Reklama

Zawsze myślałam, że rodzina to wspólnota – partnerstwo, w którym dzieli się obowiązki i emocje. Marzyłam o trójce dzieci, ciepłym domu, zapachu rosołu w niedzielę i mężu, który wie, że pampers to nie zaklęcie z Harrego Pottera. Rzeczywistość jednak wyglądała zupełnie inaczej. Kiedyś byłam zakochana po uszy – teraz głównie w płynie do prania i kawie, którą piję zimną, bo nie mam czasu na nic. Wychowuję trójkę dzieci niemal sama, mimo że ich ojciec wciąż z nami mieszka. Ale jego obecność to nieobecność – i to boli najbardziej.

Jakby go nie było

Nigdy nie zapomnę tej pierwszej nocy po powrocie ze szpitala. Trzymałam na rękach malutką Zosię, a Krzyś, nasz dwuletni synek, płakał w swoim pokoju. Michał stał przy kuchennym blacie, patrząc na mnie z paniką w oczach, jakby właśnie próbował rozbroić bombę. Jego rola w naszym domu ograniczała się do dźwigania zakupów i przypadkowego wstawiania zmywarki, najczęściej źle.

– Może ja się nim zajmę? – zapytał niepewnie, wskazując na Krzysia.

– Zajmij się – rzuciłam zmęczona, nie patrząc na niego.

Usłyszałam, jak stuka do drzwi synka, a potem bezradne:

– Krzysiu, co się dzieje? Nie płacz, tata tu jest...

Po minucie wrócił. Z pustymi rękami.

– On chyba woli ciebie – wymamrotał, jakby to kończyło temat.

Od tamtego momentu wszystko spadło na mnie – nocne karmienia, zmiany pieluch, kąpiele, gotowanie, zakupy. Michał pracował zdalnie, ale nawet wtedy potrafił zamknąć się w gabinecie na cały dzień i nie wyściubić nosa aż do kolacji. Początkowo wierzyłam, że to się zmieni, że on się oswoi z ojcostwem. Ale mijały tygodnie, potem miesiące, a ja czułam się jak samotna matka z dołączonym balastem w postaci dorosłego faceta.

Najgorsze było to, że dzieci go kochały, jak to dzieci. A ja nie chciałam im odbierać tego obrazu ojca, choć z trudem udawałam przed sobą, że to wszystko ma jeszcze jakiś sens.

Nawet tego nie umie

To był piątek. Zosia miała gorączkę, ja ledwo stałam na nogach po nieprzespanej nocy, a najmłodszy – Adaś – obudził się z pieluchą, której zapach przypominał oborę. Stałam nad kuchenką, mieszając zupę, i w pewnym momencie po prostu nie wytrzymałam.

Michał, zmienisz mu pampersa?

– Co? Ja? – spojrzał na mnie, jakbym kazała mu przeprowadzić operację na otwartym sercu.

– Tak. Przecież to twoje dziecko – powiedziałam z irytacją.

Poszedł. A przynajmniej tak myślałam. Po chwili zajrzał do kuchni.

– A ty mi pokażesz, jak to się robi?

– Michał, serio? Adaś ma dziewięć miesięcy. Przez cały ten czas nie patrzyłeś nawet raz?

– Nie chciałem ci przeszkadzać, jesteś w tym taka dobra...

Zostawiłam zupę, poszłam za nim, i z niedowierzaniem patrzyłam, jak próbuje założyć pieluchę... tyłem. Dziecko płakało, on się pocił, a ja miałam ochotę wyjść i nie wracać.

– Masz, daj – rzuciłam krótko i przejęłam Adaśka.

Michał usiadł na łóżku, jakby właśnie przebiegł maraton.

To nie takie proste, jak się wydaje – wymamrotał.

– Nie jest. Ale ja to robię codziennie – odpowiedziałam, nie kryjąc złości.

W tej chwili coś we mnie pękło. Poczułam, że nie chodzi tylko o pieluchę. Chodziło o to, że on nigdy nie próbował naprawdę. Stał z boku, patrzył, może nawet współczuł – ale nigdy nie był ze mną. A ja zaczęłam się zastanawiać, ile jeszcze zniosę.

Kiedyś go kochałam

Zanim pojawiły się dzieci, byliśmy zakochani. Tak myślałam. W niedzielne poranki piliśmy razem kawę, Michał robił jajka sadzone i włączał jazz. Mieliśmy wspólne plany, wspólne żarty. Ale z czasem te jajka zaczęły przypominać bardziej niedopieczoną papkę, a rozmowy ograniczały się do „kup mleko” i „gdzie są klucze?”.

Pewnego wieczoru, gdy dzieci w końcu zasnęły, usiedliśmy obok siebie na kanapie. Michał wyjął telefon. Przewijał coś bezmyślnie, jakby czekał, aż minie czas, który musimy spędzić razem.

– Pamiętasz, jak się kiedyś śmialiśmy, że nigdy nie będziemy jak nasi rodzice? – zapytałam cicho.

– Hmm? – podniósł wzrok. – A, tak. No... życie.

To właśnie życie nas zjada – powiedziałam. – I chyba nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczęło smakować jak tania zupka instant.

Westchnął. Znowu sięgnął po telefon. Miałam ochotę go wyrzucić przez okno.

– Michał, czy ty mnie jeszcze w ogóle lubisz? – zapytałam niespodziewanie, głosem, który sam mnie zaskoczył.

Zawahał się.

– No... przecież jesteśmy razem, nie?

– To nie odpowiedź.

– Nie wiem, co ci powiedzieć.

I to było najgorsze. Że nie wiedział. Że nie czuł potrzeby wiedzieć. Że przestaliśmy być dla siebie ważni, a staliśmy się jak współlokatorzy z przymusu. Ja byłam kucharką, sprzątaczką, pielęgniarką. On – widmem przy komputerze. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Zamilkłam. Bo kiedy nawet cisza boli, to znaczy, że coś w nas umarło.

Przypalone ziemniaki i cierpka herbata

Sobota. Michał obiecał, że zajmie się obiadem. Ucieszyłam się, choć ostrożnie – jak ktoś, kto już raz się sparzył. Postanowiłam dać sobie chwilę odpoczynku. Zamknęłam się z książką w sypialni, choć w rzeczywistości głównie wsłuchiwałam się w dźwięki z kuchni – szuranie garnkami, przekleństwa pod nosem, stukot talerzy. Po czterdziestu minutach poczułam znajomy zapach spalenizny.

– Kochanie, możesz na chwilę? – zawołał niepewnym tonem.

Weszłam i zobaczyłam dramat. Ziemniaki czarne jak węgiel, mięso jeszcze surowe, a na blacie chaos jak po bitwie.

– Co tu się stało? – zapytałam, próbując nie wybuchnąć.

– No… coś poszło nie tak. Ale próbowałem!

– I nie przyszło ci do głowy zapytać, jak to się robi?

– Nie chciałem ci zawracać głowy…

Zaparzyłam herbatę, nalałam wodę dzieciom i odgrzałam w mikrofali naleśniki z wczoraj. Michał siedział przy stole i mieszał łyżeczką swoją herbatę.

– Wiesz, ta herbata smakuje jak wszystko ostatnio – powiedziałam cicho. – Cierpko i bez sensu.

Popatrzył na mnie jakby pierwszy raz zauważył, że jestem zmęczona.

Może po prostu potrzebujemy wakacji? – rzucił nagle.

– Wakacji? Od czego? Od siebie?

Nie odpowiedział. Dzieci śmiały się w salonie, nieświadome tego, że ich dom właśnie się kruszy. A ja poczułam, że coś we mnie się uspokoiło. Bo najgorsze już wiedziałam – że nie możemy dalej udawać. Wzięłam głęboki oddech. Jeszcze jeden rozdział. Jeszcze trochę siły. Dla nich. I dla siebie.

Czas się obudzić

Nie było wielkiego wybuchu, żadnych walizek na klatce schodowej, dramatycznych krzyków. Był za to poranek jak każdy inny. Krzyś zrzucił z półki klocki, Adaś wpakował sobie chrupka do ucha, a Zosia zaczęła jęczeć, że boli ją gardło. Michał jak zwykle siedział przy komputerze. I nagle mnie to uderzyło – przecież ja już nie czekam na cud. Ja po prostu robię swoje.

Tamtego dnia po południu usiadłam z Michałem w kuchni. Dzieci oglądały bajkę, a my patrzyliśmy na siebie przez kubki z zimną kawą.

Ja już nie chcę tak żyć – powiedziałam spokojnie.

– Jak? – zapytał, udając, że nie rozumie.

– Sama. Obok ciebie. Robię wszystko, ty nie robisz nic. To nie rodzina, to układ jednostronny.

Westchnął.

– Przecież pracuję, pomagam jak mogę…

– Nie, Michał. Ty robisz minimum. I tylko wtedy, gdy cię poproszę. A ja nie chcę być twoim szefem ani opiekunką. Chcę partnera. A jeśli go nie mam, to muszę go sobie znaleźć. Albo być sama, ale naprawdę.

Milczał. Pierwszy raz od dawna nie zaprzeczył. Tej nocy nie rozmawialiśmy więcej. Wzięłam Adasia do siebie, utuliłam Zosię, poprawiłam koc Krzysiowi. A potem poszłam spać z decyzją, że jeśli się nie obudzi – my wszyscy – to ja wstanę pierwsza. I pójdę dalej. Bez żalu. Z godnością. Bo dzieci zasługują na matkę, która żyje. A nie na kobietę, która tylko przetrwała kolejny dzień.

Jestem nie tylko mamą

Trzy tygodnie później spakowałam kilka toreb i pojechałam z dziećmi do mojej mamy. Michał nie protestował. Stał w progu z rękami w kieszeniach, jakby nie wiedział, co powinien powiedzieć. Może naprawdę nie wiedział. Albo już mu było wszystko jedno. Nie płakałam. Byłam zmęczona, ale spokojna. Wiedziałam, że to nie koniec świata.

Dzieci szybko odnalazły się w nowej codzienności. Mama pomogła mi, jak tylko mogła. Czasem robiła obiady, czasem zabierała maluchy na spacer, żebym mogła usiąść i po prostu oddychać. W tych chwilach zrozumiałam, że przez te wszystkie lata byłam nie tylko żoną i matką, ale też kobietą, która gdzieś po drodze siebie zgubiła.

Zaczęłam czytać, pisać, nawet zapisałam się na kurs online. Przypomniałam sobie, że kiedyś marzyłam o tym, żeby pracować w redakcji. Michał dzwonił czasem – chciał „pogadać”, „naprawić”, „spróbować jeszcze raz”. Ale ja już wiedziałam: naprawiać można coś, co się zarysowało, a nie coś, co od lat się rozsypuje. Nie żałuję, że próbowałam. Żałowałabym, gdybym nie odeszła. Bo dziś patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną, ale dumną. Z trójką dzieci przy boku i spokojem w sercu.

Nie jestem tylko mamą. Jestem kobietą, która podjęła decyzję. I to była najodważniejsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu.

Katarzyna, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama