„Ledwo starcza mi na kredyt, a żona ciągle wydaje mnóstwo pieniędzy. Codziennie wraca z jakąś torebką albo nową bzdurą”
„Coraz częściej chowałem przed Niną korespondencję z banków. Listy przestały trafiać na stół w kuchni – lądowały w szufladzie biurka, potem w szafce z narzędziami, a w końcu – w bagażniku samochodu. Każde nowe wezwanie do zapłaty składałem starannie i ukrywałem, jakby to miało coś zmienić”.

- Redakcja
Z miesiąca na miesiąc jest coraz trudniej. Nie chodzi o zdrowie czy relacje – chociaż z tym ostatnim też bywa różnie. Chodzi o pieniądze. A raczej o ich wieczny brak. Każdy kolejny dzień to walka o to, żeby starczyło na kredyt, na raty, na rachunki. I na spokój – ale ten jest w naszym domu towarem deficytowym. Moja żona zdaje się tego nie zauważać. Wciąż wraca do domu z nowymi torbami, jakby to było zupełnie normalne. Torebki, buty, perfumy... Nie ma dnia, żeby czegoś nie kupiła. A ja? Zaciskam zęby. I coraz częściej mam ochotę uciec.
Kiedyś żyliśmy dostatnio
Pamiętam jeszcze czasy, kiedy wchodziliśmy do galerii handlowej, nie patrząc na ceny. To były dobre lata – prowadziliśmy z bratem firmę transportową, nie brakowało zleceń, a pieniądze pojawiały się na koncie szybciej, niż zdążyliśmy je wydać. Moja żona, Nina, śmiała się wtedy, że wreszcie może poczuć się jak kobieta z seriali – paznokcie, fryzjer, nowe sukienki. A ja? Ja też byłem dumny. Że mogę jej to wszystko dać.
Kiedyś się pilnowała. Potrafiła powiedzieć: „Nie, nie potrzebuję tej kurtki, mam przecież dwie podobne”. Ale z czasem zaczęła tracić kontrolę. Pojawił się kredyt hipoteczny, potem nowy samochód w leasingu, wakacje w Grecji, które trzeba było rozłożyć na raty. Wtedy jeszcze nie widziałem, że coś zaczyna się sypać. Przecież zarabialiśmy dobrze. Przecież zawsze jakoś się spinało.
– Nie mogę wiecznie chodzić w tych samych butach – powiedziała kiedyś, rozpakowując trzecią parę w ciągu miesiąca. – Poza tym były w promocji.
Skinąłem głową. Nawet nie zapytałem, ile kosztowały. Było mi głupio. Miałem poczucie, że jak zacznę się czepiać, to wyjdę na sknerę. A przecież to ja zawsze mówiłem: „Nie po to pracujemy jak woły, żeby żałować sobie na przyjemności”. Tyle że wtedy jeszcze mieliśmy z czego żyć. Teraz już nie mamy. A Nina chyba wciąż żyje w tamtej przeszłości – tej beztroskiej, różowej bańce. I ani myśli się z niej obudzić.
Miałem tylko płacić
Z czasem przestałem w ogóle zaglądać na konto. To była moja forma obrony – jak nie patrzysz, to nie boli. Bo każda wizyta w bankowości internetowej przypominała o wszystkim, czego wolałbym nie wiedzieć. A saldo konta głównego... przypominało ostatnie stadium choroby – wszystko już i tak zmierzało do końca. Nina nie pytała. Po prostu kupowała. A ja – płaciłem.
– Kochanie, prześliczna ta torebka, zobacz – powiedziała któregoś wieczoru, przesuwając palcem po ekranie telefonu. – I jeszcze mają ostatnie sztuki! No, nie bądź taki – dodała, widząc moją minę.
Zacisnąłem zęby. Nie potrafiłem jej odmówić. Może przez poczucie winy – że coraz rzadziej się uśmiechała, że w nocy przewracała się z boku na bok i wzdychała, że nie mamy dzieci, choć oboje kiedyś tego chcieliśmy. Może po prostu dlatego, że nie miałem siły na kłótnie. Wolałem przelać pieniądze, niż zaczynać rozmowę, która znów zakończyłaby się fochami i trzaskaniem drzwiami.
– Kiedyś ci się to wszystko znudzi – mruknąłem.
– Kiedyś – rzuciła. – Ale dziś nie. Dziś chcę tej torebki. I chcę, żebyś się ze mną cieszył.
Nie potrafiłem się cieszyć. Coraz trudniej było udawać, że wszystko jest dobrze. I tylko jedna myśl mnie nie opuszczała: co się stanie, kiedy karta w końcu zostanie odrzucona? Co wtedy powiem Ninie?
Jeszcze jedna para butów
Wróciłem z pracy zmęczony jak pies. Ostatnio znowu musiałem dorabiać po godzinach, bo nasz wspólnik się wycofał, a ja nie miałem wyjścia – musiałem przejąć jego część obowiązków. Marzyłem tylko o ciepłym prysznicu i kolacji. Ale kiedy otworzyłem drzwi, od razu wiedziałem, że moje plany właśnie runęły.
Na środku salonu stało ogromne pudło z logo znanego sklepu z luksusowym obuwiem. Nina siedziała na kanapie i z błyskiem w oku wyciągała z pudełka kolejne elementy: papier, woreczek ochronny, w końcu buty. Beżowe szpilki z jakimś złotym zdobieniem. Takie, które zakłada się raz na rok, jeśli w ogóle.
– Podobają ci się? – zapytała, unosząc stopy w górę i uśmiechając się szeroko. – Mieli tylko jeden rozmiar. Mój. To musiał być znak.
– Znak? – powtórzyłem cicho, zdejmując kurtkę. – A cena? Też był znak?
– Były przecenione – odpowiedziała z lekkim wyrzutem. – I nawet nie pytaj, ile. Po prostu uznajmy, że cię na to stać.
Zamknąłem oczy. Przez głowę przeleciała mi lista opłat na przyszły miesiąc – kredyt, prąd, rata leasingu, telefony. I teraz jeszcze... te cholerne szpilki.
– To już szósta para w tym miesiącu, Nina – powiedziałem, nie otwierając oczu. – Po co ci tyle?
– Dla siebie. Żeby nie oszaleć.
Nie odpowiedziałem. Bo może właśnie dlatego ja już prawie oszalałem.
Czego nie widać, tego nie ma
Coraz częściej chowałem przed Niną korespondencję z banków. Listy przestały trafiać na stół w kuchni – lądowały w szufladzie biurka, potem w szafce z narzędziami, a w końcu – w bagażniku samochodu. Każde nowe wezwanie do zapłaty składałem starannie i ukrywałem, jakby to miało coś zmienić. Jakby to, że ona ich nie widzi, znaczyło, że problemu nie ma.
Nie pytała. Od dawna już nie zaglądała na konto. Jej świat kończył się na ekranie telefonu i przesyłkach z butików. Mojego – na comiesięcznym bilansie strat. Kredyt przestałem spłacać regularnie dwa miesiące temu. Jeszcze nie dzwonił windykator, ale czułem, że to tylko kwestia czasu. Zacząłem kalkulować – co sprzedać, z czego zrezygnować, kogo prosić o pomoc. Żadne rozwiązanie nie wydawało się wystarczające.
– Znowu jedziesz do pracy w sobotę? – zapytała któregoś poranka Nina, kiedy już wychodziłem.
– Tak, trzeba trochę dorobić – odpowiedziałem, wkładając buty.
– Zostaw to. Pojedźmy gdzieś. Chociaż do spa pod miastem. Widziałam promocję. Za nocleg i masaże płaci się jak za waciki.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Nas nawet na waciki już nie stać – powiedziałem i wyszedłem, zanim zdążyła zareagować.
Nie wiem, czy wtedy zrozumiała. Wątpię. Nina od dawna żyła w świecie, który sam jej zbudowałem – wygodnym, cichym, pozornie bezpiecznym. A ja, jak głupi, ciągle dźwigałem na barkach wszystko, co w nim ukryte. Byle tylko nie pękło. Ale pękało. Powoli. I coraz głośniej.
Wszystko się posypało
Pierwsze pismo z kancelarii komorniczej przyszło we wtorek. Byłem sam w domu. Siedziałem przy stole i patrzyłem na kopertę, jakby miała mnie ugryźć. W końcu ją otworzyłem. Nie było już żadnych niedopowiedzeń – zaległości, zajęcie konta, ryzyko licytacji majątku. Słowa, które wbijały się jak gwoździe w mój spokój. I wtedy zrozumiałem: to koniec.
Nie mogłem już dłużej udawać. Wieczorem Nina wróciła zadowolona. Miała nową sukienkę – jasną, w groszki. Pachniała jak perfumeria i opowiadała, że trafiła na genialną promocję w internecie.
– Kochanie, muszę ci coś powiedzieć – przerwałem jej w połowie zdania.
Spojrzała na mnie z lekkim niepokojem.
– Co się stało?
– Mamy długi. Duże. Już nie daję rady. Nie płaciłem kredytu, opóźniam rachunki, sprzedaję, co się da, żeby jakoś to łatać. A dzisiaj przyszło pismo od komornika.
Zamarła. Przez chwilę tylko patrzyła na mnie, jakby nie rozumiała słów.
– Ale... dlaczego mi nie powiedziałeś?
– A ty mnie kiedykolwiek pytałaś? – odpowiedziałem z goryczą. – Czy cię to w ogóle obchodziło?
– Myślałam, że mamy wszystko pod kontrolą – powiedziała cicho. – Że skoro karta działa, to znaczy, że jest dobrze...
– Bo ja ją spłacałem. Ostatkami.
Sukienka w groszki nagle przestała pasować do tej sceny. Usiadła na kanapie i pierwszy raz od dawna... nic nie mówiła. A ja pierwszy raz od dawna – poczułem ulgę. Choćby miała trwać tylko chwilę.
Taka jest cena spokoju
Po tamtym wieczorze coś się w naszym domu zmieniło. Nie od razu, nie gwałtownie, ale nie dało się tego nie zauważyć. Nina przestała przynosić nowe torby. Zaczęła milknąć, zamiast zasypywać mnie linkami do „okazji”. Przez kilka dni chodziła po domu jak cień, a potem – któregoś ranka – zaparzyła mi kawę i powiedziała:
– Przepraszam. Nie wiem, jak do tego dopuściłam.
Nie odpowiedziałem. Sam nie byłem bez winy. Pozwalałem jej żyć w iluzji, sam się w nią zapętliłem, bo łatwiej było udawać niż konfrontować się z prawdą. To była nasza wspólna wina. I teraz musieliśmy ponieść wspólną odpowiedzialność. Sprzedaliśmy samochód. Zrezygnowaliśmy z wyjazdu. Zaczęliśmy jeść w domu, zamiast zamawiać jedzenie na dowóz. Brzmi śmiesznie? Może. Ale dla nas to było coś nowego – może pierwszy krok ku normalności.
Kredyt nadal wisi nad nami. Komornik jeszcze się nie wycofał. Ale przynajmniej już niczego nie ukrywam. Każdą decyzję podejmujemy wspólnie. I wiesz co? Czasem się śmiejemy. Tak po prostu, jak dawniej. Spokój, jak się okazuje, nie jest za darmo. Ale warto za niego zapłacić. Nawet jeśli ceną jest duma, milczenie i kilka par beżowych szpilek. Nie wiem, co będzie dalej. Ale pierwszy raz od dawna – mam nadzieję.
Szymon, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że moja rodzina jest idealna, aż odkryłam sekretną teczkę. Okazało się, że całe moje życie było iluzją”
- „Odkąd przeszłam na emeryturę, czułam się niewidzialna. Wymyśliłam pewien sposób, by jakoś wrócić do pełni życia”
- „Bardzo chcę mieć dziecko, ale mój mąż jest przeciwny. Zmarnowałam wiele lat, bo nie miał odwagi tego wyznać”

