Reklama

Środa wieczór. Wysiadłem z metra na Politechnice i jak zwykle pomyślałem, że moje życie to dobrze naoliwiona maszyna – praca, mieszkanie, siłownia, Tinder. Bez emocji, bez niespodzianek. Dzieciństwo? Lepiej nie wracać. Matka robiła, co mogła. Ojciec… właściwie nie istniał. Odszedł, gdy miałem osiem lat, i przestał dzwonić. Od tamtej pory tylko cisza. Aż do dziś. Wróciłem do mieszkania, zrzuciłem marynarkę, włączyłem czajnik. Telefon. Numer nieznany. Odruchowo odebrałem.

– Cześć, tu Andrzej… twój ojciec – powiedział mężczyzna z chropowatym głosem. Zamarłem. Po ponad dwudziestu latach.

Poprosił mnie o spotkanie

Niechętnie, ale zgodziłem się. Spotkaliśmy się w kawiarni niedaleko Pól Mokotowskich i usiedliśmy przy stoliku w rogu, z dala od innych. Kawiarnia była pusta, pachniało kawą i cynamonem, ale dla mnie wszystko miało smak rdzy. Andrzej wyglądał na zmęczonego człowieka – przygarbiony, w spranym swetrze, ręce lekko drżały. Ja siedziałem naprzeciw, w koszuli od Armaniego, jakbym próbował pokazać, że sobie poradziłem. Bez niego.

– Dzięki, że przyszedłeś – powiedział niepewnie. – Nie wiedziałem, czy odbierzesz.

Sam nie wiem, czemu odebrałem – rzuciłem chłodno, opierając się o krzesło. – Co chcesz?

Popatrzył na mnie uważnie. Zmrużył oczy, jakby próbował mnie rozpoznać.

– Jestem chory. Rak. Wątroba. Za późno na leczenie, ale potrzebuję pomocy. Z dokumentami, szpitalem. Sam nie ogarniam. Boję się.

Milczałem. Poczułem, jak coś we mnie drgnęło, ale szybko to zdusiłem.

– I co? Po dwudziestu latach przypomniało ci się, że masz syna?

– Wiem, że nie mam prawa cię o nic prosić. Ale jesteś jedyny, kto może…

– Przestań – przerwałem mu ostro. – Byłeś tchórzem. Zostawiłeś nas i nawet nie zadzwoniłeś. Nie masz prawa mówić do mnie „synu”.

– Masz rację. Ale nie chciałem odchodzić. Po prostu… nie wiedziałem, jak wrócić.

– To łatwe. Bierzesz telefon. Wybierasz numer. Dzwonisz.

Zamilkł. Wziął łyk kawy. Ręce mu się trzęsły.

– Jak się masz? Pracujesz? Masz kogoś?

Parsknąłem śmiechem.

– Serio? Teraz chcesz nadrabiać dwadzieścia lat?

Spojrzał mi w oczy.

– Próbuję. Choć trochę.

Nie odpowiedziałem. Ale nie wyszedłem też od razu.

Odwoziłem go w milczeniu. Patrzył przez szybę, jakby chciał zapamiętać każdy zakręt, każdy neon. Zatrzymałem się pod starym blokiem – PRL-owski kloc, z szarymi balkonami, które ledwo trzymały się ścian. Winda nie działała. Wspięliśmy się na trzecie piętro.

Wnętrze jego mieszkania pachniało kurzem i lekarstwami. Mały pokój z rozklekotaną wersalką, półka zawalona papierami, telewizor z grubym kineskopem. Wszystko wyglądało jak zatrzymane w czasie.

– Nie zdejmuj butów – rzucił. – I tak tu brudno.

Zamknął się w kuchni. Po chwili wrócił z herbatą w wyszczerbionych kubkach. Usiadł naprzeciwko mnie, na fotelu, który cicho jęknął pod jego ciężarem. Bez wątpienia nie żył w luksusach. Z jednej strony uważam, że mu się należało, ale z drugiej – poczułem dziwny ucisk w sercu.

– Chcesz zobaczyć zdjęcia?

Wzruszyłem ramionami. Sięgnął po stary album, otworzył go i podał mi. Przeglądałem kolejne strony: ja jako dziecko, z uśmiechem, z matką. Na niektórych był też on – młody, z długimi włosami, uśmiechnięty.

– Co się wtedy stało? – zapytałem nagle.

Zamilkł. Odłożył album.

– Myślałem, że będę kimś więcej. Że zrobię coś wielkiego. Ale nie wyszło. Twoja matka… była silna. Za silna jak na mnie. Nie potrafiłem być jej partnerem. Ani ojcem.

– Więc uciekłeś?

– Tak.

– I przez dwadzieścia lat nie mogłeś zadzwonić?

Wzruszył ramionami. Spojrzał na mnie smutno.

Dzwoniłem. Kilka razy. Ale się rozłączałem. Bałem się.

– Czego?

– Że usłyszę w twoim głosie to, co teraz widzę w twoich oczach.

Zamilkłem. W pokoju zrobiło się cicho. Tylko zegar tykał.

Zegar wskazywał trzecią w nocy, a my wciąż siedzieliśmy w tym samym miejscu. Herbata dawno wystygła, światło lampki rozlewało się po pomarszczonej twarzy ojca. W końcu odezwał się cicho, jakby do siebie:

– Chciałem dzwonić. Wiele razy. Ale… się bałem. A potem myślałem, że już za późno.

Patrzyłem na niego uważnie

Coś we mnie pękło, choć wciąż nie wiedziałem, czy to litość, czy gniew.

– Myślałeś, że dzieci czekają wiecznie?

– Nie. Ale że czasem lepiej dla nich, żeby nie czekały.

– Nie znasz mnie. Nie masz pojęcia, kim jestem – powiedziałem z goryczą.

– Ale próbuję. Słucham cię teraz. Opowiedz.

Nie wiem, dlaczego zacząłem mówić. Może dlatego, że nikomu wcześniej nie mówiłem tych rzeczy. Że się boję bliskości. Że uciekam, zanim mnie ktoś zrani. Że byłem z kobietą, która mnie kochała, ale nie potrafiłem jej pokochać naprawdę, bo w środku wszystko we mnie było zablokowane. Że czasem budzę się w nocy i nie wiem, po co żyję.

– Wiesz, że jesteś bardzo do mnie podobny? – powiedział nagle Andrzej. – I to mnie przeraża.

– Mnie też – odpowiedziałem cicho. – Ale może nie chcę już uciekać. Może… chcę spróbować inaczej.

Siedzieliśmy w milczeniu jeszcze dłuższą chwilę. Tego wieczoru coś się przesunęło. Nie pojednanie, ale szczelina w ścianie, przez którą zaczęło się sączyć światło.

Nie spałem tej nocy. Wróciłem do mieszkania nad ranem i od razu usiadłem przy oknie, patrząc na rozbudzającą się Warszawę. W głowie kotłowały się rozmowy, gesty, pauzy. Ojciec. Mój ojciec. Wciąż nie potrafiłem wypowiedzieć tych słów bez napięcia w gardle.

Otworzyłem laptopa, ale nie mogłem się skupić. W pracy od tygodni działałem mechanicznie. Moje życie było poukładane do granic bólu – excel, spotkania, obiady na wynos. Zuzanna mówiła, że jestem „zbyt bezpieczny”. Wtedy nie rozumiałem, teraz zaczynałem. Chroniłem się przed wszystkim. I przed nią.

Wykręciłem numer mamy. Odebrała po dwóch sygnałach.

– Kuba? Coś się stało?

– Nie. Ale… muszę cię o coś zapytać. O niego.

Zamilkła na chwilę.

Dzwonił do ciebie?

– Tak. Spotkaliśmy się.

– I?

– Powiedział, że nie był gotowy. Że uciekł, bo się bał.

– To prawda – odpowiedziała po chwili. – Nie umiał być ojcem. Ani partnerem. Ale na pewno nigdy nie przestał cię kochać. Tylko nie wiedział, jak to pokazać.

Po rozmowie wyszedłem. Pojechałem na Pragę, pod stary blok z dzieciństwa. Usiadłem na ławce. Wszystko wyglądało mniejsze. Podwórko, drzewa, nawet ten głaz, który kiedyś udawał statek kosmiczny.

Czułem złość, smutek, ulgę. I coś jeszcze – jakby oddech. Po raz pierwszy od dawna poczułem, że nie jestem z kamienia.

Wróciłem do niego trzy dni później

Nie zapowiadałem się. Otworzył w tej samej rozciągniętej koszuli, z zaskoczeniem w oczach.

– Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział.

– Ja też – przyznałem. – Ale jestem.

Pomogłem mu uporządkować papiery do szpitala. Zadzwoniłem do fundacji onkologicznej, załatwiłem transport. Siedzieliśmy przy stole, z laptopem i segregatorem. Tak, jakbym robił to od lat.

Nie było łatwo. On potrafił milczeć przez pół dnia, a potem rzucał jedno zdanie, które wbijało się w serce.

Dziękuję, że wróciłeś – powiedział któregoś wieczoru, gdy oglądaliśmy wiadomości.

– Nie wiem, czy umiem ci wybaczyć – odpowiedziałem powoli. – Ale chcę spróbować.

Wziął to bez dramatów. Skinął głową i nie powiedział nic więcej.

Zacząłem też porządkować swoje życie. Zadzwoniłem do Zuzanny, tej dziewczyny, o której opowiadałem ojcu. Spotkaliśmy się w kawiarni na Powiślu.

– Cześć, Kuba. Dobrze cię widzieć – powiedziała z lekkim uśmiechem.

– Dziękuję, że przyszłaś. Wiem, że wtedy spieprzyłem wszystko. Ale chcę spróbować… być człowiekiem.

Spojrzała na mnie długo. Nie odpowiedziała od razu. Ale nie wstała i nie wyszła. I to mi wystarczyło.

Zacząłem też terapię. Pierwsze spotkanie było trudne, ale wyszedłem z niego z poczuciem, że idę gdzieś, a nie tylko uciekam.

Ojciec nadal był chory. Nadal potrzebował pomocy. Ale teraz nie byłem tam z obowiązku. Byłem, bo chciałem. Może za późno na naprawienie przeszłości. Ale nie za późno, żeby spróbować.

Tydzień później przyniosłem mu kilka rzeczy – nowy kubek, gazetę, koc. Zastałem go drzemiącego na kanapie. Na stole leżało zdjęcie – on z młodości, w skórzanej kurtce, z gitarą, śmiejący się do obiektywu.

Wpatrywałem się długo. W jego rysy. W tę twarz, która przypominała moją. Wbrew sobie poczułem ciepło, jakby tamten chłopak ze zdjęcia nie był kimś obcym. Tylko kimś, kim mogłem się stać. Albo kim on mógł się stać, gdyby nie uciekł.

Usiadłem obok. Gdy się obudził, uśmiechnął się do mnie lekko. Bez słów.

Nie potrzebowaliśmy teraz wielkich deklaracji. Wiedzieliśmy, że to, co było, nie wróci. Że nie ma już dzieciństwa do uratowania, ani ojca, którego można zbudować od nowa. Ale był teraz. I ja też byłem.

Zrobiliśmy sobie herbatę. Siedzieliśmy przy oknie, patrząc na mokre chodniki. Warszawa jak zwykle biegła gdzieś w pośpiechu. A my siedzieliśmy – w ciszy, która już nie była ciężka, tylko spokojna.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, ile mamy czasu. Ale wiem, że coś się zaczęło. Nie pojednanie. Nie wzruszająca historia z morałem. Po prostu rozmowa. Pomiędzy ojcem i synem. Może czasem tyle wystarczy.

Jakub, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama