„Mam 4 dzieci, a mój mąż chce kolejne. Szkoda, że jego zainteresowanie ojcostwem kończy się na zasianiu nasionka”
„I wtedy dotarło do mnie, że on nie chce jeszcze jednego dziecka dlatego, że czuje się ojcem. On po prostu lubił ten początek – ciążę, chwalenie się, odwiedziny w szpitalu. A potem wychodzi, zostawiając sprzątanie i zmywanie mnie”.

- Redakcja
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy marzyłam o dużej rodzinie, pewnie wzruszyłabym ramionami. To się po prostu jakoś tak stało. Jedno dziecko, potem drugie, zaskoczenie trzecim, a czwartym to już prawie nie miałam siły się cieszyć. Mój mąż zawsze mówił, że dzieci to błogosławieństwo, że nie ma nic piękniejszego niż patrzeć, jak rosną. Tyle że on głównie patrzył. Wstawanie w nocy, pieluchy, karmienie, choroby, zebrania w przedszkolu – to zawsze było na mojej głowie. A teraz? Teraz mówi, że chciałby jeszcze jedno. A ja mam wrażenie, że on myśli, że ojcostwo to tylko sypialnia i gratulacje w szpitalu.
Nie tak to planowałam
– Mamo, on mi zjadł jogurt! – ryknął Michał, zanim zdążyłam dopić kawę.
– Nieprawda! – wrzasnął jego młodszy brat, trzymając w ręce łyżeczkę i pusty kubeczek. – Myślałem, że to moje!
Westchnęłam. Siódma trzydzieści rano, a już miałam wrażenie, jakbym przebiegła maraton. Ala kręciła się między nogami z rozmazanym kremem do pupy na rękach, a najstarsza – Zuzka – uczyła się do sprawdzianu, jednocześnie malując paznokcie. Pralkę słychać było z łazienki, jakby miała zaraz wybuchnąć, a w kuchni rozlało się mleko.
– Ubierzcie się, błagam, spóźnimy się do szkoły – mówiłam spokojnie, choć w środku miałam ochotę wrzeszczeć.
Mój dzień zaczynał się zawsze tak samo – od wybuchu, ogarniania dzieci i biegów między kuchnią, łazienką, szkołą, przedszkolem. Potem zakupy, obiady, zmywanie, pranie, wieczorne kąpiele. W międzyczasie jeszcze jakieś telefony z pracy, bo pracowałam zdalnie. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio miałam chwilę dla siebie.
A mój mąż? On wychodził o ósmej i wracał po dziewiętnastej. W domu witał nas z uśmiechem i buziakiem, po czym siadał do kolacji jak gość w hotelu.
– Kochanie, wiesz, myślałem ostatnio... może spróbujemy jeszcze raz? – rzucił wieczorem, gdy z trudem zwlekłam się z kanapy.
– Jeszcze raz co? – zapytałam, nie łapiąc.
– No… o dziecko mi chodzi.
Popatrzyłam na niego jak na wariata. Ale wtedy jeszcze nic nie powiedziałam.
Ojcostwo z doskoku
– Ale jak to sobie wyobrażasz? – zapytałam wieczorem, patrząc na niego znad sterty dziecięcych ubrań do poskładania. – Kolejne dziecko? Ty? Naprawdę?
– No tak… Myślałem, że może jeszcze jedno nas dopełni – powiedział z uśmiechem, sięgając po pilot, jakby właśnie zamierzał obejrzeć mecz, a nie rzucił bombę w nasze życie.
Zgłupiałam. Przecież ten człowiek od lat nie wstawał w nocy, nie znał nazwisk nauczycielek swoich dzieci, nie pamiętał, gdzie trzymamy termometr. Potrafił godzinami opowiadać, jak ciężko pracuje, ale kiedy ja nie miałam siły wyjąć prania z pralki, mówił, że „przesadzam”.
– Przecież kochamy dzieci – dodał po chwili.
– Aha. I dlatego ty głaszczesz je po głowie, kiedy śpią, a ja codziennie walczę o przetrwanie? – parsknęłam.
– Nie bądź złośliwa. Wiem, że nie jest ci łatwo.
– Wiesz? To ciekawe – rzuciłam z przekąsem. – A kiedy ostatni raz byłeś na wywiadówce?
– Przecież ty to ogarniasz najlepiej – odpowiedział z rozbrajającą szczerością.
I wtedy dotarło do mnie, że on nie chce jeszcze jednego dziecka dlatego, że czuje się ojcem. On po prostu lubił ten początek – ciążę, chwalenie się, odwiedziny w szpitalu. Jakby był gościem na imprezie, który przychodzi tylko wtedy, gdy są balony i tort. A potem wychodzi, zostawiając sprzątanie i zmywanie mnie.
Czwórka to za mało?
– Słuchaj, ale to przecież tylko propozycja – powiedział mi któregoś dnia, gdy wróciłam z dziećmi z placu zabaw, ledwo żywa.
Wszędzie było pełno piasku, Ala wsypała sobie kamienie do bucików, Zuzka pokłóciła się z koleżanką, a chłopcy zdążyli wylać napój w plecaku. I ja z tą bandą, jedną ręką prowadząc wózek, drugą ogarniając chaos, wchodziłam po schodach, czując, że mam nogi jak z betonu. A on, wypoczęty, z kawą w ręku, patrzył na mnie tak, jakby nic się nie stało. Jakbyśmy byli w reklamie jogurtu – radośni, wypoczęci, uśmiechnięci.
– Propozycja? Ty to nazywasz propozycją? – rzuciłam przez zęby.
– No tak. Przecież nie każę ci rodzić – roześmiał się, jakby właśnie powiedział dobry żart.
Poczułam, jak coś mi się w środku kotłuje. Widział tylko swoją wizję: jeszcze jeden słodki maluch, jeszcze jeden powód do dumy. Nie widział mnie – niewyspanej, zmęczonej, z ciągłym poczuciem winy, że coś robię nie tak.
– Wiesz, kiedy byłam ostatni raz sama w łazience? – zapytałam cicho.
Zmarszczył brwi. Chyba nie wiedział, co odpowiedzieć.
– A wiesz, kiedy ostatni raz miałam wolny dzień? Tak naprawdę wolny, bez dzieci, bez gotowania, bez prania?
Milczał.
– Czwórka to za dużo dla jednej osoby. A ja czuję, że jestem w tym wszystkim sama.
Popatrzył na mnie trochę jak na zjawisko. Jakby pierwszy raz zobaczył mnie naprawdę.
Przestałam się mieścić w sobie
Zaczęłam mieć wrażenie, że znikam. Nie znikałam z powierzchni ziemi, tylko z siebie. Patrzyłam w lustro i widziałam kobietę, której nie poznawałam. Włos związany byle jak, cienie pod oczami, dresy z plamą po zupie. Moje ciało przestało być moje. Stało się funckcją – do noszenia dzieci, do tulenia, do sprzątania, do gotowania. I do znoszenia wszystkiego.
Zuzka powiedziała mi ostatnio:
– Mamo, czemu ty się nigdy nie malujesz, jak inne mamy?
Uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami, ale tak naprawdę to mnie to uderzyło. Bo ja też kiedyś byłam „inną mamą”. Miałam czas na książki, spacery, kawę z przyjaciółką. A teraz? Teraz zapominałam, jak się mam na imię, bo od rana do nocy byłam „mamą”. I choć kochałam moje dzieci do szaleństwa, to czułam, że coś się we mnie zapada. Że nie mam już miejsca dla siebie. Mój mąż mówił, że przesadzam. Że inne kobiety jakoś sobie radzą.
– Wiesz, że moje koleżanki z pracy mają po pięcioro? I są szczęśliwe – rzucił kiedyś mimochodem, oblizując łyżeczkę po jogurcie, który ostatni raz sam kupił chyba przed ślubem.
Zacisnęłam szczękę. Jego koleżanki nie były moim życiem. I nikt nie widział, jak w nocy wstaję po trzy razy, jak płaczę po cichu w łazience, jak z zazdrością patrzę na kobiety siedzące same w kawiarniach. Bo ja już nie miałam siły być wszystkim dla wszystkich. A on chciał, żebym była jeszcze dla jednego.
Słowo „koniec” załatwia wszystko
W sobotę rano nalałam sobie kawy i usiadłam przy stole, zanim ktokolwiek zdążył mnie o coś poprosić. Dzieci jeszcze spały, a on grzebał w telefonie. Cisza była dziwnie ciężka, jakby coś miało zaraz pęknąć.
– Musimy pogadać – powiedziałam spokojnie.
– Okej – spojrzał na mnie przez ekran. – O czym?
– O tym twoim pomyśle z kolejnym dzieckiem.
Zmarszczył brwi.
– Myślałem, że może się już trochę oswoiłaś z tą myślą…
– Oswoiłam – przerwałam mu. – I podjęłam decyzję. Nie chcę.
Zamarł. Dosłownie. Jakby nie rozumiał, co powiedziałam.
– Ale… – zaczął.
– Nie. Nie chcę już więcej dzieci. Nie dlatego, że ich nie kocham. Kocham je całym sercem. Ale nie chcę znowu znikać. Nie chcę znowu być tylko matką. Jestem zmęczona. I czuję, że jeśli teraz nie postawię granicy, to się rozpadnę.
– Przesadzasz – jęknął, ale bez przekonania.
– Tak. Przesadzam codziennie. Ze zmęczeniem, z obowiązkami, z udawaniem, że dam radę. Ale to koniec. Żadnego piątego dziecka. Żadnych kolejnych nocy bez snu, bez ciebie. Albo zaczynasz być ojcem, naprawdę, z krwi i kości, a nie tylko z nazwiska… albo nie będzie nas. Bo ja już nie dam rady ciągnąć wszystkiego sama.
To jedno słowo – „koniec” – wystarczyło, by spojrzał na mnie inaczej. Może po raz pierwszy naprawdę.
Nie potrzebuję kolejnego dziecka
Zamiast odpowiedzi, długo milczał. I po raz pierwszy od miesięcy naprawdę spojrzał mi w oczy. Nie przelotnie. Nie znad telefonu. Tak, jakby dopiero teraz zobaczył, że coś się we mnie wypaliło.
– Nie wiedziałem, że aż tak to przeżywasz – powiedział cicho.
– Bo nie pytałeś – odparłam spokojnie.
To była nasza najpoważniejsza rozmowa od lat. Bez krzyku. Bez wypominania. Bez prób przekonywania się nawzajem, że racja leży po którejś stronie. Bo to nie była już kwestia racji. Tylko przetrwania.
Następne dni były inne. Nie cudownie inne, nie jak z reklamy, ale… inne. Zaczął sam szykować śniadania dzieciom. Pojechał z Michałem na basen, zabrał Alę do lekarza. Zuzkę odpytał z angielskiego. A ja – pierwszy raz od dawna – miałam chwilę, by nic nie robić. Po prostu usiąść. Oddychać. Przypomnieć sobie, że jestem kimś więcej niż tylko matką.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie wierzę już w bajki o przemianach na zawsze. Ale wiem jedno – nie dam sobie wmówić, że „jeszcze jedno dziecko” załatwi nasze małżeństwo. Nie załatwi. Bo ja nie potrzebuję kolejnej pary małych rączek do tulenia. Potrzebuję partnera. Kogoś, kto będzie przy mnie, kiedy zgaśnie światło i kiedy mleko wykipi. Kogoś, kto naprawdę będzie. Nie tylko „zasieje nasionko”, a potem będzie oczekiwał, że cała reszta sama się ułoży. Dzieci już mam. Teraz czas zawalczyć o siebie.
Justyna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W pracy robię najwięcej, a awanse dostają inni. Może byłoby inaczej, gdybym zrobiła szefowi śniadanie do łóżka”
- „Moja mama ma bardzo wysoką emeryturę, a ciągle brakuje jej pieniędzy. Na co kobieta po 60. może wydawać fortunę?”
- „Syn wiedział, że dalibyśmy mu wszystko i wykorzystał to. Zostawił nas w biedzie i z jego kredytem do spłacenia”

