Reklama

Śmieją się ze mnie znajomi, że zamiast lecieć do Grecji czy w góry, co roku jesienią pakuję walizkę i jadę na wieś. Ale dla mnie urlop tam to coś więcej niż tylko odpoczynek. Cisza, zapach ziemi, wiatr w polach – to daje mi oddech. No i... zawsze znajdzie się jakiś rolnik, który umie rozgrzać jesienny wieczór bardziej niż kominek. Może to przypadek, a może mój uśmiech mówi więcej, niż powinien. Nie szukam tam miłości, tylko tych kilku chwil, kiedy przestaję myśleć. Tylko ja, wieś... i czasem ktoś jeszcze.

Zerknął w górę i się wyszczerzył

Wysiadłam z autobusu w tej samej wiosce, co rok wcześniej. Droga była wysypana kamieniami, pachniało dymem i mokrymi liśćmi. Plecak zsunął mi się z ramienia, kiedy szłam znajomą ścieżką do gospodarstwa, które wynajmowałam już trzeci raz. Starzy ludzie w oknach kiwali głowami, jakby mnie pamiętali, chociaż wcale nie musieli. Może po prostu rozpoznawali typ: kobieta z miasta, która przyjeżdża tu dla oddechu. I odrobiny zapomnienia. A może widzieli więcej, niż chciałam pokazać. Gospodyni czekała z kluczem i słoikiem malinowej konfitury. Uściskała mnie mocno, jak wnuczkę.

– Pokój jak zawsze ten sam, kochanie. Pościel świeżo prana, a na stole ogórki, jeszcze świeżuteńkie. – Mrugnęła porozumiewawczo.

Podziękowałam i poszłam na górę, żeby zostawić rzeczy. Dom pachniał tak samo jak poprzednio – lawendą, kurzem i drewnem. Spojrzałam przez okno: za stodołą ktoś przerzucał siano widłami. Był wysoki, szeroki w barkach, a kurtka pękała w szwach na ramieniu. Przez moment mnie nie zauważył. Potem zerknął w górę, dokładnie na moje okno. I uśmiechnął się. Nie zamachałam. Zsunęłam się tylko niżej, siadając na łóżku. Tak, znowu to zrobiłam. Przyjechałam tu po coś, czego nawet nie chciałam nazwać. Spokój? Ucieczka? Albo może po prostu znów miałam nadzieję, że ktoś mnie rozgryzie... zanim sama siebie zrozumiem.

Chciał mi pokazać nie tylko siano

Następnego dnia rano obudziło mnie jesienne słońce, które wlało się do pokoju przez cienkie firanki. Wstałam, zarzuciłam gruby wełniany sweter i wsunęłam filcowe botki. Wyszłam na ganek z kubkiem kawy. Gospodyni krzątała się już w ogrodzie, a gdzieś w tle znów widziałam tego samego mężczyznę, co wczoraj. Tym razem przy ciągniku, z narzędziami, w butach po kolana i samej koszulce. Patrzcie jaki gorący! Wyglądał, jakby był częścią tego krajobrazu – wrośnięty w ziemię, w rytm prac i w zapach pola. Koło południa pojawił się przy furtce. Przyniósł koszyk z jabłkami.

– To dla ciebie. Świeże, z naszego sadu – powiedział i podrapał się po karku, jakby nagle zrobiło mu się głupio. – A tak w ogóle, to jestem Bartek.

– Dziękuję, ja… Lidia. – Uśmiechnęłam się, czując, jak bardzo robię z siebie turystkę z miasta, która nie potrafi się naturalnie zachować.

– Jeśli nie masz planów, mogę ci pokazać, gdzie trzymamy siano. Tam jest najładniejszy widok na zachód słońca. – Mówił swobodnie, ale coś w jego spojrzeniu zdradzało, że to nie była taka zwykła propozycja.

Zawahałam się, ale przecież właśnie po to tu przyjechałam. Kiwnęłam głową. Poszliśmy razem ścieżką za stodołę, gdzie ukryta była wielka, stara szopa pełna siana i zapachu wilgotnego drewna.

– Lubię tu przychodzić, jak mam dość ludzi – powiedział, siadając na jednej z bel.

Usiadłam obok. Nie dotykał mnie, nie próbował niczego, ale przestrzeń między nami była naładowana elektrycznością – cicha, ale napięta. Chciałam go zapytać, dlaczego tak patrzy. Ale milczałam.

Moje ciało znało drogę

Nie poszłam tamtego wieczoru do szopy drugi raz. Wracałam powoli, udając przed sobą, że spacer wystarczył. Bartek nie nalegał. Odprowadził mnie tylko do furtki i powiedział, że będzie pracował przy stogu za domem, jakbym miała ochotę wpaść. Jego głos był spokojny, jakby wiedział, że ciekawość i tak mnie zaniesie w tamtą stronę. I miał rację. Następnego dnia szukałam go wzrokiem już po śniadaniu. Nie udawałam nawet, że chodzi mi o okolicę. Poszłam prosto tam, gdzie go widziałam – na łąkę, gdzie wiatr rozwiewał suche trawy. Siedział na przyczepie, naprawiał coś przy metalowym łączeniu. Gdy mnie zobaczył, odłożył wszystko bez słowa.

– Masz chwilę? – zapytał.

Nie odpowiedziałam. Tylko weszłam na przyczepę i usiadłam obok niego. Pachniał powietrzem i potem. I oczywiście sianem.

– Nie musisz nic mówić – powiedział cicho, jakby czytał moje myśli.

Nie musiałam. Moje ciało znało drogę. Dotknęłam jego ramienia, a on podniósł wzrok i wtedy wszystko wydarzyło się szybko, a jednocześnie spokojnie. Jego dłoń na mojej szyi, moje kolana opadające na miękkie bele. Nie było pośpiechu, ale nie było też wahania. Nie pytał, kim jestem. Nie opowiadałam, dlaczego tu jestem. To nie była opowieść. To była potrzeba, której nie trzeba było tłumaczyć. Kiedy skończyliśmy, leżeliśmy obok siebie, patrząc w sufit z desek. Nikt się nie śmiał, nikt niczego nie żałował.

– Jutro też będę tutaj – powiedział, zanim wstał i wrócił do pracy.

A ja tylko skinęłam głową. I zostałam jeszcze chwilę, żeby zapamiętać ten zapach.

Tego dnia się nie dotykaliśmy

Następnego dnia nie przyszłam od razu. Zaparzyłam kawę, usiadłam na ganku i gapiłam się w pola, próbując zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Nie miałam wyrzutów sumienia. Ale miałam coś innego – może to była obawa, że znów dam się ponieść i przestanę rozumieć, czego chcę. A może bałam się, że Bartek powie coś, co zburzy tę ciszę między nami, która była lepsza niż każde słowo. Przed południem poszłam do stodoły. Był tam, jak obiecał. Siedział na spróchniałej skrzyni, w dłoniach trzymał słoik z sokiem.

– Myślałem, że nie przyjdziesz – powiedział, ale nie było w tym wyrzutu. Raczej ulga.

– Myślałam, że nie przyjdę – przyznałam szczerze. – Ale w końcu… przyszłam.

Usiadłam obok, podciągając kolana pod brodę. Przez chwilę milczeliśmy. Potem spojrzał na mnie uważnie.

– Ty chyba nie jesteś taka, jaką udajesz.

– A jaką udaję?

– Jakbyś szukała tylko przygody. Ale ty bardziej uciekasz, niż szukasz.

Zamarłam. Miał rację. Tylko że nie chciałam o tym rozmawiać. Miałam wrażenie, że jeśli powiem jedno zdanie za dużo, wszystko się skończy.

– Może jedno nie wyklucza drugiego – powiedziałam tylko, a on pokiwał głową, jakby to wystarczyło.

Tego dnia nie dotykaliśmy się. Poszliśmy razem po jagody, rozmawialiśmy o dzieciństwie, o tym, co lubimy jeść i jakiej muzyki słuchamy. Śmiałam się, słuchając, jak recytuje fragment piosenki, której nie znosił, ale znał na pamięć. Było zwyczajnie. I przez to trochę bardziej prawdziwie.

Objął mnie mocno bez słowa

Ostatniego wieczoru spakowałam walizkę. Robiłam to powoli, z przerwami. Z każdym złożonym swetrem coś we mnie opadało. Nie miałam żalu, nie miałam złości. Ale było mi smutno, że nie będę mogła tego zatrzymać. Nie jego – chwil. Ciszy. Spokoju, który przyszedł, gdy leżeliśmy na sianie bez słów. Zeszłam na dół, pożegnałam się z gospodynią, która podała mi herbatę i uśmiechnęła się, jakby wiedziała, że coś między nami z Bartkiem się wydarzyło. Nie pytała. Tak było najlepiej. Poszłam za stodołę. Bartek tam był. Opierał się o drzwi, ręce miał w kieszeniach.

– Wiesz, że jutro wyjeżdżam? – zapytałam.

– Wiem. – Jego głos był spokojny.

Nie pytasz, czy wrócę?

– A ty chcesz, żebym pytał?

Zawahałam się. Nie wiedziałam. Chciałam, żeby zapytał, ale nie chciałam na to odpowiadać. Potrzebowałam go tu, na wsi, wśród opadających liści i siana. W mieście byłby tylko przypomnieniem, że to wszystko było ucieczką.

– Nie. Nie pytaj.

Podeszłam bliżej. Położyłam głowę na jego ramieniu, a on objął mnie bez słowa. Trwaliśmy tak dłuższą chwilę. Nie całowaliśmy się. Nie obiecywaliśmy sobie niczego. To była nasza wersja pożegnania.

– Jakbyś kiedyś znów chciała popatrzeć na zachód słońca z tej stodoły, to wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedział cicho, zanim odszedł w stronę pola.

Stałam tam jeszcze chwilę, aż niebo zaczęło ciemnieć. Potem wróciłam do pokoju i zamknęłam walizkę. Byłam gotowa. Albo tylko tak mi się wydawało.

Tęskniłam, choć to był koniec

Droga powrotna była cicha. Autobus kołysał się między polami, a ja patrzyłam w okno, próbując zostawić tam wszystko, co się wydarzyło. Ale wspomnienia przychodziły falami – zapach siana, dotyk jego dłoni, śmiech za stodołą. I to milczenie, które mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Nie znałam Bartka dobrze, ale wystarczająco, by wiedzieć, że nasze drogi nie miały się przeciąć po raz drugi. I to było w porządku.

W mieście wróciłam do codzienności: praca, korki, zakupy, szybkie kolacje. Ale przez kilka dni nie mogłam spać przy otwartym oknie – brakowało mi zapachu pól, ziemi, liści, powietrza... Przestałam słuchać muzyki, którą wcześniej kochałam. W jego obecności słyszałam ją inaczej. Zdarzało się, że łapałam się na tym, że szukam go w przechodniach – tej postawy, tego spokojnego spojrzenia. Ale nie było go tu. I dobrze. Bo wieś miała swoje zasady. Tam można było być kimś innym, choćby przez chwilę. Tam nic nie trzeba było tłumaczyć.

Nie napisałam do niego. On też nie szukał kontaktu. I to, paradoksalnie, było najpiękniejsze w tym wszystkim – że nie musieliśmy niczego nazywać, żeby to coś znaczyło. Czasem, kiedy miasto przygniata mnie bardziej niż zwykle, otwieram mapę i patrzę na nazwę tej wsi. I wtedy uśmiecham się lekko, wiedząc, że gdzieś tam jest człowiek, który pamięta mnie nie taką, jaką jestem tutaj, ale taką, jaką byłam tam.

Lidia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama