Reklama

Czasem się zastanawiam, czy da się przywyknąć do samotności, kiedy śpi się obok drugiego człowieka. Nie obcego – przecież to moja żona, Sabina. Jesteśmy małżeństwem od ponad dwóch dekad. Ale ja już od dawna nie czuję, że jesteśmy razem. Prędzej – obok siebie. Jak dwie wyspy połączone rachunkami i wspólnym mieszkaniem.

Nasze wieczory są ciche. Ona siedzi na kanapie, zapatrzona w tablet. Ja przy stole, udaję, że pracuję. Czasem po prostu gapię się w kubek z herbatą. Pamiętam, że kiedyś wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedzieliśmy, co myśli to drugie. Teraz nie pamiętam, kiedy ostatni raz Sabina na mnie tak naprawdę spojrzała. A jednak ciągle próbuję i mam nadzieję, że coś się zmieni.

Zbliża się nasza rocznica. Postanowiłem kupić czerwone róże. Takie jak kiedyś, gdy jeszcze potrafiła się uśmiechnąć.

Kobiety zawsze docenią kwiaty, nawet jeśli mówią inaczej – powiedziała Bożena w kuchni w pracy. Nalewała kawę, jakby mówiła o czymś zupełnie zwyczajnym.

– A jeśli mnie zignoruje? Znowu? – zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

– To nie o nią chodzi. Ty musisz wiedzieć, że próbowałeś.

Patrzyłem potem długo na ten bukiet. Pachniał wspomnieniem czegoś, co dawno zwiędło.

Chciałem uczynić miły gest

Drzwi do mieszkania otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Zmarznięte palce ściskały wciąż ciepły od folii bukiet czerwonych róż. Dziesięć sztuk. Elegancko zawiązane wstążką, jakby kwiaciarka miała nadzieję, że trafią w dobre ręce. Może jeszcze trafią.

Sabina siedziała przy stole w kuchni. Przewracała strony jakiegoś katalogu z firanami. Nawet nie spojrzała, gdy wszedłem.

Z okazji rocznicy... – powiedziałem i podałem jej bukiet.

Uniosła wzrok. Nie było w nim zdziwienia. Ani radości.

– Po co to? Szkoda pieniędzy – powiedziała, nie zmieniając tonu, jakby komentowała prognozę pogody.

– Chciałem zrobić coś miłego.

– Miło byłoby, gdybyś wyrzucił śmieci, a nie wydawał kasę na badyle.

Patrzyłem na nią chwilę bez słowa. Nie miałem nawet siły się uśmiechnąć. Wziąłem róże z powrotem do ręki. Włożyłem je do folii i wyszedłem. Nie wiedziałem, dokąd idę. Zimny wiatr przemykał mi przez kołnierz. Minąłem sklep spożywczy, gdzie zawsze kupujemy mleko. Przeszedłem obok szkoły, gdzie kiedyś odprowadzałem Hanię. Szedłem, a we mnie wszystko krzyczało. Złość. Rozczarowanie. Smutek. Wstyd, że dałem się nabrać. Że znowu uwierzyłem, że może się zatrzyma, może się uśmiechnie, może cokolwiek poczuje. Nie poczuła.

Nie wiem, kiedy ostatni raz nazwała mnie po imieniu. Kiedy ostatni raz powiedziała „dziękuję”. Czasem mam wrażenie, że gdyby mnie nie było, Sabina po prostu zamówiłaby nową suszarkę i włożyła moje rzeczy do worka na śmieci.

Wróciłem, ale nie wszedłem do domu. Zatrzymałem się na schodach. A wtedy zobaczyłem ją – Irminę, naszą sąsiadkę.

Zrobiłem to dla siebie

– Te kwiaty... dla mnie? – zapytała z zaskoczeniem Irmina, patrząc na bukiet, który nagle znalazł się tuż przed nią.

Zatrzymała się na półpiętrze, z reklamówką pełną jabłek i czegoś, co wyglądało na pudełko z ciastem. Miała na sobie szary płaszcz i szalik z wełny – trochę niedopasowany, jakby rano zakładała go w pośpiechu. Spojrzała najpierw na mnie, potem na kwiaty.

– Tak – wzruszyłem ramionami. – Właściwie… nie były mile widziane tam, gdzie miały trafić.

Zamilkłem. I wtedy, niespodziewanie, Irmina się uśmiechnęła. Nie tym wymuszonym, kurtuazyjnym grymasem, ale prawdziwie. Ciepło. Lekko zmieszana, ale wdzięczna.

To bardzo miłe... Dziękuję.

Wzięła bukiet ostrożnie, jakby obawiała się, że to jakiś żart, że zaraz powiem, że się pomyliłem. Ale nic nie mówiłem. Tylko skinąłem głową i poszedłem dalej.

W moim mieszkaniu panowała cisza. Sabiny już nie było w kuchni. Usiadłem na łóżku. Przez chwilę nie robiłem nic. I wtedy poczułem coś dziwnego. Nie ulgę. Nie satysfakcję. Coś lżejszego. Czy naprawdę wystarczyło jedno „dziękuję”, jeden szczery uśmiech, żeby poczuć, że istnieję?

Zdałem sobie sprawę, że ten moment – krótki, przypadkowy – dał mi więcej niż ostatnie lata małżeństwa. Nie chodziło o flirt. Ani o kobiecość Irminy. Chodziło o to, że przez chwilę czułem się człowiekiem. Kimś, kto może coś dać – i to zostanie miło przyjęte.

To mi dało do myślenia

Nazajutrz, gdy szykowałem się do pracy, telefon zawibrował na blacie. Nieznany numer. Otworzyłem wiadomość. „Dziękuję za kwiaty. Poprawiły mi dzień. Masz dobre serce. Może… Czas na zmiany? I.”.

Patrzyłem na ekran, jakby słowa miały zaraz zniknąć. „Czas na zmiany”? – to jedno zdanie uderzyło mnie mocniej niż wszystkie rozmowy, które przez lata próbowałem prowadzić z Sabiną. Bo może właśnie o to chodziło – o zmianę, której się bałem, choć wiedziałem, że jest konieczna.

Cały dzień byłem rozkojarzony. Pracowałem mechanicznie, a myśli i tak krążyły wokół tego SMS-a. Wróciłem późnym popołudniem. W domu panowała cisza. Sabina była w salonie, jak zawsze. Tablet, herbata, koc. Usiadłem naprzeciwko niej.

– Pamiętasz, kiedy ostatnio mnie przytuliłaś? – zapytałem.

Unosiła wzrok znad ekranu. Bez emocji.

– O co ci chodzi, Dorian?

– Może już wystarczy tego udawania – głos mi zadrżał. – Że wszystko jest dobrze. Że jesteśmy małżeństwem tylko dlatego, że tak wypada.

– Chcesz się rozwieść? – zapytała spokojnie, jakby chodziło o zmianę operatora.

– Nie wiem. Chcę... czuć, że żyję. A przy tobie czuję się jak cień.

Nie odpowiedziała. Tylko znów wróciła do ekranu. Zrozumiałem wtedy, że coś się skończyło. Nie w tej chwili – to się kończyło od lat, ale dopiero teraz potrafiłem to nazwać.

Wieczorem długo siedziałem na balkonie. Telefon z wiadomością od Irminy leżał obok. Nie odpisałem. Ale w głowie powtarzałem: może czas na zmiany.

Nie czułem się winny

Spotkaliśmy się kilka dni później. Nieprzypadkowo – napisałem pierwszy. Irmina odpisała niemal od razu: „W sobotę? Spacer? Bez pośpiechu”. To „bez pośpiechu” wydało mi się najważniejsze. Nikt mnie nie ponaglał. Nikt nie oceniał.

Szliśmy po parku, w którym liście już zaczynały przykrywać chodniki. Irmina miała na sobie granatowy płaszcz, luźno spięte włosy i uśmiech, który nie był wymuszony. Rozmawialiśmy jak starzy znajomi – o pogodzie, o pracy, o tym, co nas denerwuje w reklamach w telewizji.

– Nie szukam niczego. Po prostu... lubię spędzać z tobą czas – powiedziała, patrząc przed siebie.

Zatrzymałem się.

To więcej, niż miałem przez ostatnie lata.

Nie odpowiedziała. Ale uśmiechnęła się. To wystarczyło. Usiedliśmy na ławce. Obok starsza pani karmiła gołębie. Nikt się nam nie przyglądał. Nikt nie wiedział, że właśnie teraz, w tej zwykłej chwili, dzieje się dla mnie coś ogromnego.

Nie musisz się spieszyć, Dorian – powiedziała cicho. – Ale masz prawo być szczęśliwy.

To zdanie zapadło mi głęboko w myśli. Niby proste. A jednak – ile razy w ostatnich latach zapominałem, że też coś mi się należy?

Wieczorem, gdy wróciłem do mieszkania, Sabina była już w łóżku. Nie zapytała, gdzie byłem. Nawet nie spojrzała. Nie czułem się winny. Po raz pierwszy poczułem, że oddycham naprawdę.

Musiałem to zakończyć

Nie planowałem tej rozmowy. Po prostu któregoś ranka, kiedy Sabina jak zwykle przeszła obok mnie bez słowa i nalała sobie kawy, poczułem, że nie chcę już tak żyć. Nie chodziło o Irminę. Nie chodzi o romans, zdradę, żadną wielką dramatyczną zmianę. To coś prostszego. I bardziej bolesnego. Chodziło o to, że umierałem w środku.

– Musimy pogadać – powiedziałem, stawiając kubek na blacie. Sabina spojrzała na mnie z irytacją. Zawsze irytowały ją „emocjonalne rozmowy”.

– O czym znowu?

Nie chcę już tak żyć.

Zapadła cisza. Przez chwilę miałem nadzieję, że coś powie, że zapyta. Ale tylko wzruszyła ramionami.

– Rób, co chcesz. Ja się nie zmienię.

Nie było krzyku ani płaczu, prób zatrzymania. Żadnego „zastanówmy się”. Jakby to było najzwyklejsze, codzienne wydarzenie. Jakby mówiła: „Nie kupuj tego mleka, weź inne”.

Zmieniam się ja. I to wystarczy – powiedziałem cicho, ale stanowczo.

Nie odpowiedziała. Wyszła z kuchni.

Spakowałem się bez pośpiechu. Żadnego rzucania walizkami. Ubrałem się, złożyłem swój szalik, jak zawsze. Wziąłem tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Wychodząc, zatrzymałem się na chwilę w przedpokoju. Nie czułem ulgi. Ale też nie czułem strachu. Wiedziałem jedno – przeszłość już mnie nie trzyma.

Znów czuję się sobą

Mieszkam sam od kilku tygodni. Małe mieszkanie w starej kamienicy, z widokiem na drzewa i tramwaje. Rano słychać dzwonki, wieczorem stukot kół. Lubię ten dźwięk. Przypomina mi, że coś się rusza, toczy, idzie naprzód.

Irmina czasem dzwoni. Czasem ja do niej. Spotykamy się raz na jakiś czas – bez presji, bez oczekiwań. Ona rozumie. I ja też rozumiem ją. Nie planujemy niczego. Czasem pijemy herbatę i milczymy. Ale to inne milczenie niż to, które znałem wcześniej. Nie przytłacza. Nie zabija. Jest spokojne.

Największą ulgą jest to, że już nie muszę udawać. Że jeśli chcę się zaśmiać, to się śmieję. A jeśli chcę po prostu siedzieć z książką cały dzień – to nie muszę się z tego tłumaczyć. Zacząłem znowu robić zdjęcia. Kiedyś to lubiłem. Dziś znowu widzę świat przez obiektyw i myślę sobie: a może wcale nie jest taki szary.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy Irmina zostanie w moim życiu na stałe. Ale po raz pierwszy od bardzo dawna... to mnie nie przeraża. Najważniejsze, że odzyskałem siebie. Że wiem, iż zasługuję na coś więcej niż obojętność. I że nie jestem już cieniem.

Dorian, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama