Reklama

Nie zawsze byłam taka pewna siebie. Pamiętam jeszcze czasy, gdy spuszczałam wzrok, słysząc szepty za plecami. Ludzie potrafią być bezlitośni, zwłaszcza kiedy nie rozumieją twoich wyborów. Mam czwórkę dzieci i żyję z zasiłków. Dla wielu to powód do wstydu. Dla mnie – świadoma decyzja. Nie żebym nigdy nie pracowała, bo harowałam jak wół, dopóki starczyło sił. Ale życie bywa inne, niż sobie planujemy. Kiedy sąsiedzi plują jadem, ja odwracam się i patrzę im prosto w oczy. Bo oni nie znają całej historii. A ja już nie mam zamiaru jej ukrywać.

Na własnych zasadach

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Stałam przy kasie w Biedronce, dzieci biegały między regałami, a ja w ręku ściskałam kartę z opieki. Kobieta za mną w kolejce rzuciła do swojej znajomej:

– No patrz, znowu ta od zasiłków. Czwórka dzieci, paznokcie zrobione, a do pracy jej się nie chce...

Wzięłam oddech. Chciałam coś powiedzieć, ale tylko się uśmiechnęłam. Bo co miałam tłumaczyć? Że paznokcie robi mi siostra za darmo, żeby poprawić mi humor? Że wychowuję dzieci sama, od rana do wieczora, bez ojca, który zniknął, jak tylko usłyszał o czwartej ciąży?

Zaczęło się zwyczajnie. Miałam dwadzieścia dwa lata, pracowałam w sklepie spożywczym i zakochałam się w chłopaku, który opowiadał, że „będzie kimś”. Był czarujący. Przez chwilę myślałam, że trafiłam los na loterii. Szybko się okazało, że to los przegrany. Pierwsze dziecko urodziłam po roku, a potem już poszło lawinowo – bo ja chciałam mieć rodzinę. Nie domyśliłam się, że on wcale nie.

Z czasem zostałam sama. Bez alimentów, bez pomocy, za to z gromadką, która patrzyła na mnie jak na cały swój świat. Poszłam do opieki. Wzięłam zasiłek. Potem kolejny. I tak to się zaczęło. Nie musiałam tego robić, mogłam zarywać noce na kasie w markecie, zostawiać dzieci pod opieką sąsiadki za dziesięć złotych na godzinę. Ale ja wybrałam inaczej. Żyję skromnie, ale uczciwie. I po swojemu.

Jestem dumna z tego, co mam

Nie mamy luksusów. Nasze śniadania to często chleb z margaryną i dżemem z promocji, a obiady – zupa na kostce rosołowej i ziemniaki z jajkiem. Ale nigdy nie słyszałam od dzieci, że są głodne. Czasem pytają:

– Mamo, a możemy dziś zrobić naleśniki?

– Jak będzie mąka i jajka, to pewnie, że możemy – odpowiadam z uśmiechem.

Nie mają tabletów, najnowszych zabawek, markowych ubrań. A jednak wieczorami tulą się do mnie i mówią:

– Było fajnie dzisiaj, mamo.

Wtedy wiem, że daję im wszystko, co mogę – siebie. Sąsiedzi patrzą z góry. Jedna raz powiedziała głośno na klatce, tak żeby wszyscy słyszeli:

– Taka to umie się urządzić! Dzieci rodzi, żeby mieć z czego żyć!

– A pani to ile dzieci wychowała, żeby wiedzieć, jak to jest? – odpowiedziałam jej wtedy spokojnie, ale stanowczo.

Oczywiście nie miała nic do powiedzenia. Bo łatwo oceniać, kiedy się siedzi w nowym aucie i wysyła dzieci na korepetycje. Trudniej zrozumieć, że czasem kobieta wybiera zasiłek, bo to jedyne, co daje jej gwarancję, że dzieci będą mieć ciepło w domu i czyste ubranie.

Są chwile, że brakuje na wszystko. Ale nie brakuje nam śmiechu. Nie brakuje gier planszowych, które robimy sami, wspólnych wieczorów przy bajkach na YouTube i długich rozmów przed snem. A przede wszystkim – nie brakuje mi dumy. Bo choć mam mało, to nie kradnę, nie żebrzę. Po prostu – korzystam z tego, co daje państwo. A skoro daje, to czemu miałabym się wstydzić?

Mówią, że jestem darmozjadem

– No tak, kolejna, co tylko dzieci rodzi, a potem żyje z naszych podatków – rzucił kiedyś pan z administracji, kiedy przyszłam zapytać o naprawę cieknącej rury.

Uśmiechnęłam się. Nic nie powiedziałam. Wyszłam z biura i przez godzinę siedziałam z kubkiem herbaty, myśląc, czy naprawdę aż tak łatwo mnie ocenić. „Darmozjadka” – to słowo słyszałam już wiele razy. W sklepie, na poczcie, nawet kiedy odbierałam paczkę z darmową odzieżą dla dzieci. Jakby wszyscy dookoła zapomnieli, że ja też jestem człowiekiem. Matką. Sąsiadką. Kimś, kto sprząta klatkę, kiedy nikt nie chce się zgłosić, kto podaje gorącą zupę staruszce z trzeciego piętra, bo nie ma kto się nią zająć. Ale nie, dla ludzi jestem tylko „tą od zasiłków”.

Pamiętam, jak raz wpadła do mnie znajoma z bloku.

– Ty się naprawdę nie boisz, że ludzie tak źle mówią? – zapytała.

– Nie, bo nie oni mi dzieci wychowują – odpowiedziałam.

Gdyby nie zasiłki, nie dałabym rady. Nie stać mnie na przedszkole prywatne, na etat z elastycznym grafikiem, na opiekunkę. Mam czworo dzieci, a państwo daje mi na każde po trochę. Nie za nic – za opiekę, za czas, za siły, które wkładam każdego dnia, żeby wychować ich na porządnych ludzi.

A ja? Ja żyję skromnie. Ubrania mam z darów, meble z OLX-a, wakacje na balkonie. Ale mam czyste sumienie i cztery uśmiechnięte buzie przy śniadaniu. I żadna opinia świata tego nie przebije.

Moje dzieci są szczęśliwe

Najstarszy ma dziesięć lat, najmłodsza dopiero skończyła dwa. Każde inne, każde wyjątkowe. Mówią, że dzieci z biednych domów są smutne i zaniedbane. Moje nie są. Mają plecaki kupione na zeszłorocznej wyprzedaży, piórniki po kuzynach i buty z lumpeksu, ale mają też coś, czego wielu dzieciom brakuje – czas rodzica. Codziennie słucham, jak im minął dzień, odrabiam z nimi lekcje, gram w karty, czytam książki przed snem.

– Mamo, ja chcę być taka jak ty – powiedziała niedawno moja ośmioletnia córka.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Bo ja, ta „z zasiłku”, ta „patologia”, dla niej jestem wzorem. Nie dlatego, że mam pieniądze. Ale dlatego, że jestem obecna. Czasami nauczycielki pytają mnie, jak to robię, że moje dzieci są takie spokojne, grzeczne, otwarte. A ja mówię, że nie wiem. Może to przez to, że nie zostawiam ich na dziesięć godzin dziennie z tabletami. Może dlatego, że nie boją się mnie zapytać o nic, że wiedzą, że mnie mają. Całą.

Nie zamieniłabym się z żadną kobietą w garsonce, biegnącą do pracy z kubkiem kawy w ręku i komórką przy uchu, która dzieci widzi tylko wieczorem. Nie żałuję, że nie mam kariery. Mam cztery powody, dla których warto wstawać z łóżka każdego dnia – nawet gdy w portfelu zostało dziesięć złotych.

Śmiech przez łzy

Czasem siadam wieczorem w kuchni i się śmieję. Sama do siebie. Bo przypominam sobie miny sąsiadek, które plotkują na ławce pod blokiem, kiedy przechodzę z dziećmi. Głowy nachylone, szepty, krzywe uśmieszki. A ja – jakbym szła po czerwonym dywanie. Głowa wysoko, torba z Biedronki w ręku, dwoje dzieci trzyma mnie za spódnicę, trzecie coś podśpiewuje, najmłodsza śpi w wózku. One patrzą i myślą, że jestem przegrana. A ja wiem, że wygrałam więcej, niż one są w stanie zrozumieć.

Nie raz płakałam, nie powiem. Są dni, gdy boję się otworzyć skrzynkę na listy, bo znowu jakiś rachunek. Dni, gdy myślę: „nie dam rady”. Ale potem słyszę:

– Mamo, a mogę się do ciebie przytulić?

I wszystko wraca na swoje miejsce. Nie planowałam takiego życia. Chciałam mieć dom z ogrodem, partnera, który wraca z pracy i całuje dzieci w czoło, święta przy dużym stole. Ale mam co innego. Mam spokój. Mam dzieci, które mnie kochają. Mam siłę, żeby każdego dnia robić śniadanie, wyprać ciuchy, powycierać zasmarkane nosy i powiedzieć „kocham cię” – cztery razy dziennie.

Więc jak widzę, że ktoś krzywi się na moje życie, mam tylko jedną odpowiedź: śmieję się. Śmieję się z przekory. Bo wiem, że nie wszyscy muszą mnie lubić. Ale ja siebie już lubię. W końcu.

Nie wszyscy muszą mnie rozumieć

Nie liczę już, ile razy słyszałam, że powinnam się wstydzić. Że żyję „na koszt państwa”, że nie pracuję „jak normalni ludzie”. Ale ja pracuję. Codziennie. Tyle że nikt tego nie widzi. Nikt nie patrzy, ile razy w nocy wstaję do chorego dziecka, ile razy tłumaczę zadanie z matematyki, choć sama ledwo ogarniam, ile razy z duszą na ramieniu idę na komisję w opiece, by znowu prosić o parę złotych więcej, bo zdrożała mąka. To jest moja praca – bycie matką. I robię to najlepiej, jak umiem.

Ludzie lubią mówić, co by zrobili „na moim miejscu”. Ale nie są na moim miejscu. Nie znają zimy bez ogrzewania, kiedy dzieci śpią razem pod jednym kocem. Nie wiedzą, jak to jest czekać cały miesiąc na 20. dzień, kiedy wpadają świadczenia. Nie mają pojęcia, ile odwagi trzeba mieć, by iść na wywiadówkę, gdy dziecko ma buty po starszym bracie, a pani wychowawczyni rzuca spojrzenie pełne politowania.

Ale ja się nie boję. Już nie. Bo mam swoją prawdę. Swoje życie. Swoje dzieci, które wieczorem zasypiają spokojnie, wiedząc, że mama ich nie zawiedzie. Nie muszę nikomu niczego udowadniać. Ani przepraszać za to, że korzystam z tego, co mi się należy. Nie każdy mnie zrozumie. I dobrze. Bo ja nie żyję dla sąsiadek. Ja żyję dla nich – mojej czwórki. I dla siebie.

Renata, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama