Reklama

Wstaję zawsze o tej samej porze – punkt szósta. Ciało już się przyzwyczaiło, nawet nie potrzebuję budzika. Kiedyś myślałam, że to zaleta – teraz wiem, że to po prostu rutyna. Jak wszystko w moim życiu. Odsłaniam zasłony, parzę herbatę i siadam przy stole, przy którym przez ponad czterdzieści lat siadał ze mną Marian. Teraz po drugiej stronie jest tylko puste krzesło.

Zawsze powtarzał, że nie cierpi nudy. Ja – przeciwnie. Nudę ceniłam. Nuda to była stabilność, poczucie bezpieczeństwa. Byłam przezorną kobietą. Przez całe życie odkładałam. Na czarną godzinę, na rachunki, na leki, na starość. Odkładałam nawet wtedy, gdy nie trzeba było. Gdy mogliśmy coś zrobić, gdzieś pojechać, coś kupić. Marian czasem próbował mnie wyciągnąć z tej klatki oszczędności.

– Jadzia, może kupmy sobie coś. Przeżyjmy coś, spontanicznie. Chodź, pojedźmy gdzieś, co?

– Jeszcze nie teraz, kochanie. Zobaczysz, wszystko w swoim czasie.

Ale czas nigdy nie nadchodził. Zawsze było „coś”. Rata kredytu, zmiana pracy, choroba kogoś z rodziny. Albo po prostu – obawa, że może być gorzej. Marian próbował mnie rozumieć. Uśmiechał się smutno, odkładał katalog wycieczek na półkę. Nawet już nie prosił. Pogodził się z tym, że dla mnie oszczędność była miarą troski. A ja... ja teraz rozumiem, że to była miara lęku.

Codzienność bez niego jest cicha, ale nie spokojna. Pustka dźwięczy głośniej niż kiedykolwiek. Każde skrzypnięcie podłogi przypomina mi, że już nie podejdzie do mnie z kubkiem kawy. Że już nie usiądzie po drugiej stronie stołu. Czasem siedzę tak i liczę. Ile razy powiedziałam „może później”? Ile razy zgasiłam jego entuzjazm? Ile razy zamieniłam życie na egzystencję?

Czuję, jak we mnie coś pęka. Poczucie winy, tęsknota. I strach, że teraz – gdy już nikt nie czeka – nie wiem, co zrobić z tym wszystkim, co zostało.

Zabrakło nam czasu

W dniu, w którym poszłam do banku, niebo było ciężkie od chmur, a powietrze miało w sobie coś dusznego. Nie chodziłam tam często. Wszystkie przelewy robiły się same, rachunki też. Ale po śmierci Mariana trzeba było wszystko uporządkować. Zamykanie konta wspólnego, zmiana pełnomocnictw. Formalności. Chciałam je po prostu odbębnić i wrócić do domu. Tam czekał na mnie mój spokój. A przynajmniej tak myślałam.

Urzędniczka w okularach, młoda, bez uśmiechu, wklepała coś w komputer. Spytała o nazwisko, datę urodzenia, numer klienta, kilka razy poprosiła o podpis. Potem wydrukowała coś i podała mi kartkę. Spojrzałam i poczułam, jak palce lekko mi drżą. 72 tysiące złotych, tyle było na koncie. Nawet nie wiedziałam, że aż tyle. Całe życie odkładaliśmy, a ja nigdy nie sprawdzałam, ile się tego nazbierało. Wystarczało mi, że jest. Na wszelki wypadek, na nieprzewidziane sytuacje.

Patrzyłam na te cyfry i nie wiedziałam, co z nimi zrobić. To były pieniądze na wspólne życie. na marzenia Na podróże, na wygodne łóżko, na nowy czajnik, o którym Marian wspominał co jakiś czas, pokazując zdjęcie w katalogu. Teraz nie było już nikogo, kto by zapytał: „A może byśmy coś kupili?”. Nie było żadnych planów. Pieniądze były, a on nie. I to nie był żaden wypadek. Po prostu… zabrakło czasu.

– Czy pani chce coś z tym kontem zrobić? – spytała urzędniczka, przesuwając po mnie wzrokiem, jakby już widziała takich jak ja dziesiątki.

Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam, chowając wydruk do kieszeni. – Muszę się zastanowić.

Wyszłam na ulicę i poczułam, że to miasto jest mi obce. Kiedyś chodziliśmy razem tą drogą, mijaliśmy te same witryny, komentowaliśmy ceny, śmialiśmy się, że i tak nas na to nie stać. Teraz mogłam sobie kupić wszystko, tylko nie miałam już z kim. Zaczęłam się zastanawiać, po co to wszystko było. Po co ta przezorność, te wyrzeczenia, ta kalkulacja każdego grosza? Skoro jedyne, co teraz miałam, to cyfry na kartce i ciszę w mieszkaniu.

Życie przeszło obok mnie

Z banku wyszłam bez większego planu. Zawsze wszystko miałam zaplanowane. Lista zakupów, godziny posiłków, nawet niedzielny spacer do parku. Tym razem szłam przed siebie, jakby nogi same wybierały drogę. Minęłam kilka sklepów, przystanęłam pod witryną z odzieżą. Był tam płaszcz. Wełniany w kratę, z takim kołnierzem, jaki Marian zawsze lubił. „W takim byś dobrze wyglądała, Jadwigo” – słyszałam jego głos, jakby wciąż stał obok.

Weszłam do środka. Młoda kobieta spojrzała na mnie z uśmiechem zawodowym, uprzejmym, ale pustym.

– Proszę mierzyć, to z alpaki, dobrze grzeje. Mamy też inne kolory – powiedziała, podając mi wieszak.

Ten mi wystarczy – odparłam, biorąc płaszcz do ręki.

Nie pamiętałam, kiedy ostatnio kupiłam coś nowego. Zwykle chodziłam w tym, co miałam, dopóki się nie rozpadło. Nie szukałam promocji, nie patrzyłam na metkę. Po prostu zapłaciłam i wyszłam w nowym płaszczu. Poczułam chłód na twarzy, ale wełna dawała ciepło. Skręciłam w boczną uliczkę i weszłam do kawiarni, której wcześniej nawet nie zauważałam. Była niewielka, ciepła, pachniało ciastem i kawą.

– Co podać? – zapytała kelnerka.

– Kawę. I... sernik, jeśli jest.

– Oczywiście. Zaraz przyniosę.

Usiadłam przy oknie. Na zewnątrz przechodzili ludzie, rozmawiali przez telefony, śmiali się, biegli gdzieś. A ja siedziałam tam, jakby czas się dla mnie zatrzymał. Przypomniało mi się, jak Marian mówił, że chciałby czasem po prostu usiąść gdzieś, zjeść ciasto, popatrzeć na ludzi.

Zawsze było „kiedy indziej”. Bo szkoda pieniędzy. Bo przecież mamy kawę w domu, a ciasto sama mogę mu upiec. Teraz sama piłam kawę, patrzyłam w okno i nagle poczułam coś, czego dawno nie czułam. Niepokój zmieszany z czymś na kształt ulgi. Jakby przez chwilę wszystko było możliwe. Jakby to nie było tylko życie z obowiązku, tylko coś więcej. Krótkie, ciche „mogę”. Wtedy zrozumiałam, że przez całe życie unikałam ryzyka. Ale też unikałam życia. Zawsze ostrożnie, zawsze rozsądnie. I może właśnie dlatego ono przeszło obok mnie.

Wszystko odkładałam na później

Wieczorem usiadłam w fotelu i włączyłam starą lampkę. Tą samą, przy której Marian czytał gazetę i robił krzyżówki, które nigdy nie miały końca. Oparłam głowę i zamknęłam oczy. Nie chciałam spać, chciałam tylko posiedzieć w ciszy, ale cisza bywa zdradliwa. Przynosi obrazy, których nie wzywasz.

Marian siedział przy stole, w rękach trzymał katalog. Kolorowe zdjęcia hoteli, uśmiechniętych ludzi, zabytków i kawiarni. Zawsze wracał z tym katalogiem, kiedy zaczynało się robić cieplej.

– Zobacz, bilety do Pragi nie są takie drogie – powiedział z nadzieją. – Pojechalibyśmy na cztery dni. Do hotelu z windą, nie musiałabyś chodzić po schodach.

– Praga nie ucieknie, za rok też będzie – odpowiedziałam i wzięłam gazetę, żeby nie musieć patrzeć w jego oczy.

Marian westchnął, złożył katalog i odłożył go na parapet. Tyle razy powtarzałam te słowa: „za rok też będzie”. Jakby życie było nieskończone. Jakby wszystko można było przełożyć. A teraz jego nie ma. I tej Pragi też nie było. Ani Rzymu, o którym kiedyś wspomniał. Ani nowego fotela, który byłby wygodniejszy na moje plecy, jak sam mówił. Powtarzał to co jakiś czas, pokazując zdjęcie w katalogu meblowym.

Ja wciąż odpowiadałam, że jeszcze nie czas. Że jeszcze się nie rozpadł ten stary. Że może za jakiś czas, może jak będzie promocja. Zawsze miałam gotową wymówkę. A teraz patrzę na ten fotel i nienawidzę go za to, że wciąż stoi.

Zastanawiałam się, czy on był szczęśliwy. Czy choć raz pomyślał, że było warto? Czy nie miał mi za złe, że wszystko odwlekałam? Nawet jeśli nie mówił tego głośno, może czuł zawód? Zawsze był cierpliwy. Uśmiechał się, kiedy coś odkładałam na później, jakby ufał, że to później naprawdę kiedyś nadejdzie. Może nie chciał mnie zawstydzać. Może po prostu nie chciał kłótni. A może bał się, że jeśli zacznie nalegać, to pęknie ta nasza krucha równowaga. Dopiero teraz widzę, ile mu zabrałam. I ile zabrałam sobie.

Czułam się przezroczysta

Od śmierci Mariana minęły trzy miesiące. Czas niby płynął, ale w mieszkaniu nie zmieniało się nic. Te same ramki na komodzie, te same zasłony, ten sam rytm dnia. Próbowałam go nie burzyć, bo bałam się, że jeśli pozwolę sobie na jakąkolwiek zmianę, rozsypię się całkiem. Któregoś dnia poszłam wyrzucić śmieci i spotkałam sąsiadkę z trzeciego piętra. Zawsze się spieszyła.

– Pani Jadwigo, jak się pani trzyma? – zapytała, patrząc na mnie z nieśmiałym uśmiechem.

– Jakoś leci. Sama pani widzi... – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego tylko grymas.

– Jeśli pani czegoś potrzebuje… – zaczęła, ale już się odwracała. – To proszę śmiało dzwonić. Mam teraz trochę mniej pracy zdalnej.

Skinęłam głową. Wróciłam do mieszkania i usiadłam przy stole. Nikt mnie nie odwiedzał. Dzieci dzwoniły, owszem, ale coraz rzadziej. Córka miała swoje dzieci, syn wyjechał za granicę. Miałam świadomość, że jestem dla nich teraz tylko ciężarem. Mimo wszystko nie miałam im tego za złe. Sama ich tak wychowałam – rozsądnie, bez nadmiaru emocji, bez gestów. Teraz miałam to, co zasiałam.

Następnego dnia poszłam po warzywa do pobliskiego sklepu. Ekspedientka, młoda dziewczyna, spojrzała na mnie z wyraźnym zakłopotaniem.

– Dzień dobry. Dobrze panią widzieć… – powiedziała cicho.

– Dziękuję. Jakoś trzeba żyć – odpowiedziałam.

Podała mi siatkę z marchwią, zapłaciłam, podziękowałam i wyszłam. Tak wyglądały teraz moje rozmowy z ludźmi.

Czułam się przezroczysta. Nawet kiedy wychodziłam, miałam wrażenie, że nikt mnie nie zauważa. A jeśli już ktoś coś mówił, to z litości. Samotność nie zaczyna się wtedy, kiedy zostajesz sama w mieszkaniu. Zaczyna się, kiedy przestajesz być potrzebna. Kiedy nie masz komu opowiedzieć, że dziś kupiłaś młode ziemniaki. Kiedy nikt nie zapyta, czy ci smakuje. Pieniądze na koncie nie dawały mi żadnego poczucia bezpieczeństwa. Dawały tylko irytujące przypomnienie, że nie umiałam ich wydać, kiedy miało to sens.

Straciłam coś cenniejszego

Od pewnego czasu coś się zmieniło. Nie dużo, nie nagle. Ale inaczej stawiam kroki. Codziennie wychodzę na spacer. Niezależnie od pogody. Mam swoją trasę – przez park, potem na cmentarz. Przynoszę kwiaty, stawiam je na marmurowym nagrobku, poprawiam ramkę ze zdjęciem. I siadam na ławce. Patrzę na ludzi. Na starsze małżeństwa trzymające się za ręce, na dzieci biegające między alejkami.

Czasem mówię do niego cicho. Opowiadam, co się wydarzyło. Że sąsiadka z trzeciego piętra zaczęła hodować pelargonie. Że w sklepie nie było ziemniaków, więc wzięłam makaron. Że płaszcz dobrze chroni przed wiatrem. Śmieszne rzeczy, nieważne. Ale czuję, jakby słuchał.

Zrozumiałam, że nie chodzi o to, ile zostało pieniędzy. Nie chodzi nawet o to, ile zostało czasu. Najważniejsze jest, z kim ten czas się dzieli. A ja przez całe życie bałam się ryzykować. Bałam się, że stracę kontrolę. A w rzeczywistości straciłam coś o wiele cenniejszego.

Najbardziej żałuję milczenia. Tych chwil, kiedy mogłam powiedzieć „kocham cię”, a zamiast tego kiwałam głową. Kiedy mogłam kupić bukiet tulipanów, ale stwierdziłam, że to niepraktyczne. Kiedy mogłam się zgodzić, ale mówiłam „zobaczymy”.

Dziś mam wszystko, czego wtedy tak kurczowo się trzymałam. Mam czas mam pieniądze. Ale nie mam Mariana. I wiem już, że życie, które się odkłada, nigdy nie wraca. Ono po prostu mija. Cicho, bez słowa. Jak ostatni dzień lata.

Jadwiga, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama