Reklama

O pieniądzach nie rozmawiam. Po prostu je pokazuję. W moim świecie najważniejsze było pierwsze wrażenie – buty za trzy tysiące, zegarek, którego nie powstydziłby się prezes banku, zapach perfum za miesięczną pensję przeciętnego pracownika. Lubiłem ten moment, gdy wchodząc do kawiarni, czułem na sobie spojrzenia – jedne z zazdrości, inne z pożądania. To nie była próżność. To była strategia. Gdy wyglądasz jak milion dolarów, świat traktuje cię inaczej. Łatwiej o znajomości, łatwiej o interesy. Ale z czasem nauczyłem się, że błysk potrafi też oślepiać. I nie zawsze tych, których powinien.

Efekt pierwszego wrażenia

Nie było dla mnie nic bardziej ekscytującego niż poranne przygotowania do wyjścia. Prasowałem koszulę z jedwabiu, polerowałem skórzane loafersy, wybierałem zegarek do nastroju – dzisiaj padło na Patek Philippe, prezent od klienta, którego kiedyś wyciągnąłem z tarapatów podatkowych. Gdy zapiąłem mankiety i spryskałem się zapachem, który kosztował więcej niż czyjś czynsz, poczułem się gotowy. Gotowy, żeby pokazać się światu takim, jakim chcę być widziany.

Wszedłem do lobby hotelu Bristol, jakbym był jego właścicielem. Portier skinął mi głową, recepcjonistka uśmiechnęła się znajomo – znali mnie. Lubiłem to uczucie bycia rozpoznawanym, nawet jeśli nie do końca wiedzieli, kim jestem. Siadłem przy stoliku przy oknie, zamówiłem espresso i czekałem. Dzisiaj miałem spotkanie z potencjalnym inwestorem, facetem, który znał wartość detali. Wiedziałem, że zanim otworzę usta, już będę musiał zrobić na nim wrażenie.

– Dzień dobry, panie Radku – powiedział, podchodząc do mnie z wyciągniętą ręką.

Uśmiechnąłem się lekko, podnosząc się z gracją.

– Cieszę się, że się pan zjawił. Napije się pan czegoś?

– Z przyjemnością. Widzę, że pan zna się na rzeczy – rzucił, zerkając na mój zegarek.

I właśnie o to chodziło. Nie musiałem mówić nic więcej. Mój wygląd załatwił wstęp do rozmowy, z której mogło wyniknąć bardzo wiele. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Karty na stole

Spotkanie poszło gładko, zresztą jak większość takich, w których mogłem błyszczeć. Później była kolacja w restauracji, której menu nie miało cen – bo jeśli musisz pytać, to cię nie stać. Zamówiłem butelkę Amarone, o której wspomniałem mimochodem, jakby to było coś oczywistego. On tylko kiwnął głową i uśmiechnął się pod nosem. Lubił grać w tę grę. Ja też.

– Panie Radku, muszę przyznać, że robi pan wrażenie. A w naszym świecie wrażenie to połowa sukcesu.

– A druga połowa? – zapytałem, poprawiając mankiet.

– Właściwe decyzje. I odpowiedni ludzie.

Wziąłem łyk wina i skinąłem głową. Wiedziałem, że właśnie takim człowiekiem chce mnie widzieć. Kiedy rozmawialiśmy o inwestycjach, czułem się, jakbym grał w pokera. Karty miałem dobre – doświadczenie, pewność siebie i wygląd człowieka sukcesu. Ale wiedziałem, że każdy blef kiedyś się kończy. Na razie jednak rozdawałem karty.

Po kolacji zaproponował wizytę w klubie. Ekskluzywnym, oczywiście. Tam, gdzie kelner zna twoje imię, a szatniarz przypomina sobie, w jakim płaszczu przyszedłeś dwa miesiące temu.

– Zobaczysz, Radek, tu poznasz właściwych ludzi – powiedział z uśmiechem, kiedy wchodziliśmy do środka.

Wszyscy wyglądali tak samo: nienaganne garnitury, kosztowne dodatki, lekko znudzone twarze. A jednak czułem się wśród nich jak ryba w wodzie. Bo choć nie miałem wszystkiego, co oni – umiałem sprawiać wrażenie, że mam więcej. I na razie to wystarczało.

Blask przyciąga cienie

W klubie było duszno od zapachu cygar, drogich perfum i ego. Każdy tam chciał być kimś, każdy chciał błyszczeć. Lubiłem to miejsce, bo wiedziałem, że jeśli dobrze się ustawię – dosłownie i metaforycznie – mogę zabłysnąć mocniej niż reszta. A oni, nawet jeśli mieli więcej zer na koncie, często nie mieli stylu. Ja miałem jedno i drugie. Albo przynajmniej potrafiłem to zagrać.

Tego wieczoru poznałem Martę. Długie nogi, jeszcze dłuższe spojrzenia. Usiadła obok mnie jakby mimochodem, z kieliszkiem martini w dłoni i wyraźnym zainteresowaniem w oczach.

– Nie jesteś stąd – powiedziała, patrząc na mój zegarek, jakby był mapą.

– Zależy, co masz na myśli – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Jesteś z innego świata. A ja lubię takich ludzi.

Nie zapytała, co robię. Nie musiała. Ja też nie pytałem. W klubach tego typu ludzie nie pytają. Zakładają. A ja nie miałem zamiaru ich wyprowadzać z błędu. Cały wieczór spędziliśmy przy barze, rozmawiając o miejscach, które odwiedziliśmy, winach, które warto pić i o życiu, którego niby nie trzeba rozumieć, by się nim cieszyć. Pasowaliśmy do siebie w tej grze pozorów aż za dobrze.

Kiedy wyszliśmy razem na zewnątrz, wiatr był chłodny, ale jej ramię ciepłe. Podałem jej rękę i wiedziałem, że ona nie trzyma się faceta – trzyma się pewności, że ten mężczyzna ma wszystko pod kontrolą. A ja – wtedy – wierzyłem, że tak właśnie jest.

Kolacja bez rachunku

Z Martą spotykaliśmy się coraz częściej. Zawsze w miejscach, gdzie trudno było o stolik bez wcześniejszej rezerwacji i znajomości z szefem sali. Przyzwyczaiła się do poziomu. Do kelnerów, którzy pochylali się lekko, mówiąc „dobry wieczór, panie Radku”, do szampana, który pojawiał się bez pytania, i do mojego stylu, który podkreślał, że mam kontrolę nad każdą sytuacją.

Nie mówiłem jej o kredytach. Nie mówiłem o tym, że auto, którym jeździłem, nie było moje. Że zegarek kupiłem na raty, a marynarka, którą tak lubiła gładzić, kosztowała mnie połowę miesięcznych dochodów. Bo to nie miało znaczenia. Liczył się efekt. Iluzja. A Marta, choć inteligentna, wydawała się chcieć wierzyć w tę wersję mnie, którą jej pokazywałem.

– Radek, ty jesteś... inny. Spokojny, pewny siebie. Taki... gotowy na wszystko – powiedziała kiedyś, kiedy siedzieliśmy w restauracyjnym ogródku, a wiatr poruszał płomieniem świecy między nami.

Uśmiechnąłem się tylko. Nie mogłem jej powiedzieć, że ten spokój to wyćwiczona poza. Że przed każdą kolacją sprawdzałem saldo na koncie i kombinowałem, który limit karty jeszcze nie jest przekroczony.

Tego wieczoru, gdy rachunek przyniósł kelner, Marta nawet na niego nie spojrzała. Ja skinąłem tylko głową. Zapisał coś eleganckim długopisem i się oddalił. Wiedziałem, że ten gest kosztował mnie ostatnie pieniądze. Ale jej uśmiech – ten moment, kiedy poczuła się częścią luksusu – był wart więcej niż cyfry. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem.

Luksus ma swoją cenę

Nie zauważyłem, kiedy zaczęło mi się to wymykać spod kontroli. Jedna karta była już zablokowana, druga zbliżała się do limitu. Kredyt w banku, który miał być krótkoterminowym rozwiązaniem, przedłużyłem o kolejne miesiące. A ja nadal wychodziłem z domu w marynarce za pięć tysięcy, pachniałem niszowymi perfumami i jeździłem autem, którego leasing zjadał większą część mojego budżetu.

Wiedziałem, że żyję ponad stan. Ale równocześnie nie potrafiłem się z tego wycofać. Bo jak miałbym wytłumaczyć Marcie, że kolacja musi być dziś w barze mlecznym? Albo że nie mogę jej odebrać spod pracy, bo muszę oddać auto? Każdy szczegół mojego życia był dokładnie wyreżyserowany – od uśmiechu portiera po sposób, w jaki kelner nalewał mi wino.

– Radek, nie widzę cię ostatnio tak często jak kiedyś – powiedziała któregoś wieczoru Marta. – Coś się dzieje?

– Dużo pracy. Nowy klient z Niemiec. Duży projekt – odpowiedziałem z automatu, jakbym już wcześniej przygotował sobie tę wymówkę.

Kłamałem coraz częściej, ale z coraz mniejszym przekonaniem. Pojawiła się presja. Coraz trudniej było zapłacić za siebie, za Martę, za wizerunek. I coraz trudniej było udawać, że wszystko gra. Ale nie umiałem się przyznać. Bo przecież cały ten świat był zbudowany na iluzji. A jeśli ją zdejmę, zostanę z niczym. A raczej z kimś, kim bałem się być – sobą naprawdę.

Zobaczyłem swoje odbicie

Pewnego dnia mijałem witrynę luksusowego butiku w centrum. W szkle zobaczyłem swoje odbicie. Stałem tam, elegancki jak zwykle – płaszcz z nowej kolekcji, szalik z kaszmiru, okulary przeciwsłoneczne, mimo że było pochmurno. A jednak coś mi nie pasowało. Ten facet w odbiciu wyglądał jak ktoś, kogo sam kiedyś chciałem poznać – pewny siebie, zamożny, spełniony. Ale ja wiedziałem, że pod spodem coś się sypie.

Wróciłem do domu i długo siedziałem w milczeniu. Bez muzyki, bez telefonu. Tylko ja i ta cisza, którą tak skutecznie zagłuszałem od miesięcy. Przeglądałem rachunki, zestawienia kont, powiadomienia z banków. I po raz pierwszy od dawna zrozumiałem, że nie dam rady tego dłużej ciągnąć. Że ta gra kosztuje mnie więcej niż pieniądze. Że powoli tracę siebie.

Nie powiedziałem Marcie prawdy od razu. W końcu przestała pisać. Może się domyśliła. Może ktoś jej powiedział. A może po prostu przestałem ją interesować, kiedy zgasły światła i nie było już win, stolików z widokiem i szofera pod klubem. Nie obwiniam jej. Taką wersję mnie jej sprzedałem. I właśnie tę wersję pokochała – jeśli to w ogóle była miłość.

Dziś ubieram się prościej. Perfumy te same, ale używam ich mniej. Czasem mija mnie ktoś, kto patrzy z uznaniem. Może myśli, że jestem kimś ważnym. Uśmiecham się wtedy. Bo już nie muszę nikogo przekonywać. Nawet siebie.

Radek, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama