Reklama

Kiedyś w naszym domu nie dało się przejść przez korytarz, nie potykając się o plecak, buty czy zostawioną byle gdzie kurtkę. Zawsze ktoś czegoś chciał: herbaty, opatrunku na zdarte kolano, pieniędzy na szkolną wycieczkę. Było gwarno, chaotycznie, ale… żyło się pełnią życia. Dziś? Cisza. Przerażająca, nieznośna cisza. Mam czwórkę dzieci. Czwórkę! I każde z nich rozjechało się po Polsce – za pracą, za miłością, za czymkolwiek. A ja tkwię tu sama jak kołek. Bez nikogo, kto poda szklankę wody, zapyta, jak się czuję. Sama. Tak zwyczajnie, boleśnie sama.

Kiedyś dom tętnił życiem

– Mamo, gdzie moja koszulka z napisem „NASA”? – darł się Kuba z drugiego piętra.

– W koszu na pranie, tak jak wszystko, czego nie chce ci się odwiesić! – odpowiadałam, mieszając jednocześnie zupę i próbując nie przypalić sosu.

– Mamo, możesz mnie zawieźć do Weroniki? Obiecałam jej, że pokażę te nowe pastele! – wtargnęła do kuchni Ola, nie czekając nawet na moją odpowiedź, tylko od razu dorzuciła: – Tylko błagam, nie mów, że nie masz czasu.

Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, Jędrek potknął się o krzesło, wpadł do kuchni z płaczem, trzymając się za łokieć. A najmłodsza, Emilka, siedziała w swoim krzesełku, jedząc kleik i z każdą łyżeczką wypluwała go z głośnym „blee”.

Bywały takie dni, że chciałam po prostu wyjść. Bez słowa. Zostawić ten chaos, ten rozgardiasz, to nieustanne „mamo, mamo, mamo”. Nie miałam wtedy ani chwili dla siebie. Nie dało się spokojnie wypić kawy, obejrzeć filmu do końca czy chociażby przejść się do łazienki bez świadków. Ale teraz… oddałabym wszystko, żeby choć na chwilę wrócić do tego hałasu. Tego bałaganu. Tych dziecięcych wrzasków i kłótni o pilota.

Dom był pełen życia. Pachniało obiadem, dziecięcymi perfumami i pastą do zębów rozsmarowaną po umywalce. Teraz… czasem specjalnie zostawiam światło w łazience, by udawać, że ktoś tam przed chwilą był. Udaję przed sobą samą, że wciąż nie jestem całkiem sama.

Każde z nich poszło w swoją stronę

Najpierw wyprowadził się Kuba. Po studiach dostał pracę w Poznaniu i stwierdził, że „dojazdy to bez sensu, lepiej już wynająć coś z kolegą”. No i wynajął. Miał wracać na weekendy, obiecywał, że będzie mnie odwiedzał często. Wiesz, ile razy był przez ten pierwszy rok? Trzy. A potem już tylko dzwonił z życzeniami świątecznymi i krótkim „co u ciebie?”.

Później Ola. Znalazła miłość życia w Krakowie, przeniosła się tam jeszcze na studiach. Kiedyś była do mnie bardzo przywiązana, dzwoniła codziennie. A teraz? Ma dwójkę dzieci, męża, kredyt. Rozumiem, życie ją pochłonęło. Ale czasem myślę, czy gdyby mnie naprawdę kochała, to nie zadzwoniłaby choć raz w tygodniu, tak po prostu, bez okazji?

Jędrek... Jędrek był zawsze tym cichym. Nie narzekał, nie krzyczał. Zawsze pomagał mi wynosić śmieci i przynosił drewno na opał. Aż któregoś dnia spakował plecak i wyjechał na drugi koniec Polski, „żeby się usamodzielnić”. Rzadko mówi coś więcej niż „wszystko okej, mamo”.

Emilka to ostatnia, która została. Ostatnia iskierka w domu. Ale też długo nie zabawiła. Dostała pracę w Trójmieście, wzięła kota, walizki i zniknęła. Jeszcze przez kilka miesięcy dzwoniła codziennie. Teraz rozmawiamy raz na dwa tygodnie, między jej spotkaniami a siłownią. Zawsze powtarzałam: „byleby były szczęśliwe”. Ale nikt nie mówił, że szczęście dzieci może oznaczać samotność matki.

Wizyta raz do roku

Wielkanoc. Święta, które kiedyś kojarzyły mi się z zapachem babki cytrynowej, pisankami i śmiechem dzieci. W tym roku upiekłam babkę sama, jak zwykle zresztą. Dla kogo? Dla siebie. Położyłam obrus z zajączkami, koszyczek z barankiem i co chwilę spoglądałam na telefon, czekając, aż ktoś zadzwoni, że jednak przyjedzie.

– Mamo, nie damy rady – usłyszałam od Kuby dwa dni przed świętami. – Dzieciaki chore, a my z Sylwią mamy tyle zaległości w pracy, że nawet nie ma kiedy odpocząć. Przełożymy wizytę, dobra?

– Jasne, kochanie, rozumiem – powiedziałam i uśmiechnęłam się przez telefon. Po rozłączeniu się usiadłam na kanapie i wpatrywałam się w ścianę, czując, jak zalewa mnie żal.

Ola też nie przyjechała. „Mamo, święta spędzamy w tym roku u teściów, ale pomyślałam, że może wpadniemy do ciebie w czerwcu, jak będzie cieplej?”. Jędrek nie zadzwonił wcale. Emilka wysłała zdjęcie baranka z napisem „Wesołego Alleluja” i dopisała: „U nas deszczowo, ale nastrojowo”.

Wizyta raz do roku – tak to teraz wygląda. Czasem dwa razy, jak się uda. A przecież to tylko parę godzin drogi. Kiedyś ja zasuwałam w zimie przez zaspy, żeby odwiedzić moją matkę, z czwórką dzieci w pociągu. Dziś nikt nie ma czasu. Nikt nie ma ochoty. Tylko babka cytrynowa jak dawniej – pięknie pachnie. I żur stygnie na stole, nienaruszony.

Bardzo zazdroszczę sąsiadce

Zosia z naprzeciwka ma troje dzieci. Mieszkają blisko – jeden syn w tym samym mieście, córka w sąsiedniej wsi, najmłodsza wnuczka studiuje, ale przyjeżdża co drugi weekend. Co sobotę Zosia piecze ciasto. Zawsze wie, kto wpadnie, co kto lubi, co trzeba przygotować. Ma pełną lodówkę, bo ktoś wpadnie, ktoś zostanie na noc, ktoś przyjedzie z praniem.

– O, pani Halinko, znowu tak cicho u pani – mówi czasem, zaglądając z michą świeżo usmażonych racuchów. – A ja to nawet kawy spokojnie wypić nie mogę, bo mi się tu wszyscy kręcą od rana.

I uśmiecha się, niby przepraszająco. A ja się też uśmiecham, bo przecież nie powiem, że jej zazdroszczę jak dziecko. Zazdroszczę, że ma dla kogo obierać ziemniaki, że musi rozkładać krzesła, że zna na pamięć preferencje wnuków – jeden je tylko pomidorową z ryżem, drugi nie tknie jajecznicy. Ja kupuję jajka po 6 sztuk, chleb na kromki, zupy gotuję z torebki, jedną porcję. Jak ugotuję rosół, jem go przez trzy dni. Bo komu mam gotować? Komu mam robić ciasto?

Kiedyś nawet próbowałam upiec sernik – po prostu, żeby poczuć zapach, który tak kojarzył mi się z rodziną. Ale tylko się rozryczałam przy kuchence, bo to był przepis Oli. Nagle dotarło do mnie, że nie mam komu go podać. W domu Zosi nawet pies wygląda, jakby miał więcej życia. U mnie, jak listonosz nie zadzwoni, to nikt.

Kiedyś nie umiałam docenić samotności

Był taki czas, że marzyłam o chwili spokoju. Gdy dzieci były małe, a ja ciągle zabiegana, z obiadami, lekcjami, praniem, nocnymi pobudkami. Pamiętam, jak kiedyś, po wyjątkowo ciężkim dniu, usiadłam na łóżku i powiedziałam do siebie:

– Boże, daj mi choć jeden dzień ciszy. Żeby nikt niczego nie chciał. Żeby nikt się nie kłócił o pilota, nie krzyczał z łazienki, że skończył się papier.

No i dał. Ciszy mam teraz aż nadto. Ale to nie ta cisza, o której wtedy marzyłam. Ta dzisiejsza jest ciężka, głucha. Wtedy chciałam odpocząć od ludzi, których kocham. Teraz chciałabym mieć ich z powrotem, chociaż na chwilę. Choćby mieli się kłócić, hałasować, zostawiać skarpetki pod stołem i brudzić podłogę. Przysięgam, że nie narzekałabym ani razu.

Człowiek głupi nie wie, kiedy ma dobrze. Gdy był gwar, uważałam to za zmęczenie. Gdy wszyscy coś ode mnie chcieli, czułam się przeciążona. A dziś? Dziś czuję się… zbędna. Jak stara książka na półce – jeszcze tam jest, ale nikt jej już nie czyta. Nie chcę ich zmuszać do odwiedzin. Nie chcę, żeby przyjeżdżali z obowiązku. Chcę tylko, żeby pamiętali, że mama wciąż tu jest. Że czasem łapie się na tym, że szykuje dwa talerze, a potem patrzy na stół i przypomina sobie, że przecież nie ma dla kogo.

I wtedy siadam przy oknie. I patrzę, czy może tym razem ktoś wysiada z autobusu. Z ciepłym szalikiem i uśmiechem, który mówi: „Cześć, mamo”.

Czuję się, jakbym nie miała nikogo

Dzwonią. Czasem. Przysyłają zdjęcia dzieci, kota, nowego mieszkania. Opowiadają o korkach, o nowych projektach w pracy, o tym, jak nie mają czasu. I zawsze dodają na koniec:

Ale wszystko u ciebie dobrze, mamo, prawda?

I co mam powiedzieć? Że siedzę pół dnia w szlafroku, bo nie ma po co się ubierać? Że rozmawiam z telewizorem, żeby nie zapomnieć, jak brzmi głos? Że nie pamiętam, jak pachnie perfumowana koszula Kuby czy ciepła skóra Emilki po kąpieli? Więc mówię:

– Tak, kochanie. Wszystko dobrze. Dbaj o siebie.

Bo nie chcę ich obarczać. Mają swoje życia, swoje kredyty, swoje obowiązki. Nie chcę być tym wyrzutem sumienia, tą starą matką, co tylko narzeka. Wolę, żeby myśleli, że jestem silna. Tylko czasem... czasem bardzo chciałabym, żeby ktoś zapukał bez zapowiedzi. Żeby zapachniało kawą i świeżym ciastem. Żeby znów było słychać śmiech. Albo nawet krzyk.

Czuję się, jakby moje dzieci należały już do innego świata. Mam ich czworo, ale jakby żadnego. I wiem, że to nie ich wina. Że życie się toczy. Ale czy to tak dużo – zadzwonić, przyjechać, przytulić? Podać szklankę wody?

Nie potrzebuję prezentów. Nie potrzebuję wielkich słów. Tylko tego, by raz na jakiś czas ktoś z nich usiadł obok i zapytał:

– Mamo, jak się dziś czujesz?

Halina, 67 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama