„Luksusowy hotel miał mi zapewnić ślub jak z bajki. Zamiast tego skończyło się płaczem i błyskawicznym rozwodem”
„Mojego męża nadal nie było. Gdzieś po prostu zniknął, a jego telefon uparcie milczał. Goście tańczyli dalej, a ja, coraz bardziej nerwowo, krążyłam po pałacowych korytarzach niczym jakaś nawiedzona panna młoda, która nie może zaznać spokoju. Nigdzie go jednak nie było”.

- Listy do redakcji
Zawsze chciałam wyjść za mąż w pałacu. Białe kolumny, błyszczące żyrandole, czerwony dywan, bogato zdobiona suknia w stylu księżniczki, welon aż do ziemi. No wiecie, taka wersja Kopciuszka, ale bez przebierania maku z popiołu i zgubionego pantofelka. Doskonale pamiętam, że jeszcze w dzieciństwie bawiłyśmy się z koleżankami w ślub i zawsze to ja odgrywałam rolę panny młodej.
Podkradałam mamie szpilki, robiłam welon ze starej firanki, zakładałam swoje najpiękniejsze złote kolczyki. Takie z serduszkami i maleńkimi diamencikami, które dostałam od chrzestnej na komunię. Na krzesełkach ustawiałyśmy wszystkie lalki i misie w roli weselnych gości. Księdzem zawsze była moja przyjaciółka Oliwka. Dokładnie ta sama, która teraz miała pełnić zaszczytną funkcję mojej starszej druhny.
Marzyłam o bajkowym ślubie
Z biegiem czasu to marzenie wcale mi nie przeszło. Z tym że teraz już planowałam prawdziwe wesele. Eleganckie, z klasą i przepychem. Gdy Martyna, moja koleżanka ze studiów, brała ślub i poprosiła mnie na świadkową, nie mogłam wyjść z podziwu.
– Ale, dlaczego ty nie chcesz żadnego wesela? Chodzi o pieniądze? Przecież twoi rodzice na pewno sypną kasą. Nie przesadzaj, pochodzisz z bogatej rodziny – byłyśmy ze sobą na tyle blisko, że mogłam rzucić taką uwagę bez obawy o to, że Martyna się na mnie obrazi. – Zresztą, zawsze możecie z Kamilem poczekać i odłożyć na porządną imprezę. Przecież aż tak wam się nie spieszy.
– To nie o to chodzi. Kochamy się i chcemy wziąć ślub, ale nie potrzebujemy całej tej otoczki. Nam wystarczą obrączki, przysięga i to, że od teraz będziemy mężem i żoną.
Dla mnie taki szybki ślub cywilny, zakończony skromnym obiadem w restauracji dla najbliższych, był nie do pomyślenia. Nie mogłam zrozumieć, że jakakolwiek dziewczyna mogłaby sama zrezygnować z pięknego wesela. Przecież taka okazja przytrafia się raz w życiu. No dobra, teraz to różnie bywa i rozwody zdarzają się jednak częściej niż w czasach naszych rodziców czy dziadków. Ale ślub to ślub. I wymaga odpowiedniej oprawy.
– Nie chcesz założyć prawdziwej białej sukni z koronkami? – dopytywałam, bo Martyna kupiła prościutką kreację do kolan, do której dobrała krótki żakiecik.
Chciałam wszystko na bogato!
Dla mnie to był bardziej strój na wakacje niż ślub, ale koleżanka miała zupełnie inne zdanie.
– A po co mi jakaś ogromna beza? Przecież wiesz, że na co dzień biegam w jeansach i T-shircie lub bluzie z kapturem. No, ale do urzędu w dresie i tenisówkach nie pójdę, dlatego kupiłam tę białą sukienkę – tłumaczyła mi niczym dziecku, a ja robiłam wielkie oczy ze zdziwienia.
W końcu przestałam już dopytywać, ale w duchu byłam przekonana, że ta Martyna chyba zwariowała. Nawet rozmawiałyśmy o niej z siostrą i rzuciłam, że to całkiem fajna, inteligentna dziewczyna, ale nie wie, co traci.
– Panna młoda to gwiazda wieczoru. Tego dnia można lśnić niczym na dywanie Hollywood i nie widzę nawet jednego racjonalnego powodu, żeby sobie tego odmawiać.
Sama z utęsknieniem czekałam na swoją własną chwilę. Aż się doczekałam. Kiedy Bartek mi się oświadczył, wiedziałam, że teraz albo nigdy. Swoją drogą, trzeba mu przyznać, że stanął na wysokości zadania i specjalnie dla mnie zorganizował romantyczne zaręczyny. Zabrał mnie na weekend nad morze. Zatrzymaliśmy się w naszym ulubionym, niewielkim pensjonacie. A pierścionek wręczył mi podczas wieczornego spaceru po plaży. Było niemal jak w komedii romantycznej i wiedziałam, że tak piękne wspomnienie pozostanie ze mną na zawsze.
Miało być luksusowo
Żadnych sal bankietowych pod miastem. Żadnego bigosu przypominającego kuchnię z czasów PRL-u czy DJ-a przebranego za Elvisa. Miało być szykownie i luksusowo. Znaleźliśmy idealne miejsce: zabytkowy hotel pod Krakowem z własną kapliczką, przepięknym ogrodem pełnym kwitnących krzewów, stawem i ... jacuzzi w ogromnym apartamencie nowożeńców. Białe marmurowe schody, stylowe kolumienki, taras. Ogromna sala, na której ustawiono stoły, druga z parkietem do tańca. Wszystko prezentowało się niczym z katalogu spełniającego marzenia najbardziej wymagającej panny młodej. Moje koleżanki z pracy pękały z zazdrości. A ja? Ja byłam pewna, że spełniam swój sen.
Przygotowania do wesela były dla mnie najpiękniejszym czasem w życiu. Wiem, wiem. Wiele par młodych narzeka na tysiące zadań do dopilnowania, formalności do dopięcia, rozmów do przeprowadzenia, umów do podpisania. Ja czułam się podczas tego wszystkiego niczym ryba w wodzie. Wcale nie traciłam cierpliwości podczas próbowania kolejnych potraw i przystawek w firmie cateringowej, wybierania kremu do tortu czy deserów na słodki stół.
Suknię szyłam na zamówienie w znanej pracowni krawieckiej. Pani, która ją prowadziła, tworzyła kostiumy także do znanego serialu historycznego, dlatego byłam pewna, że jestem w dobrych rękach. Próbny makijaż i czesanie? Dla mnie był to nie tylko obowiązek do odhaczenia, ale prawdziwa przyjemność. W końcu spełniałam swoje wielkie marzenie i chciałam tego dnia prezentować się znakomicie. Nawet Bartek nieco się ze mnie podśmiewał:
– Przystopuj nieco Zuzka – śmiał się, gdy dobierałam kwiaty dla druhen. – To tylko wesele. Wiem, że nasze i bardzo ważne, ale to nie ceremonia rozdania Oscarów czy festiwal filmowy w Cannes.
– Dla mnie to ważniejsze niż jakieś tam Oscary. Tak ciężko ci to zrozumieć? – syknęłam na niego zniecierpliwiona, bo byłam wkurzona, że narzeczony angażuje się w nasze ślubne przygotowania o wiele mniej niż ja.
On jednak doskonale mnie znał, dlatego nie dał się niepotrzebnie wyprowadzić z równowagi:
– Spokojnie, zostaw trochę energii na naszą podróż poślubną – mrugnął do mnie okiem i pobiegł do swoich spraw.
Nadal żyłam w swojej bajce, która miała mieć wyjątkowe zakończenie. Tyle że bajki kończą się zwykle na ślubie. A potem jest słynne „żyli długo i szczęśliwie”. A moja własna bajka na ślubie zaczęła się sypać.
Wesele z rozmachem i zadyszką
Już na dzień dobry coś zaczęło zgrzytać. Mama Bartka narzekała, że nie ma rosołu, tylko jakieś dziwne zupy-kremy. Mój wujek obraził się, bo posadziliśmy go przy stole obok kuzynki, której nie znosi. A świadek zgubił garnitur i przyjechał w ciemnej bluzie. „Czy ci ludzie uparli się, żeby zepsuć mi mój wielki dzień? Robią mi to na złość czy co? Przecież wszystko miało być idealnie” – myśli uporczywie krążyły po mojej głowie.
W końcu jednak przetłumaczyłam sobie, że nie mogę denerwować się rzeczami, na które i tak nie mam wpływu. W końcu dzisiaj byłam księżniczką i miałam czerpać pełnymi garściami z tej chwili. Zresztą, mój Bartek też wydawał się dziwnie spięty, ale sądziłam, że to po prostu trema. W końcu wszystkie oczy były skierowane w naszą stronę, więc nawet taki luzak jak on, miał prawo się stresować. Do czasu.
Później już wszystko szło w miarę sprawnie. Jedzenie było pyszne, goście dobrze się bawili, parkiet nie świecił pustkami, a toasty były naprawdę życzliwe. Ciotki i kuzynki powtarzały mi, że świetnie wyglądam, a mama szepnęła, że jest ze mnie bardzo dumna. Dopiero po oczepinach coś zaczęło być nie tak. Bartek nagle zniknął. Przetańczyłam kilka piosenek z tatą, wujkiem, świadkiem, kolegami, pogadałam z Oliwką przy stole, wyściskałam się z moją chrzestną, która była już zmęczona i wcześniej wyjeżdżała.
– Balowanie do rana, to już nie na mój wiek i kondycję. Ale wszystko urządziliście przepięknie – uśmiechnęła się do mnie życzliwie, a ja wręczyłam jej pudełeczko z drobnym upominkiem przygotowanym specjalnie dla każdego gościa.
Wesele zakończone rozwodem
Mojego męża nadal nie było. Gdzieś po prostu zniknął, a jego telefon uparcie milczał. Goście tańczyli dalej, a ja, coraz bardziej nerwowo, krążyłam po pałacowych korytarzach niczym jakaś nawiedzona panna młoda, która nie może zaznać spokoju. Nigdzie go jednak nie było. Zajrzałam do ogrodowej altanki, na taras, nawet bezceremonialnie weszłam do męskiej łazienki. Po Bartku jednak ani śladu. Aż w końcu weszłam na górę do apartamentu przygotowanego dla nowożeńców. To właśnie tam go znalazłam. A dokładniej – w jacuzzi.
Mój świeżo poślubiony mąż nie był jednak sam, a z… recepcjonistką. Ubraną w biały hotelowy szlafrok, który prawdopodobnie przygotowany był specjalnie dla mnie. Stałam w progu, nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa. A oni? Patrzyli na mnie z taką miną, jakbym przeszkodziła im w masażu.
– To nie tak, jak myślisz – powiedział w końcu.
Standardowa linia obrony. Tyle że ja nie musiałam niczego sobie wyobrażać. Widziałam wszystko czarno na białym. Dosłownie. Nie było krzyków. Nie było dramatycznych scen. Po prostu wróciłam na salę, ściągnęłam welon i powiedziałam mamie:
– Zadzwoń po taksówkę.
Prawnik w swojej kancelarii przyjął mnie dwa dni później. Bartka już nie widziałam. Podobno wrócił do hotelu, żeby dokończyć pobyt, który i tak był już opłacony. Bez żony. Za to z „koleżanką z recepcji”.
Nie każdy pałac skrywa bajkę. Czasami zamiast rycerza na białym koniu trafisz na błazna z jacuzzi. I naprawdę nie da się wszystkiego zaplanować według swoich własnych wyobrażeń. Bo do tego potrzeba także chęci drugiej strony. A tutaj najwyraźniej jej nie było. Ale dobrze, że zrozumiałam to po jednym wieczorze, a nie po dziesięciu latach małżeństwa. Ślub, owszem, był spektakularny. Rozwód? Błyskawiczny. Ale wiecie co? Nadal kocham pałace. Tylko już nie szukam w nich męża. Wystarczy, że mogę je zwiedzać.
Zuza, 28 lat
Czytaj także:
- „Teściowa powiedziała 1 zdanie i moje małżeństwo obróciło się w pył. Nie daruję starej jędzy, że tak mnie potraktowała”
- „Znalazłam ślubne zdjęcie mamy w starych gratach. Problem w tym, że ten facet obok niej to nie był mój tata”
- „Pojechałam na wakacje nad Bałtyk z facetem młodszym o 20 lat. Tak mnie omamił, że straciłam oszczędności”

