Reklama

Śmierć mojego męża była jak cios prosto w klatkę piersiową. Tak nagły, że przez pierwsze dni po prostu nie umiałam oddychać. Miał być nowy rozdział w naszym życiu – wymarzony kamper, Polska wzdłuż i wszerz, odpoczynek po latach pracy, nadrabianie wspólnych chwil. Nikt nie mówił, że życie może się zmienić w ułamku sekundy. Że jeszcze rano śmiejesz się razem nad kawą, a wieczorem zostajesz z kubkiem w dłoniach i nie masz do kogo się odezwać. Zanim jednak nastała ta cisza, była jeszcze droga. Przez chwilę, przez tę jedną podróż, naprawdę żyliśmy.

Plan na nowe życie

Pomysł kupienia kampera nie był do końca mój. To bardziej Jarek ciągnął nas w tę stronę – z typowym dla niego entuzjazmem i dziecięcą ekscytacją, którą potrafił zarażać wszystkich wokół. Ja miałam wątpliwości. W końcu to był kawał oszczędności, które trzymaliśmy „na czarną godzinę” albo dla dzieci, gdyby potrzebowały wsparcia. Ale on tylko machał ręką.

– Co nam po tych pieniądzach, jak nie będziemy mieli wspomnień? Chcesz wspominać, że byliśmy przezorni? Czy że widzieliśmy świat? – powiedział kiedyś i już wiedziałam, że przegram tę rozmowę.

Rok po tym, jak oboje przeszliśmy na wcześniejsze emerytury, siedzieliśmy z kubkiem herbaty i przeglądaliśmy ogłoszenia. Znaleźliśmy go – biały, zgrabny, z drewnianym wykończeniem w środku. Pachniał jeszcze cudzym życiem, ale już po dwóch dniach był nasz. Wrzuciliśmy do niego parę ubrań, kilka książek, składane krzesła, koc i termos. I mapę – bo chcieliśmy zjechać Polskę staromodnie, bez GPS-a, bez pośpiechu.

– Od morza po góry – planował Jarek. – Ale najpierw Mazury. Bo wiesz… jak jeziora, to od razu się czuję jak chłopak. A jak chłopak, to jakby człowiek był znów trochę młodszy.

Uśmiechnęłam się. Właśnie za to go kochałam. Za to, że chciał znów być młody. Za to, że chciał ze mną jeszcze pożyć, zanim przyjdzie się tylko starzeć.

W drogę, w nieznane

Wyjechaliśmy wcześnie rano, kiedy miasto dopiero szykowało się do codzienności. My od tej codzienności uciekaliśmy. Jarek prowadził z szerokim uśmiechem, a ja siedziałam obok z termosikiem kawy i torebką drożdżówek. W radiu grała lista przebojów z lat osiemdziesiątych i przez chwilę znów byliśmy młodzi, jakby świat nie miał dla nas żadnych ograniczeń.

– Zobaczysz, że po tygodniu zapomnisz, jak się loguje do banku – śmiał się Jarek.

I rzeczywiście, już po dwóch dniach wiedzieliśmy, że żyjemy inaczej. Zatrzymywaliśmy się w małych miasteczkach, jedliśmy zupę w barach mlecznych, wieczorami siadaliśmy przy rozkładanym stoliku przed kamperem i słuchaliśmy świerszczy. Raz w górach, raz nad rzeką. Raz w lesie, gdzie sarny podchodziły aż pod drzwi.

Pamiętam, jak w jednej z takich miejscowości Jarek przyniósł mi chleb, który jeszcze parzył w dłoniach, i śmiał się, że musi wracać do tego sklepu, bo pani sprzedawczyni dała mu bułkę gratis i powiedziała, że „dobrze wygląda jak na swój wiek”. Śmialiśmy się, że zaraz mu zorganizuję randkę i ja zostanę z kamperem.

Na pewno bym cię nie zostawił – zapewnił.

Wtedy nie uwierzyłam, że on może gdzieś odejść. Ani że ja mogłabym zostać sama.

Cisza przed burzą

To był wieczór jak z obrazka – mazurskie jezioro lśniło pod zachodzącym słońcem, a niebo miało kolor rozwodnionego różu, jakby ktoś delikatnie rozmazał pastelami świat. Kamper stał zaparkowany tuż przy brzegu, a my siedzieliśmy na rozkładanych krzesłach, z nogami opartymi o pień starego drzewa. Jarek miał w ręce kieliszek czerwonego wina i był w znakomitym humorze.

– No i co, mówiłem, że Mazury to najlepszy kierunek – mruknął, patrząc gdzieś w dal. – Tu można się zakochać od nowa. W przyrodzie. I w tobie też, jakbyś się pytała.

– Nie pytałam, ale przyjmuję – odpowiedziałam, uśmiechając się. Te jego drobne czułości zawsze chwytały mnie za serce, choć udawałam, że jestem ponad wszystko.

Tej nocy długo nie mogliśmy zasnąć. Było duszno i cicho. Taka cisza, że aż bolało w uszach. W pewnym momencie Jarek usiadł na łóżku i zaczął pocierać klatkę piersiową.

– Coś mnie kłuje – powiedział, krzywiąc się. – Ale to pewnie po tej wędzonej rybie. Trzeba było nie brać tej sałatki z cebulą.

Nie przejęłam się. On często miał zgagi, różne niestrawności. Zresztą, był twardy, nie użalał się nad sobą. A jednak coś mnie wtedy zaniepokoiło. Bo nie chciał już tej nocy wracać do łóżka. Siedział, wpatrzony w mrok, i coś w nim pękło – tak cicho, że tego nie usłyszałam, ale czułam, że już nie jest jak wcześniej.

Moja mazurska tragedia

Obudziłam się nad ranem. Przez okno wpadało blade światło, takie, które zapowiada mgłę. Jarka nie było w łóżku. Przez chwilę myślałam, że może wyszedł za potrzebą, może chciał posiedzieć jeszcze chwilę nad jeziorem. Ale drzwi były zamknięte od środka. Znalazłam go na podłodze, pod stołem. Leżał bokiem, jakby po prostu osunął się podczas wstawania. Oczy miał półprzymknięte, a jedna ręka sięgała w stronę kuchennej szafki. Zadzwoniłam po pomoc. Wszystko pamiętam jak przez mgłę.

Ratownicy przyjechali po czterdziestu minutach. Jeden z nich wszedł do środka, drugi został z torbą przed kamperem. Spojrzał na mnie i powiedział tylko:

– Pani mąż nie żyje. Zgon nastąpił kilka godzin temu. Przykro mi.

Nie krzyczałam. Nawet nie płakałam. Tylko usiadłam i patrzyłam w to samo okno, przez które jeszcze wieczorem widać było zachód słońca. Teraz była tylko mgła. I pustka. Potem już wszystko wyglądało jak w koszmarnym filmie: policja, notatki, pytania. Ciało zabrali do prosektorium w Giżycku. Powiedzieli, że mogę jechać za nimi albo poczekać na telefon. Nie chciałam nic. Tylko być z Jarkiem. Ale nawet tego nie mogłam. Siedziałam sama w tym cholernym kamperze, patrzyłam na kubek po jego kawie i czekałam, aż ktoś powie mi, że to wszystko pomyłka.

Samotny powrót do domu

Długo nie potrafiłam się zebrać, by wrócić do domu. Kamper stał zaparkowany na tym samym miejscu przez trzy dni, jak gdyby czas się zatrzymał. Przez okna zaglądała jesień, nieproszona i obojętna. Raz podeszła do mnie jakaś kobieta, zapytała, czy wszystko w porządku. Skinęłam tylko głową. Co miałam powiedzieć? Że właśnie straciłam człowieka, z którym miałam spędzić resztę życia?

Po odbiór ciała pojechałam sama. Zakład pogrzebowy był zimny, bezduszny. Złożyli Jarka w metalowej trumnie, bo podobno tak trzeba, jeśli ciało ma być przewożone. „Formalności” – mówili z przyzwyczajeniem ludzie, którzy widzą śmierć codziennie. Dla mnie to był koniec wszystkiego.

Wracałam do domu powoli. Kamper, który miał być naszym domem na kółkach, nagle stał się jakimś przeklętym więzieniem. Każdy przedmiot przypominał mi o nim – jego kubek, jego klapki, paczka migdałów, którą trzymał w schowku i mówił, że tylko „na szczególne okazje”.

Zatrzymałam się raz po drodze, nad małym, zapomnianym jeziorem. Usiadłam na składanym krześle i wypiłam herbatę z termosu. Jakby był obok. Jakbyśmy znów rozmawiali o tym, gdzie dalej ruszyć. Ale nie było gdzie. Nie było z kim. W końcu zaparkowałam pod domem. Sąsiadka wyjrzała przez firankę. Pewnie się ucieszyła, że już wróciliśmy. Jeszcze nie wiedziała, że wróciłam tylko ja.

Bez niego wszystko jest inaczej

Z trudem otworzyłam drzwi domu. Przez moment zawahałam się, czy w ogóle wejść. Czułam się jak intruz, który wkracza do czyjegoś życia, choć to przecież było moje miejsce. Nasze. W środku wszystko zostało tak, jak je zostawiliśmy – jego okulary do czytania na parapecie, gazetka z programem telewizyjnym, w której zaznaczał filmy, jakie chciał obejrzeć po powrocie. Zostawiłam to tak. Nie byłam gotowa ruszać czegokolwiek.

Pierwsze dni były jak unoszenie się w wodzie. Niby oddychałam, jadłam, rozmawiałam z dziećmi, ale to wszystko działo się jakby obok mnie. Ciało było tu, ale dusza utknęła gdzieś na Mazurach. Z Jarkiem. Przy tym drzewie, gdzie siedzieliśmy ostatni raz.

Pogrzeb był spokojny, kameralny. Tak, jak by sobie tego życzył. Mówił zawsze, że nie chce „cyrku”, tylko ciszy i prostoty. Stałam przy trumnie i słuchałam, jak ksiądz mówi o spokoju duszy, ale nie umiałam znaleźć spokoju w sobie. Nie wierzyłam jeszcze, że to naprawdę koniec.

Dziś minęły trzy miesiące. Kamper stoi w garażu. Nie potrafię do niego wejść, choć są dni, gdy mam ochotę wsiąść i jechać. Nie wiem gdzie. Może tam, gdzie go zostawiłam. Może tam, gdzie ostatni raz czułam się dobrze. Nie jestem już tą samą kobietą. Bez niego wszystko jest inaczej. Cichsze. Pustsze. Ale każdego dnia uczę się żyć. Trochę bardziej. Dla siebie. Dla niego.

Anna, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama