzruszył ramionami i odłożył telefon.
– Może jak dorosną, to się uspokoi. Teraz nie mam na to siły. Poza tym... nie po to ty jesteś w domu, żebym ja po pracy musiał jeszcze zajmować się pieluchami.
– Wiesz, że nie tylko pieluchy są problemem? – zapytałam, ale już wstał i poszedł pod prysznic.
Znów mówiłam do próżni.
Kończą mi się siły
To był jeden z tych dni, kiedy od rana wszystko szło nie tak. Michaś ząbkował i nie odstępował mnie na krok. Starsze dzieci wróciły ze szkoły marudne i głodne, a w lodówce – światło i jogurt przeterminowany o dwa dni. Po prostu wyciągnęłam paczkę pierogów z zamrażarki i nastawiłam wodę.
I wtedy zadzwonił domofon.
– Cześć, jesteśmy pod blokiem, wpadniemy na kawkę! – głos teściowej był entuzjastyczny. – Twój mąż mówił, że nie masz dziś nic do roboty, to się ucieszysz, że ktoś cię odwiedzi!
Nie miałam siły protestować. Weszli całą trójką – teściowie i szwagierka. Rozejrzeli się po mieszkaniu z tym charakterystycznym spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa.
– Oj, oj, dzieciaczki trochę narozrabiały, co? – zagaiła teściowa, patrząc na rozrzucone klocki i plamę na dywanie.
– Codzienność – odparłam zmęczona.
– A ty co taka niewyspana? – dopytywała dalej.
Mąż wrócił po chwili, rozpromieniony.
– O, dobrze, że jesteście! – rzucił do rodziny. – Zaraz zamówimy pizzę, co? Kochanie, dasz radę ogarnąć jakieś talerze i sztućce?
– Jasne, czemu nie – mruknęłam, podnosząc z podłogi zabawkowy traktor.
W kuchni otarłam oczy rękawem bluzy. Nie płakałam z bólu fizycznego. To było to inne zmęczenie – to, które wżera się w kości, bo nikt nie widzi twojej pracy, nikt nie dziękuje, nikt nie pyta, czy masz siłę dalej.
Urodziny, o których zapomniał
Od rana dzieci były podekscytowane. Przygotowały mi laurki, śpiewały sto lat, a najstarszy syn wręczył mi bransoletkę zrobioną z kolorowych koralików. To był jeden z tych rzadkich momentów, kiedy czułam, że mimo wszystko robię coś ważnego. Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy stole, czekając... może na wiadomość? Telefon? Cokolwiek od męża. Minęły dwie godziny. Potem trzy. Przyszedł dopiero po osiemnastej.
– Cześć – rzucił, zdejmując buty. – Ale dzień miałem... Szef mnie wkurzył, a potem korek jak jasna cholera.
– Wiesz, jaki dzisiaj dzień? – zapytałam spokojnie, choć serce waliło mi jak młotem.
Zatrzymał się w pół kroku.
– Środa? – odparł z niepewnym uśmiechem.
Nie powiedziałam nic. Odwróciłam się i poszłam do kuchni. Usłyszałam, jak dzieci szepczą coś między sobą, i po chwili dobiegły mnie ich drobne kroki. Przyniosły mi kawałek ciasta, który wcześniej upiekliśmy razem.
– Mamo, zdmuchnij świeczkę! – zawołała córeczka, podsuwając mi świeczkę wetkniętą w muffinkę.
Wyszłam z nimi na balkon. Śmiali się, przytulali mnie, a ja udawałam, że to wystarczy. Ale w środku było mi przykro jak cholera. Chciałam choć jednego „wszystkiego najlepszego” od człowieka, który kiedyś twierdził, że mnie kocha. Po wszystkim mąż zapytał tylko:
– Serio jesteś zła? Przecież to tylko urodziny.
Ostatnia noc wspólnego życia
Zasypiałam w ubraniu, z dzieckiem wtulonym we mnie, gdy nagle usłyszałam trzask szafki w przedpokoju. Spojrzałam na zegarek – 23:14. Wyszłam do kuchni i zobaczyłam go, jak wkłada coś do torby.
– Gdzie idziesz? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.
– Mam dosyć. Cały czas tylko pretensje. Nic nie doceniasz. Myślisz, że masz gorzej? Ja haruję po dziesięć godzin dziennie!
– A ja? – w moim głosie nie było już złości, tylko pustka. – Ja nie mam nawet chwili ciszy. Nie rozmawiam z nikim dorosłym. Wszystko spada na mnie, nawet twoja frustracja.
– Wiesz co? Może właśnie tego potrzebujesz. Żeby zostać sama i zobaczyć, jak wygląda życie bez pieniędzy – powiedział i spojrzał mi prosto w oczy.
Nie odpowiedziałam. Wróciłam do pokoju dzieci i czekałam, aż drzwi się zatrzasną. I zatrzasnęły się. Nie było dramatycznej kłótni, nie było płaczu na podłodze. Tylko ciche westchnienie i myśl, że to nie była już rodzina. Był mężczyzna, który zarabiał. I była kobieta, która znikała kawałek po kawałku.
Tego wieczoru położyłam się na kanapie. Nie miałam siły płakać. Myślałam o tym, co jutro powiem dzieciom. Czy zrozumieją? Czy zauważą różnicę? I choć miałam ochotę zadzwonić, poprosić, żeby wrócił, powstrzymałam się. Bo może pierwszy raz od dawna poczułam coś, co przez lata zniknęło – ulgę.
Bankomat, który został sam
Minęły trzy miesiące. Wbrew moim obawom świat się nie zawalił. Dzieci, choć początkowo zdezorientowane, szybko zaakceptowały nową rzeczywistość. Zaczęliśmy funkcjonować po swojemu. Codzienność nadal była trudna, ale była też spokojniejsza. Nie musiałam się już domyślać, w jakim humorze wróci, ani znosić jego wiecznych pretensji.
On dzwonił czasem. Na początku częściej – głównie po to, by się tłumaczyć, że to moja wina. Potem coraz rzadziej. W końcu zapytał, czy może zobaczyć dzieci w weekend. Nie odmówiłam. Ale kiedy przyjechał i najmłodszy nie poznał go od razu, zobaczyłam w jego oczach cień strachu. Tego, który przez lata ignorował. Zrozumiał, że nie zna własnych dzieci.
Zaczęłam pracować zdalnie wieczorami. Znajoma podsunęła mi kurs, który mogłam robić, kiedy dzieci spały. Byłam zmęczona, ale też dumna. Pierwszy raz od lat miałam coś, co było tylko moje.
Nie wrócił. I dobrze. Bo już nie chciałam być częścią jego układu – on zarabia, ja znikam. Już wiedziałam, że rodzina to nie firma. A dzieci potrzebują obecności, nie przelewów. Kiedy pewnego dnia zapytał mnie, czy nie żałuję, odpowiedziałam krótko:
– Żałuję tylko, że tyle czekałam.
I poszłam nakarmić Michasia, który właśnie zaczął mówić pierwsze słowa. Pierwsze z nich brzmiało: „mama”.
Izabela, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Jedyną ambicją mojej córki jest znalezienie bogatego męża. Całe dnie spędza w sieci i wrzuca swoje selfie”
- „Podobno tylko południowcy mają gorący temperament. Faceci ze Skandynawii też dobrze rozgrzewają w jesienne wieczory”
- „Moja teściowa nigdy nie umiała trzymać języka za zębami. Gdy jednak zaczęła plotkować o mnie, miarka się przebrała”

