Reklama

Niedawno wróciłam na stare śmieci – do matki, do wsi, w której czas zatrzymał się razem z ostatnim odjazdem PKS-u. Po pięciu latach w Gdańsku znowu śpię w pokoju z różowymi firankami i chowam papierosy przed rodzicielką. Rozstanie z Kubą nie było spektakularne – po prostu wszedł do łazienki razem z koleżanką z pracy i zapomniał zamknąć drzwi. Ja akurat wróciłam wcześniej. I tyle. Koniec. Przepraszam, zapomnijmy, może wrócisz? Nie wróciłam.

Mama przyjęła mnie bez entuzjazmu. Pościeliła łóżko, rzuciła: „Na długo?” i tyle. Z nią nigdy nie było łatwo. Na szczęście po drugiej stronie płotu był sad. I Bartek. Sąsiad, 42 lata. Milczący, samotny, z rękami jak papier ścierny i oczami koloru nieba przed burzą. Zatrudnił mnie przy zbiorach. Mówił mało, ale patrzył… tak, jak nikt inny wcześniej. Te jego brzoskwinie – słodkie, soczyste, pachniały jak lato, które chciałam sobie zatrzymać.

– I jak ci się żyje znowu pod jednym dachem z mamusią? – dzwoniła Agnieszka, moja przyjaciółka.

– Matka znowu mi zagląda do talerza – westchnęłam.

– A ten sąsiad fajny?

– Nawet bardzo.

Była między nami chemia

Było duszne, sierpniowe popołudnie. Brzoskwinie już dojrzewały – miękkie, złote, z różowym rumieńcem. Bartek pracował w cieniu drzewa, a ja stałam na drabinie, wrzucając do koszyka kolejne owoce. Czasem milczeliśmy godzinami. I w tej ciszy było coś, czego nie znałam – spokój, który mnie rozmiękczał.

– Napijesz się wina? – zapytał, gdy zsunęłam się z drabiny i usiadłam na skrzynce.

– W środku dnia?

– A co, życie ci nie pozwala?

Wziął dwa kieliszki i otworzył butelkę domowego trunku. Pachniało jabłkami i czymś ziołowym. Usiadł obok.

– Samotność nie zawsze boli – powiedział, nie patrząc na mnie. – Czasem to wybór.

– Ja nie wybrałam – odpowiedziałam.

– Nie każdy musi.

Popatrzyłam na niego. Na zmarszczki przy oczach, na dłonie z brudem za paznokciami. Na smutek, który gdzieś tam czaił się za spokojem. I nagle bardzo chciałam, żeby mnie dotknął. Żeby ktoś mnie w końcu zobaczył. Nie wiem, kto z nas zaczął. Wino, gorące powietrze, jego wzrok. Jego usta na mojej szyi. Moje dłonie w jego włosach. W sadzie pachniało przejrzałymi owocami i kurzem.

Potem leżałam z twarzą wtuloną w jego ramię. Nie mówił nic. Ja też milczałam.

Nie myśl, że to coś zmienia – powiedział w końcu.

Zamarłam.

Wiedziałam, co miał na myśli. Ale i tak zabolało.

Tego się nie spodziewałam

Minęły tygodnie, zanim sięgnęłam po test. Mdłości, zawroty głowy, zapach smażonej cebuli, który doprowadzał mnie do szału. Wiedziałam. Jeszcze zanim zobaczyłam dwie kreski. Patrzyłam na nie przez dłuższą chwilę, jakby miały same zniknąć. Nie zniknęły. Chciałam płakać, ale nie umiałam.

Bartek od tamtej dnia zachowywał się, jakby nic się nie wydarzyło. Nadal czasem mnie zapraszał do sadu, ale już bez wina. Bez rozmów. Unikał mojego wzroku. Czułam się jak narzędzie – pomocna ręka do zbiorów. Nawet raz powiedział „dzięki, Aneta” – tonem, jakby mówił do sąsiadki pożyczającej cukier.

Tego dnia poszłam do niego. Pukałam do drzwi z duszą na ramieniu. Otworzył. W jednej ręce trzymał kubek, w drugiej gazetę.

– Musimy pogadać – powiedziałam.

– Teraz?

– Tak.

Zamknął drzwi, ale nie zaprosił mnie do środka. Stanęliśmy na ganku, jak dwójka obcych ludzi.

Jestem w ciąży – powiedziałam.

Milczał.

– To twoje dziecko – dodałam, chociaż on dobrze wiedział.

– Aneta… – westchnął, jakby już był zmęczony tą rozmową. – Nie rób sobie złudzeń.

Wróciłam do domu, wymiotowałam pół godziny. Mama siedziała w kuchni, wpatrzona w okno.

– Coś ty taka blada? – zapytała. – Tylko nie mów, że...

Spojrzałam na nią i pierwszy raz w życiu miałam ochotę na nią nawrzeszczeć.

Nie miałam złudzeń

– Co on ci zrobił? Przecież on tylko cię wykorzystał – Agnieszka nie kryła złości. Siedziała na moim łóżku z założonymi rękami i zmarszczonym czołem.

– Nie rozumiesz... ja też tego chciałam – powiedziałam cicho, patrząc w podłogę.

– I co? Myślałaś, że się zakocha? Że będziesz razem zbierać brzoskwinie do końca życia?

– Przestań.

– Nie przestanę! Bo patrzę, jak się rozpadasz, a on się nawet nie pofatygował, żeby z tobą normalnie pogadać!

Zacisnęłam dłonie na kocu. To wszystko było zbyt głośne, zbyt jasne. Znałam Bartka z innej strony – tej cichej, zmęczonej, prawdziwej. A może tylko chciałam tak myśleć?

– A dziecko? Co z nim?

– Urodzę – powiedziałam po chwili. – Nie wiem, jak sobie poradzę, ale urodzę.

Agnieszka przygryzła wargę. Przez chwilę w pokoju panowała cisza.

– Wiesz, że nie musisz przez to przechodzić sama?

Spojrzałam na nią. Jej oczy były miękkie, pełne troski. Jedyna osoba, która nie zadawała pytań w stylu: „Jak mogłaś do tego dopuścić?” Wtedy pierwszy raz od tygodni się rozpłakałam. Tak prawdziwie. Agnieszka mnie objęła, mocno, jakby mogła mi złamać żebra. I dobrze. Może wtedy coś by ze mnie wypadło. Ten cały strach, żal, wstyd. Następnego dnia Bartek jechał traktorem przez wieś. Udawałam, że go nie widzę. On nie musiał udawać. Nawet nie spojrzał.

Chciałam mieć jasną sytuację

Zebrałam się dopiero po tygodniu. Umyłam włosy, ubrałam się porządnie, jakby to miało mieć jakieś znaczenie. Poszłam do niego nie dlatego, że wierzyłam, że zmieni zdanie. Ale musiałam usłyszeć to w twarz. Do końca. Bez niedopowiedzeń.

Otworzył drzwi, zaskoczony. Zerknął na mnie jak na wronę, która usiadła na parapecie.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam. – O tym dziecku.

Wpuścił mnie do środka, bez słowa. Dom pachniał drewnem i starymi owocami. Usiadłam przy stole. On nalał sobie herbaty. Mnie nie zapytał.

– Bartek. Ja nie przyszłam tu żebrać. Nie chcę od ciebie nic. Ale chcę usłyszeć prawdę.

Popatrzył na mnie zniecierpliwiony.

– Ty się boisz. Udajesz, że nic się nie stało, bo tak ci wygodnie. Ale ja nie mam tej wygody. Będę matką. A ty?

Milczał długo. Potem wypił łyk herbaty i powiedział cicho:

Aneta, ja już nie chcę zaczynać od nowa.

Parsknęłam śmiechem.

– A ja nie miałam takiego wyboru.

Wstałam. W drzwiach się jeszcze obejrzałam. On patrzył w podłogę. Ani razu nie spojrzał mi w oczy. Wyszłam z jego domu z pustką w środku.

Matka się wściekła

– Co to ma być?! – Matka stała w kuchni z testem ciążowym w ręce. Musiałam zostawić go w szafce. Głupia. Naiwna.

– Oddaj to – powiedziałam tylko, próbując wyrwać jej z dłoni ten mały kawałek plastiku, który nagle urósł do rangi wojny.

Znowu mnie ośmieszyłaś – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Bo nie mogłaś jak normalna dziewczyna znaleźć sobie chłopa i ślubu wziąć, tylko znowu jakaś żałosna historia, w dodatku na wsi?!

– To nie twoja sprawa.

– Mieszkasz pod moim dachem, jesz mój chleb, to wszystko jest moją sprawą!

– Właśnie. Twój dach. Twój chleb. Twoje zasady. Całe życie tylko twoje!

Zamilkła. Patrzyła na mnie z tą swoją lodowatą twarzą, którą znam od dziecka. I po raz pierwszy w życiu poczułam, że mogę ją zranić.

Może czas przestać żyć tylko tym, co ludzie powiedzą – dodałam spokojnie. – I może wreszcie spojrzeć na własne dziecko, jak na człowieka. A nie projekt, który się nie udał.

Wyszłam z kuchni. Zatrzasnęłam drzwi. Serce mi waliło jak szalone, ale nie płakałam. Bo to nie była porażka. To była granica. I ja ją właśnie przekroczyłam.

Tego wieczoru zadzwoniłam do Agnieszki.

– Mogę się do ciebie przenieść? Choćby na chwilę?

– W każdej chwili – odpowiedziała bez zawahania. – I nie na chwilę. Na tyle, ile trzeba.

Nie wiem, co będzie

Wprowadziłam się do Agnieszki z jedną walizką. Zaczęłam szukać pracy, póki nie widać za bardzo brzucha. Małe zlecenia, trochę pisania, trochę sprzątania. Życie w trybie tymczasowym. Czasem myślę, że się rozpadam. Czasem – że dopiero składam. Dziecko rośnie. Czasem śni mi się sad. Bartek schylony nad drzewem. I ten jego głos.

– Nie myśl, że to coś zmienia.

A jednak zmieniło wszystko.

Aneta, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama