Reklama

Majówkę zaplanowałam jak zawsze – skromnie, z grillem na działce i niewielką grupą znajomych. Pogoda zapowiadała się idealna, a ja cieszyłam się na kilka dni oderwania od codzienności. Nie przypuszczałam jednak, że majowe popołudnie zamieni się w coś znacznie więcej niż zwykłe spotkanie towarzyskie. Los podsunął mi kogoś, kto miał wstrząsnąć moim światem i zmusić do przemyśleń, których unikałam od lat. Bo kiedy sąsiad zza płotu dołączył z piwem i uśmiechem, nie sądziłam, że rozgrzeje nie tylko grill, ale też moje zamknięte na nowe uczucia serce.

Przystojny, nowy sąsiad

Grilla planowałam od tygodnia. Wszystko było dopięte – karkówka zamarynowana, sałatka jarzynowa gotowa, piwo schłodzone. Zaczęłam rozstawiać leżaki i parasole, kiedy usłyszałam odgłosy zza płotu – skrzypienie rozkładanych krzeseł, syk gazu z palnika i ciche przekleństwo. Zerknęłam ukradkiem.

Nowy sąsiad. Taki „z odzysku”, jak mawiała moja przyjaciółka Marta – świeżo po rozwodzie, z jednym dzieckiem, które ponoć mieszka z matką. Nazywał się Artur. Nie widywałam go często. Zwykle zamykał się w domu albo znikał na całe dni. A teraz nagle – wyszedł na taras, rozłożył sprzęt grillowy i przywitał się z papierosem w ustach.

– Majówka, co nie? – rzucił przez płot, kiedy zauważył, że się mu przyglądam.

– No, tak... klasyka – uśmiechnęłam się wymuszenie. Nie przepadam za rozmowami z obcymi, ale coś w jego głosie – lekko ochrypłym, z jakimś zmęczeniem – mnie zatrzymało.

– Sam pan grilluje? – zapytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

– No niestety. Dzieciak u matki, a znajomi... rozjechali się na urlopy. Ale kiełbasa jest. I piwo też – uniósł puszkę. – Wpadniesz na jedną?

Zatkało mnie. Zaskoczył mnie tą bezpośredniością. I nagle poczułam, że nie chcę być dziś sama tak, jak co roku. Wzruszyłam ramionami.

– Może później. Jak już upiekę swoje.

– Jasne. Gdybyś czegoś potrzebowała – wiesz, gdzie mnie szukać – puścił do mnie oko.

No i tyle. Serce mi nie zabiło mocniej. Jeszcze.

Dym, piwo i nieoczekiwane iskry

Z godziny na godzinę robiło się coraz cieplej. Goście zaczęli się schodzić – znajomi z pracy, kuzynka z mężem, Marta z nowym „prawie chłopakiem”. Dym z grilla unosił się nad działką, a zapach przypalonej kiełbasy mieszał się z zapachem mojego ulubionego wina malinowego. W pewnym momencie ktoś chrząknął cicho za moimi plecami.

– Masz może sól? Zapomniałem. I ketchup by się przydał, jak nie będę zbyt bezczelny – stał tam Artur, trzymając talerz z niedopieczonym mięsem i minę nieco zakłopotaną.

Podałam mu wszystko, ale zamiast wrócić do siebie, stanął niezdecydowany.

– U was weselej. Muzyka, śmiechy. U mnie to tylko kiełbasa syczy na ruszcie. Może... mogę się dosiąść?

Spojrzałam na Martę, która natychmiast uśmiechnęła się szeroko i zaczęła robić mu miejsce.

– Jasne, rozsiądź się – rzuciła z entuzjazmem. – W końcu to nie jest jakiś zamknięty, nie?

Artur przysiadł się, najpierw trochę spięty. Ale po drugim piwie i piątym żarcie z cyklu „suchary Tomka” śmiał się razem z nami. Obserwowałam go kątem oka. Zaczęłam zauważać rzeczy, na które wcześniej nie zwracałam uwagi – uśmiech, który miał lekko przekrzywiony, zmarszczki śmiechu w kącikach oczu, dłonie z lekko połamanymi paznokciami.

– Fajnie tu macie – powiedział cicho, kiedy już siedzieliśmy obok siebie przy stole. – Człowiek nie wie, jak mu brakuje ludzi, dopóki znów nie jest między nimi.

I wtedy poczułam to. To znajome ciepło. Jak iskra, która dotyka cię nieoczekiwanie.

Zamknięte drzwi, otwarte serce

Następnego dnia było cicho. Działki opustoszały, większość wróciła do miasta. Ja zostałam jeszcze na noc, żeby nacieszyć się samotnością – tą, którą sama sobie wybrałam. Albo przynajmniej tak mi się dotąd wydawało. Artur też został. Zauważyłam to rano, kiedy uchylałam drzwi altanki z kubkiem kawy w dłoni. Siedział w ogrodowym krześle, z nogami wyciągniętymi na skrzynce po piwie, w rozciągniętej koszulce i z książką na kolanach. Wyglądał... zwyczajnie. I jakoś spokojnie.

– Dzień dobry – powiedział pierwszy. – Mam jeszcze świeże bułki. Podzielisz się kawą?

Zaśmiałam się i przytaknęłam, nawet nie próbując udawać, że się waham. Usiadł naprzeciwko mnie, a przez chwilę rozmawialiśmy o niczym – o pogodzie, o majówkowych korkach, o tym, że wróble zrobiły sobie gniazdo w jego rynnie. A potem nagle – bez ostrzeżenia – rzucił:

– Wiesz, nie jestem najlepszy w te sprawy. Życie. Bliskość. Rozmowy. Trochę się posypało i... sam nie wiem, jak to sklejać z powrotem.

Patrzyłam na niego i coś we mnie zaskoczyło. Też byłam kiedyś połamana. Też próbowałam udawać, że samotność mi nie doskwiera. Ale przez tę jedną, prostą wypowiedź, przez ten lekki grymas na jego twarzy, poczułam jak moje serce – dawno zamknięte – zaczyna się otwierać. Powolutku. Ostrożnie.

– Może razem coś posklejamy? – powiedziałam ciszej, niż zamierzałam.

Spojrzał na mnie zaskoczony. Ale się nie odsunął. Tylko się uśmiechnął.

Wróciły niechciane wspomnienia

Kiedy zaczynałam czuć się bezpiecznie obok niego, przeszłość przypomniała o sobie w najgorszy możliwy sposób. Siedzieliśmy wieczorem na tarasie, każde z kubkiem herbaty w dłoniach, a ciszę przerywały tylko dźwięki świerszczy. Artur mówił coś o swoim ulubionym filmie, ale nagle urwał w pół zdania.

Masz taki sam kubek jak moja była – spojrzał na porcelanę, jakby to ona przywołała wszystko, co niewygodne. – Tylko w jej zawsze była kawa, mocna jak diabli. Bez mleka, bez cukru. Mówiła, że słodyczy ma wystarczająco z życia. Niezła ściema.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Patrzył przed siebie, nie na mnie. Ale chyba potrzebował to z siebie wyrzucić.

– Zostawiła mnie dla kogoś innego. Tak po prostu. I najgorsze... – zamilkł na moment – że nie próbowałem walczyć. Byłem już wtedy zmęczony. I bałem się, że jak zacznę walczyć, to wszystko tylko bardziej się rozpadnie.

Milczałam. Bałam się odezwać, żeby nie spłoszyć tej szczerości. A potem poczułam, że muszę coś powiedzieć.

– Też kiedyś się nie odzywałam. Kiedy mój ostatni partner odszedł, nie zapytałam dlaczego. Udawałam, że mi to obojętne. A prawda była taka, że każda jego nieobecność bolała bardziej niż poprzednia.

Artur spojrzał na mnie uważnie. W jego oczach nie było współczucia. Była jakaś cicha zgoda. Zrozumienie.

– Czyli oboje mamy swój bagaż – powiedział. – Tylko pytanie, czy jesteśmy gotowi, żeby go razem dźwigać.

Pocałunek pod parasolem

Deszcz zaczął się nagle, bez ostrzeżenia. Siedzieliśmy przy stole, kończyliśmy grzanki z serem, kiedy pierwsze krople spadły na moje ramię. Wybuchliśmy śmiechem jednocześnie, zaskoczeni i rozbawieni. Artur porwał parasol ogrodowy i rozłożył go nad naszym stolikiem, choć wiatr co chwilę próbował mu go wyrwać z rąk.

– To nie zadziała – powiedziałam, ścierając z czoła kroplę deszczu. – I tak zmokniemy.

– Ale przynajmniej razem – rzucił z uśmiechem i wtedy coś we mnie zmiękło do końca.

Stanęliśmy pod parasolem, blisko, za blisko jak na sąsiadów, ale w sam raz, jeśli miało być coś więcej. Artur przyglądał mi się chwilę, jakby pytał wzrokiem o pozwolenie, a ja nie odwracałam wzroku. Nie musiał mówić nic. Wystarczyło, że sięgnął dłonią do mojego policzka, a ja nie cofnęłam się ani o milimetr.

Pocałował mnie powoli, ostrożnie, jakby bał się, że się rozpłynę albo zniknę, jeśli zrobi to zbyt gwałtownie. A ja… pozwoliłam sobie pierwszy raz od lat na odrobinę słabości. Na bliskość. Na to, by poczuć czyjeś ciepło nie tylko na skórze, ale i w środku. Deszcz bębnił o parasol, a my staliśmy tam jak dwie dusze, które przez przypadek odnalazły się po długiej podróży. I choć nie wiedziałam, dokąd to wszystko prowadzi, czułam, że właśnie zaczyna się coś nowego. Może niełatwego. Ale prawdziwego.

Nie szukałam miłości, a ona przyszła

Majówka minęła, jak wszystko, co dobre – szybko i cicho. Znów wróciłam do codzienności: poranna kawa, praca zdalna, zakupy raz na tydzień, rozmowy z Martą przez telefon. Ale coś się zmieniło. I nie chodziło tylko o to, że teraz miałam sąsiada, który zamiast „dzień dobry” mówił: „wpadnij na kolację, mam dobre wino”.

To była ta świadomość, że nie jestem już sama. Nie taka sama, jak przez ostatnie lata – zamknięta w swojej historii, przekonana, że serce już się nie zasklepi. A jednak Artur wszedł w moją przestrzeń – najpierw fizycznie, później emocjonalnie – z czymś, co nie było wielkim romansem ani deklaracją, tylko... cichym towarzyszeniem. I to było najcenniejsze.

Nie rzuciliśmy się w objęcia jak w filmach. Po tamtym pocałunku długo nie wydarzyło się nic dramatycznego. Kilka spotkań. Jedna wspólna wycieczka rowerowa. Długi spacer o zmroku. I rozmowy – o życiu, o dzieciach, o błędach i o tym, jak bardzo człowiek może się bać znowu kochać.

Nie wiem, co z tego wyniknie. Może tylko przyjaźń. Może coś więcej. Ale pierwszy raz od dawna nie boję się tego sprawdzać. Bo majówkowy grill, który miał być tylko sposobem na samotność, zostawił po sobie coś więcej niż puste butelki i wspomnienie spalonej kiełbasy. Zostawił ciepło. I nadzieję.

Iwona, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama