Reklama

Miałam trzydzieści pięć lat, dwoje dzieci i męża, którego znałam jak własną kieszeń – tak przynajmniej mi się wydawało. Codzienne życie wypełniały praca, szkoła dzieci, obiady, obowiązki. Z boku wszystko wyglądało jak stabilny dom. Ale był jeden sekret, którego Marek nie znał – krótki romans, głupi impuls. Sądziłam, że przeszłość zostawiłam za sobą. A potem wszystko zaczęło się sypać. Nie od razu, powoli, jakby ktoś delikatnie podważał cegłę po cegle. Renia – starsza sąsiadka z dołu, którą zawsze traktowałam z pobłażaniem – stała się nagle kimś więcej niż tylko maskotką osiedla. Stała się... cieniem.

Zdjęcie w skrzynce

Tego dnia wróciłam z pracy później niż zwykle. Marek stał w przedpokoju, jakby na mnie czekał, z dziwnym wyrazem twarzy. W jednej ręce trzymał kopertę, w drugiej – wydrukowane zdjęcie.

– Co to ma być? – zapytał chłodno, podając mi papier.

Serce zamarło mi w piersi. Na zdjęciu byłam ja, w kawiarni. Uśmiechnięta. Z Kubą. Siedzieliśmy zbyt blisko, jego dłoń dotykała mojego ramienia. Zrobione z ukrycia, z wyczuciem. Nic wulgarnego, ale wystarczyło.

– To jakiś fotomontaż – rzuciłam nerwowo. – Albo stary znajomy. Nic nie znaczy!

Marek przyglądał mi się długo, w milczeniu.

– Nie wiem, co mam myśleć. Może to tylko przypadek. Ale wygląda jak dowód – powiedział w końcu i odwrócił wzrok.

Próbowałam mówić coś jeszcze, zaprzeczać, wyjaśniać. Ale słowa grzęzły mi w gardle. On tylko skinął głową i poszedł do salonu. Cały wieczór spędził przy komputerze, nie odzywając się. Zimny. Obojętny.

W nocy nie mogłam zasnąć. Patrzyłam w sufit, z głową pełną chaosu.

„Przecież to był jeden raz. Nikt nie mógł nas zobaczyć… NIKT!” – powtarzałam sobie w kółko.

A jednak zdjęcie istniało. I trafiło prosto do Marka. Bez podpisu. Bez ostrzeżenia. Z idealnym wyczuciem momentu.

Rano przy śniadaniu nie spojrzał na mnie ani razu.

To już się zaczęło – pomyślałam. I miałam rację.

Odkryłam, kto mnie śledzi

Od kilku dni Marek był jak cień samego siebie. Robił wszystko, co zwykle, ale jakby przez szybę. Rzadziej się odzywał, unikał mojego wzroku, wieczorami zasypiał przodem do ściany. Zaczęłam tracić grunt pod nogami.

Wtedy przypomniałam sobie o pani Reni.

Kiedyś widziałam, jak stoi przy oknie, z telefonem przy uchu, wpatrzona w nasze okna z niepokojącym uśmiechem. Od tamtej pory jej spojrzenie zdawało się śledzić każdy mój ruch.

Pewnego wieczoru, wracając z wyrzucania śmieci, usłyszałam znajomy głos dobiegający z klatki schodowej. Zatrzymałam się bezszelestnie za drzwiami od piwnicy.

– Czasem trzeba pomóc ludziom spojrzeć prawdzie w oczy – mówiła Renia do sąsiadki z góry. – Dobrze, że Marek już wie. Szkoda, że tak późno…

Zamarłam.

Następnego dnia zapukałam do jej drzwi. Otworzyła od razu, z uśmiechem tak szerokim, że aż niewygodnym.

– Czy to pani rozsyła zdjęcia? – zapytałam bez owijania w bawełnę.

– Ach, Dominika… Czasem trzeba pomóc ludziom spojrzeć prawdzie w oczy – powtórzyła te same słowa, z tym samym dziwnie delikatnym tonem.

– To pani rozbiła moje małżeństwo.

– Ja? – uniosła brwi. – Ależ skąd. Ja tylko obserwuję. I działam, gdy trzeba. Dla dobra. Dla moralności.

– Nie ma pani prawa.

– A pani miała prawo do zdrady?

Zamknęłam oczy. Z ust sąsiadki sączył się jad w opakowaniu dobrych intencji.

Nie powiedziała wprost, że to zrobiła. Ale w jej oczach było wszystko. Wiedziała. I działała.

Ciche szepty przez kratkę

W czwartkowy wieczór, kiedy dzieci spały, a Marek znów zamknął się w gabinecie, usłyszałam stłumiony głos dochodzący… z kratki wentylacyjnej. Zamarłam. W kuchni panowała cisza, ale przez metalowy przewód wyraźnie słychać było kobiecy szept.

– No mówię ci, Halinko… Dominika. Ta z trzeciego. No, z mężem i dwójką dzieci. Tak, tak, ta ładna. Zdradziła go. Z takim młodym, pewnie z pracy. Mam zdjęcie… Wiesz, kto powinien to wiedzieć? Mąż. I wie.

Przycisnęłam ucho do kratki. Serce waliło mi jak młot.

– Nagrywam czasem, żeby mieć dowód. Ludzie tak się rozbestwili. Żadnej moralności. A ja? Ja tylko pomagam. Wiem, kiedy trzeba działać.

Wyrwałam się z tej pozycji, jakby mnie poparzyło. Kilka minut później wstałam i poszłam.

Drzwi do jej mieszkania otworzyły się niemal natychmiast.

– Słyszałam panią. Przez kratkę. Podsłuchuje pani wszystkich sąsiadów?! – krzyknęłam.

Renia nie speszyła się ani na moment.

– Och, Dominika… Wentylacja niesie dźwięk. Ja tylko nasłuchuję. Interesuję się. Obserwuję.

– Robi pani zdjęcia, nagrania? To chore! Nikt pani nie dał prawa!

– Widziałam, jak z nim szłaś. Pomyślałam – ta dziewczyna zmarnuje sobie życie. Mąż musi wiedzieć.

– Zniszczyła mi pani małżeństwo!

– Nie ja. Prawda ci je zniszczyła.

Stałyśmy w ciasnym przedpokoju, dwie kobiety. Jedna z pustką w oczach. Druga – z przekonaniem misjonarki.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że nie jestem jej pierwsza. I pewnie nie ostatnia.

Prawda za wszelką cenę

Po tej rozmowie z Renią poczułam, że muszę coś zrobić, zanim wszystko się rozpadnie. Tego wieczoru, kiedy dzieci zasnęły, usiadłam z Markiem w kuchni. Trzymał filiżankę, ale nie pił.

– Marek… Musimy porozmawiać.

Skinął głową. Spojrzał na mnie chłodno, ale nie odwrócił wzroku.

– To był błąd. Jeden raz. Przysięgam. To nic nie znaczyło. To się już nigdy nie powtórzy – mówiłam cicho, łamiącym się głosem.

Milczał dłuższą chwilę, po czym odstawił filiżankę.

– Może był tylko raz, ale było kłamstwo przez miesiące. I jeszcze ta sąsiadka… Wszyscy wszystko wiedzą.

– To nie ona miała prawo decydować, czy ty się dowiesz! – wybuchłam. – To nasza sprawa, nie jej!

– Nie, Dominika. Już nie. Nie tylko nasza. – Wstał, odwrócił się. – Nie umiem już patrzeć tak samo. Próbuję… ale nie umiem.

Zostałam w kuchni sama. Potem przyszedł tylko po poduszkę i koc.

– Śpię dziś na kanapie – rzucił cicho.

Nie zatrzymałam go.

W nocy leżałam w łóżku i słuchałam cichych odgłosów z salonu. Marek nie chrapał jak zwykle. Był czujny. Obcy.

„Straciłam wszystko przez jeden impuls. Ale to ona nacisnęła spust” – pomyślałam. I nie wiedziałam, komu bardziej nie mogę wybaczyć – sobie, czy jej.

Twarz moralności

Minęło kilka tygodni. Marek wyprowadził się do wynajętej kawalerki niedaleko, żeby być blisko dzieci. Mówiliśmy sobie „dzień dobry” przy przekazywaniu plecaków i zeszytów. I to wszystko.

Zamieniłam się w tryb przetrwania. Dzieci, praca, wieczory w samotności. Chodziłam jak cień samej siebie. A potem spotkałam panią Renię na klatce schodowej.

– A jednak mąż nie wytrzymał, co? A szkoda. Byliście taką ładną parą – powiedziała z uśmiechem, jakby komentowała pogodę.

Patrzyłam na nią chwilę, zanim odpowiedziałam.

– Proszę już nigdy do mnie nie mówić – rzuciłam spokojnie, ale dosadnie.

Uśmiech nie zniknął z jej twarzy.

– Czasem prawda boli, Dominiko. Ale lepiej wiedzieć niż nie.

Odwróciłam się i poszłam.

W bloku zaczęło się robić dziwnie cicho. Coraz więcej sąsiadów unikało kontaktu z panią Renią. Ktoś mówił, że widział ją, jak znów podsłuchuje przez kratkę. Ktoś inny – że ma całe archiwum na komputerze: zdjęcia, nagrania, notatki. Latami zbierane, dokładne, zorganizowane jak policyjny raport.

Bałam się. Ale jeszcze bardziej – czułam gniew.

Nie miałam siły walczyć. Wiedziałam, że nie da się z tą kobietą wygrać. Nie cofała się przed niczym, bo była przekonana, że ma misję. A nikt nie pokona kogoś, kto wierzy, że robi dobrze, nawet jeśli niszczy ludzi po drodze.

„Teraz już wiem – nigdy nie jesteś naprawdę sam, gdy mieszka z tobą Renia” – pomyślałam, zamykając drzwi na dwa zamki.

To był mój wybór. Nie jej

Z czasem pogodziłam się z tym, że moje małżeństwo się skończyło. Marek przychodził regularnie po dzieci, spędzał z nimi weekendy, czasem coś naprawiał w mieszkaniu, ale między nami nie było już rozmów. Był ojcem moich dzieci, niczym więcej.

Wieczorami siadałam z kubkiem herbaty i wpatrywałam się w kratkę wentylacyjną. Czasem miałam wrażenie, że z niej coś patrzy. Coś, co czuwa, ocenia, zapisuje.

Zaczęłam się zastanawiać, ilu sąsiadom Renia jeszcze „pomogła”. Ile rodzin posypało się po cichu, bo ktoś gdzieś dostał kopertę ze zdjęciem, albo plotka poszła przez klatkę szybciej niż dym z papierosa. Ludzie przestali się do siebie uśmiechać. Zamykanie drzwi na zamek stało się odruchem.

Nie wiem, czy powiedziałabym Markowi prawdę, gdyby nie zdjęcie w skrzynce. Być może nigdy. Może żyłby dalej w nieświadomości, a ja z wyrzutami sumienia. Ale to był mój wybór. Nie jej. Nikt nie dał jej prawa, by decydować, kto zasługuje na drugą szansę, a kto na karę.

Teraz, ilekroć mijam panią Renię na klatce, czuję chłód. Uśmiecha się uprzejmie, czasem życzy miłego dnia, jakby nic się nie stało. Jakby to był poranek jak każdy inny. Ale w jej oczach czai się coś więcej. Władza. Przekonanie, że wie lepiej. Że ma kontrolę.

Nie jestem już tą samą osobą. Straciłam zaufanie. Do ludzi. Do siebie. Do ścian, które kiedyś wydawały się bezpieczne.

Bo kiedy z tobą mieszka Renia, nic nie jest naprawdę twoje. Nawet cisza.

Dominika, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama