Reklama

Po studiach zacząłem pracę w agencji ubezpieczeniowej. Skończyłem administrację, ale osiem godzin za biurkiem nie było dokładnie tym, o czym marzyłem. Kochałem być w ruchu, a to zajęcie dawało mi taką możliwość. Szybko zdobyłem duże grono stałych klientów, które polecali mnie rodzinie i znajomym. W ten sposób zbudowałem prężną działalność, która pozwalała naprawdę dobrze zarabiać na prowizjach.

Po studiach rzuciłem się w wir pracy

Gdy byłem sam, taki tryb pracy mi odpowiadał. W zasadzie to pracowałem niemal całą dobę. Cały czas byłem pod telefonem i starałem się nawet późnymi wieczorami odpisywać na maile od klientów. Wiedziałem, że w ten sposób buduję zaufanie, a ono przekłada się na pieniądze. Ludzie wiedzieli, że w dowolnej chwili mogą zwrócić się do mnie ze swoim problemem, a ja na pewno nie zostawię ich pytań bez odpowiedzi.

– Bartek, przecież ty zupełnie nie masz czasu na życie. A kiedy niby poznasz jakąś miłą dziewczynę? My z ojcem już od dawna marzymy o wnukach – biadoliła moja matka podczas nielicznych rodzinnych spotkań, na które znajdowałem wolną chwilę.

– Mam przecież jeszcze czas – zawsze machałem lekceważąco ręką i śmiałem się, że rodzina nie zając i na pewno nie ucieknie.

– To tylko tobie się wydaje, że wciąż masz czas. Mnie też w młodości wydawało się, że mam jeszcze mnóstwo czasu. A tutaj lata zleciały błyskawicznie, ty i Kasia dorośliście, i wyfrunęliście z domu, a ja przeszłam na emeryturę. A wiedz, że po sześćdziesiątce już siły nie te, co dawniej. Człowiek jeszcze chciałby wiele zrobić, spełniać marzenia, ale organizm powoli zaczyna odmawiać posłuszeństwa, zaczynają się choroby – w głębi duszy wiedziałem, że ma rację, ale czułem się młody, pełen energii i wydawało mi się, że to nigdy się nie zmieni.

Ożeniłem się i zamarzyłem o sielance na wsi

Okazało się, że podejście człowieka do życia zmienia się wraz z kolejnymi kartkami wyrywanymi z kalendarza. Gdy skończyłem trzydzieści pięć lat, poznałem Karolinę. Była jedną z moich klientek, która przyszła wykupić obowiązkową polisę OC samochodu.

– Wie pan, zawsze bałam się zrobić prawo jazdy. Mieszkałam prawie w centrum, niemal pod blokiem był przystanek z liniami autobusowymi we wszystkie strony miasta, dlatego wydawało mi się, że prawko nie jest mi do szczęścia konieczne. Na wakacje i weekendy zawsze mogłam dojechać pociągiem – tłumaczyła, a ja niemal jej nie słuchałem, wpatrując się w burzę ciemnych loków i duże zielone oczy, które oczarowały mnie od pierwszej chwili. – Ale teraz przeprowadziłam się na obrzeża i dojazdy do pracy komunikacją miejską okazały się kłopotliwe.

I tak nie tylko dobrałem jej korzystną umowę na to OC, ale i dałem kilka lekcji jazdy, bo Karola jeszcze niepewnie czuła się za kółkiem. Później umówiliśmy się na kawę, obiad w jej ulubionej knajpce z pysznymi pierogami, spacer. Ani się obejrzałem, a już całkowicie wpadłem i nie wyobrażałem sobie dalszego życia bez tej uśmiechniętej dziewczyny. Oświadczyłem się jej po niecałym roku znajomości, a ona przyjęła pierścionek.

Po ślubie żona wymówiła wynajem i wprowadziła się do mojego dwupokojowego mieszkania. Karolina już wtedy była w ciąży. I właśnie wtedy okazało się, że praca zaczyna kolidować z prywatnymi sprawami. Od lat byłem przyzwyczajony do nienormowanych godzin. Były dni, że wychodziłem z domu wcześnie rano i wracałem około dwudziestej pierwszej lub nawet później. Uzupełnianie dokumentów, spotkania z klientami w biurze, wyjazdy w teren. Kiedyś taki tryb mi odpowiadał. Teraz doszedłem do wniosku, że tak naprawdę nie mam czasu dla mojej rodziny.

– Nie mam pojęcia, co będzie, gdy maleństwo już przyjdzie na świat. Chcesz, żebyśmy dalej żyli tak, jak teraz? Przecież ciebie prawie wcale nie ma w domu – Karolina wyraźnie traciła cierpliwość, a i ja sam zacząłem zastanawiać się nad jakąś zmianą.

Matka chyba jednak kiedyś miała rację. Człowiek w pewnym wieku zaczyna bardziej potrzebować stabilizacji. Już nie chce tak gonić za karierą, rozwojem, pieniędzmi. Zaczyna liczyć się stabilność i, co tu dużo kryć, święty spokój.

Zakochałem się w swojej córci. Kamilka stała się dla mnie prawdziwą księżniczką. W pewnym momencie doszło do tego, że niemal przez cały dzień czekałem, żeby wreszcie zamknąć drzwi biura, odłożyć na bok kalendarz z umówionymi spotkaniami, wyłączyć telefon i spokojnie spędzić wieczór ze swoimi dwoma cudownymi kobietami: żoną i córcią.

Branża, w której działałem, nie dawała mi jednak takich możliwości. Gdy zacząłem zaniedbywać relacje, szybko okazało się, że zarobki drastycznie zaczynają spadać, a klienci odchodzić do konkurencji.

Postanowiłem założyć agroturystykę

Pewnego dnia natrafiłem na prawdziwą okazję. Ofertę pokazał mi kolega ze studiów, z którym spotykałem się od czasu do czasu na piwo i rozmowy o życiu.

– To piękne miejsce. Jest niedaleko domu moich teściów. Wokół cisza, spokój, zieleń. Lasy, łąki, jezioro. Prawdziwe siedlisko. Gdybym miał pieniądze i inną sytuację zawodową, nie zastanawiałbym się nawet chwili – Andrzej przesuwał zdjęcia na swoim telefonie, które i mnie urzekły.

– Myślisz, że to miejsce nadałoby się pod agroturystykę? – nagle wpadłem na pewien pomysł dotyczący zmiany mojej przyszłości.

– Jasne, kto nie chciałby oderwać się od codziennego harmidru i wypocząć na łonie przyrody? – kumpel odpowiedział nieco patetycznie, ale szybko zaczął mi tłumaczyć, że okolica jest naprawdę przyjemna.

Niedaleko są nowe ścieżki rowerowe, miejscowa gmina wyznaczyła jakieś szlaki i punkty widokowe. Nad jeziorem jest mini-plaża, a do tego gospodarstwa należy niewielki staw. Musiałbyś dokładnie posprawdzać, podowiadywać się. Ale wydaje mi się, że spokojnie można byłoby go rozbudować i stworzyć miejsce dla wędkarzy – Andrzej sięgnął po słone orzeszki, które zamówiliśmy do piwa, a ja już nie mogłem doczekać się, żeby podzielić się swoją koncepcją z Karoliną.

Żona podeszła do planu równie entuzjastycznie, co ja. Gdyby mnie zniechęciła, gdyby powiedziała, że przeprowadzka na wieś z małym dzieckiem i zaczynanie biznesu od zera w branży, której się zupełnie nie zna, jest szaleństwem. Wtedy pewnie bym zrezygnował. Ona jednak z równym zapałem podeszła do naszych planów.

– Wyobraź sobie, że nasza Kamilka mogłaby mieć swoją własną huśtawkę, piaskownicę, plac zabaw. Koniec z ciasnotą, wchodzeniem na trzecie piętro po schodach i słuchaniem telewizora od sąsiadów – oczy żony niemal się paliły radością, a ja jej przyklasnąłem.

Tak, porwałem się na ten nasz szalony plan, który tylko cudem mógł się udać. Ale o tym wiem dopiero teraz. Wtedy wydawało mi się, że spadło na mnie prawdziwe objawienie, a podobna okazja trafia się tylko raz w życiu. Potraktowałem ją jako sposób na zmianę. Zamarzyło mi się oderwanie od ostrych reguł ubezpieczeń, porzucenie wciąż marudzących klientów i życie w wolnym tempie na wsi. Przy okazji byłem pewny, że uda mi się jeszcze na tym wszystkim zarobić.

Niemal błyskawicznie przeprowadziłem swój plan. Wpakowałem w zakup tego gospodarstwa wszystkie swoje oszczędności. Na remonty i wykończenia zacząłem załatwiać kredyt.

Wspólnie z Karoliną kupiliśmy niemal stuletni dom, drewnianą stodołę, zabudowania gospodarcze, owocowy sad ze stawem i niewielkim laskiem. Było jeszcze pole, które również chciałem nabyć.

Moglibyśmy kiedyś hodować alpaki – zapaliła się do pomysłu żona. – Tam dalej byłoby pastwisko, a z czasem moglibyśmy organizować wycieczki czy nawet zielone szkoły – marzyła.

Okazało się jednak, że przepisy ustrzegły mnie przed tą inwestycją. Jako osoba niebędąca rolnikiem, nie mogłem bowiem nabyć ziemi. Gdyby nie to, pewnie teraz miałbym jeszcze większy kredyt do spłacenia.

Mój biznes życia okazał się porażką

Szybko okazało się, że marzenia a rzeczywistość to zupełnie inne sprawy. Będę szczery – zwyczajnie dałem ponieść się emocjom i nie sprawdziłem dokładnie swojej inwestycji. Poszedłem za głosem serca, nie przygotowując wcześniej porządnego biznes planu. Myślałem, że dam radę. Ale nie dałem. Już początki remontu domu pokazały, że to nie będzie tak łatwe, jak mi się wydawało. Sami zerwaliśmy podłogi. Kolejne ekipy budowlane jednak nawet nie chciały podejmować się pracy.

Panie, przecież to ruina. Deski są przeżarte przez korniki, belki spróchniałe. To cud, że to wszystko jeszcze trzyma się kupy – słowa pierwszego majstra wyprowadziły mnie z równowagi.

Byłem przekonany, że zwyczajnie nie chce mu się pracować. Przed oczami stanęły mi opowieści o budowlańcach, którzy zaczynają prace, a później są z nimi same przeprawy. Piją, nie przyjeżdżają w umówionym terminie, partaczą robotę, kradną materiały. Okazało się jednak, że kolejne ekipy mówiły mniej więcej to samo.

W końcu zamówiłem profesjonalną ekspertyzę, którą powinienem był zrobić jeszcze przed zakupem. Okazało się, że w remont musiałbym włożyć ogromne pieniądze. Czy efekt byłby tego wart? Tego już nie wiedziałem. Gdy pewnej nocy wiatr zawalił dach stodoły, doszedłem do wniosku, że rezygnuję. Miałem zrobić biznes życia na agroturystyce, tymczasem okazało się, że to wcale nie jest takie łatwe.

Zostałem z ruiną i długami na koncie

Szkoda tylko, że wtopiłem w ten zakup tyle pieniędzy i jeszcze zaciągnąłem kredyt na ten nieszczęsny remont. Ale mogło być przecież gorzej. Mogłem kupić więcej materiałów, rozgrzebać prace. Mogłem też sprzedać swoje mieszkanie w mieście, żeby włożyć gotówkę z transakcji w tą nieszczęsną ruinę.

Na szczęście w porę zrezygnowałem, chociaż potraktowałem to jako swoją osobistą porażkę. Siedlisko wystawiłem już na sprzedaż, ale zainteresowanie jest znikome. Tymczasem ja wróciłem do miasta i rozglądam się za pracą, bo mój biznes życia na wsi spełzł na niczym.

Bartłomiej, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama