Reklama

Pogoda była tak paskudna, że nawet grabarze się chowali po kątach. Wiatr rwał parasole, a błoto przyklejało się do butów jak wyrzuty sumienia. Stałam, zziębnięta do szpiku kości, słuchając, jak obcy facet, który nigdy nie zamienił z moim dziadkiem ani jednego zdania, opowiada o jego życiu. Jednak wtedy, stojąc przy tej mokrej mogile, byłam pełna nadziei. Nawet rozczuliłam się przez chwilę, myśląc, że teraz to wszystko się zmieni. Że skończy się życie na wynajmie, podkradanie papieru toaletowego z pracy i wyciszanie telefonów z windykacji. Bo przecież czekał na mnie ten dom pod Szczecinem. Murowany, z czerwoną dachówką, ogródkiem i piwnicą, w której za dzieciaka bałam się duchów.

Przez całe życie słyszałam, że „ten dom, kiedyś będzie twój”. A ja wierzyłam. Naiwnie. Bo nie miałam planu B. Nie miałam nic. Dom był moją ostatnią kartą. I tak się śmiesznie złożyło, że dziadek, który zawsze miał ostatnie słowo, teraz również zabrał głos po śmierci.

Wstrzymałam oddech

– Czy pani Eliza? – zapytał notariusz, rozglądając się po sali.

– Tak, to ja – odpowiedziałam.

Byłam jedną z ostatnich wyczytanych osób. Wszyscy inni już czekali. Ciotka Barbara wyciągnięta jak struna, z miną, jakby przyszła odebrać order. Wujek Zbyszek ze sztucznym uśmieszkiem jak z reklamy pasty do zębów. Nawet jakiś kuzyn z Niemiec się zjawił, choć ostatni raz widziałam go dwadzieścia lat temu. Każdy chciał coś dostać. Ja też. Nie będę udawać, że przyszłam tu z sentymentu. Przyszłam po dom. Dziadek nie miał żony, nie miał innych dzieci. Mój ojciec, jego jedyny syn, zmarł lata temu. Byłam jedyną wnuczką, która do niego w ogóle zaglądała. I nie, nie robiłam tego z miłości. Robiłam to z kalkulacji. Z czystej, wyrachowanej nadziei, że ten człowiek kiedyś to doceni. Notariusz odchrząknął.

– Zgodnie z ostatnią wolą spadkodawcy dom położony w Szczecinie przy ulicy Klonowej 17 przechodzi na własność...

Zatrzymał się. Popatrzył w kartkę. Wstrzymałam oddech. To miała być ta chwila. Wielki finał moich oczekiwań.

– …pana Adama.

Co?! – wyrwało mi się, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

W sali zapanowała niezręczna cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym właśnie wstała i ogłosiła koniec świata.

– Kto to jest? – syknęłam do ciotki Barbary, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

Notariusz podniósł wzrok znad papierów.

– Proszę o spokój.

Spokój? Miałam być teraz właścicielką domu. A tu nagle jakiś Adam zgarnia wszystko. Zostałam z niczym.

Zatkało mnie

Po odczycie testamentu nie rozmawiałam z nikim. Nie chciałam słuchać tych ich kurtuazyjnych tekstów, że „tak to już bywa”, „dziadek był specyficzny”. Nie. Dziadek zrobił to z premedytacją. Musiałam się dowiedzieć, kim był ten cały Adam. Pierwszy raz zobaczyłam go, gdy wychodził z kancelarii. Facet na oko trzydzieści parę lat, wysoki, z tym rodzajem nonszalancji w chodzie, który mają ludzie wiedzący, że wszystko im się w życiu układa. Zaczekałam, aż oddali się nieco od wejścia, i podbiegłam.

– Adam?

Odwrócił się, zmierzył mnie wzrokiem.

– Zależy, kto pyta.

– Eliza. Wnuczka Władysława.

– Aaa… ta Eliza – powiedział, jakby właśnie coś sobie przypomniał, i się zaśmiał. – Dziadek o tobie opowiadał.

– Świetnie. A mnie nie wspomniał o tobie ani razu – odparłam.

– Cóż, może dlatego, że ty wpadałaś do niego raz na trzy miesiące z ciastem z dyskontu, a ja go kąpałem, gdy nie mógł już sam stać.

Zatkało mnie. Dosłownie. Stałam jak słup soli.

– Ostatni rok życia dziadek spędził głównie w łóżku. Miał odleżyny. Gdzie wtedy byłaś?

To nie miało tak wyglądać. To ja miałam mieć ten dom. A ten Adam... On nie miał prawa się pojawić.

– A tak w ogóle, to jestem jego bratankiem.

I odszedł.

Byłam wściekła

– To, co teraz zrobisz? – zapytała Ola, popijając kawę na mojej kanapie.

Jednej z tych, które były tak twarde, że człowiek mógł sobie na nich wyrobić dysk w kręgosłupie.

Zbuduję szałas w lesie – odparłam tonem jak najbardziej poważnym.

– Co? – Zakrztusiła się kawą.

– No normalnie. Szałas. Z patyków i liści. Ewentualnie ze starych palet.

– Eliza…

– Słuchaj, jak się człowiek nastawił na dom z czerwonym dachem i ogrodem pełnym malin, a dostaje figę z makiem, to szałas jest całkiem niezłą opcją. Przynajmniej wiesz, czego się spodziewać.

– A tak serio? – zapytała po chwili.

– Serio? – oparłam się o poduszkę. – Szukam nowego pokoju do wynajęcia. Takiego z oknem, bez grzyba, z kuchenką, która nie wybucha. Marzenia, co?

– A ten... Adam?

– Co z nim?

– Może byś z nim pogadała. Wytłumaczyłabyś sytuację. Może odda ci część albo pozwoli ci tam pomieszkać?

Popatrzyłam na nią jak na osobę, która właśnie zaproponowała mi, żebym zatańczyła kankana na środku ronda.

– Tak, oczywiście. Zapukam, powiem: cześć, pamiętasz mnie? Jestem tą, która myślała, że dostanie ten dom. Dziadek ci go przepisał, ale może jednak podzielimy się po połowie?”.

– No... może jakbyś to trochę lepiej ujęła.

– Dziadek to zrobił specjalnie. To była lekcja. Albo zemsta. Albo teatrzyk. Albo wszystko naraz.

Zamilkłyśmy. Ola dopiła resztki kawy.

– Ale ten szałas... jakby co, to mam namiot po rodzicach. Czerwony. Trochę śmierdzi piwnicą, ale jeszcze szczelny.

– Dzięki. Może postawię go na trawniku przed domem Adama. Taki manifest.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Szałas z przesłaniem.

– Dokładnie.

Żyłam nadzieją

Nie mogłam się powstrzymać. Pojechałam tam. Wiedziałam, że to głupie. Że niczego nie załatwię. Ale coś mnie ciągnęło. Może chciałam się upewnić, że on naprawdę istnieje. Że nie wymyśliłam sobie tego miejsca przez lata, jak dzieciak wymyśla wyimaginowanego przyjaciela. Kiedy byłam dzieckiem, dziadek miał zwyczaj sadzić maliny za szopą. Powtarzał, że to miejsce „tylko dla wtajemniczonych”. Oczywiście to była jego sprytna metoda na to, żeby nikt ich nie wyżerał przed czasem. A ja i tak tam chodziłam. Stałam teraz przy ogrodzeniu. Krzaki malin nadal tam były. Wyższe, trochę zdziczałe. Ale wciąż owocowały.

– Czego tu szukasz? – usłyszałam za sobą głos Adama.

Odwróciłam się powoli. Stał z rękami w kieszeniach.

– Niczego – powiedziałam. – Tylko patrzę.

– Na co?

– Na wspomnienia.

Milczał przez chwilę. Spojrzał w stronę malin.

– Dziadek zawsze mówił, że tylko ty miałaś cierpliwość ich szukać w gąszczu.

– Może dlatego myślałam, że zostawi mi ten dom.

– Myślałaś, że wystarczą wspomnienia?

– Wiesz... – powiedziałam cicho – marzyłam, że kiedyś na tej werandzie postawię sobie fotel. Będę pić kawę i udawać, że życie mi się ułożyło.

– To sobie go kup – odparł Adam. – Taki sam. Albo lepszy.

Odwróciłam się i odeszłam.

Było mi siebie żal

Nowy pokój miał szare zasłony i ściany, które kiedyś musiały być białe. Mieszkanie na parterze, wspólna kuchnia z panią Jolą i jej kotem Stefanem. Nie było tam miejsca na fotel, nie było werandy ani ogrodu z malinami. Ale był spokój.

– Możesz mi pomóc z zasłonami? – zapytała któregoś dnia pani Jola. – Wczoraj Stefan zeskoczył z parapetu i mi oderwał karnisz.

– Jasne – odpowiedziałam i odłożyłam herbatę.

Stałyśmy potem przy oknie, patrząc, jak deszcz zacina w szyby.

– Ci młodzi, co mieszkali tu przede mną, to myśleli, że się dorobią na filmikach w internecie. Mieli tu studio, te światła, kamery... – powiedziała, kręcąc głową.

– I co, nie wyszło?

– Pewnie, że nie. Teraz mieszkają w Anglii. Tam przynajmniej można mieć dom, nawet jak się nic nie umie – roześmiała się.

– Też miałam mieć dom – rzuciłam, bardziej do siebie niż do niej.

– Każdy by tak chciał.

Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz od dawna. Bo może w tym właśnie był sens. Żeby się w końcu pogodzić z tym, co się ma. Zamiast ciągle gonić za tym, co miało być. Nie odzyskałam domu. Ale zrozumiałam jedno: czasem to, co nas boli najbardziej, to nie to, że czegoś nie dostaliśmy. Tylko że przez lata naprawdę wierzyliśmy, że dostaniemy. Że byliśmy pewni. Dom pod Szczecinem nie był dla mnie. Może nigdy nie miał być. A szałas? Cóż. Zostanie jako ironiczne przypomnienie, że nawet gdy nic ci nie dają – możesz sobie coś wymyślić.

Eliza, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama