Reklama

W tamten wtorek nie planowałam żadnych szaleństw. Weszłam tylko do sklepu po bułki i kefir, jak zawsze po pracy. Miałam dokładnie 11 złotych w portfelu, a rachunek wyniósł 6 zł. Sprzedawczyni zapytała z uśmiechem:

– Dołożyć los?

Wzruszyłam ramionami. A czemu nie. 5 zł mnie nie nie zbawi, a może coś się odmieni w moim życiu.

Nie myślałam o tym więcej. Zostawiłam los w torebce, w kieszeni, nawet nie wiem. Znalazłam go dopiero po paru dniach, kiedy grzebałam w poszukiwaniu rachunku za gaz. I dobrze, że znalazłam, bo jakby przepadł, to... ech, szkoda mówić. Sprawdziłam numery tylko z nudów. I wtedy zamarłam.

Wszystkie cyfry. Idealnie trafione. Nie wiem, jak długo patrzyłam w ekran. Może minutę, może pół godziny. A potem zaczęło się: telefony, formalności, gratulacje. I oczywiście... sąsiedzi. Nie minął tydzień, a już stukała do drzwi ta z drugiego piętra, co zawsze podlewa sobie kwiatki na korytarzu moją wodą. Mówię o niej „ona”, ale na imię ma Teresa. I nie uwierzycie, co mi powiedziała.

Nie tylko gratulacje

W czwartek o dziewiątej rano ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam w szlafroku, z kubkiem kawy w ręku, jeszcze z rozczochraną głową. I tam stała ona – Teresa, w swojej czerwonej dresowej kamizelce i z uśmiechem jakbyśmy się przyjaźniły od dzieciństwa.

– Dzień dobry, Moniczko! – zaświergotała. – Przepraszam, że tak wcześnie, ale... nie mogłam się powstrzymać!

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– Co się stało?

– Aaaa, kochana! Cała klatka huczy! Mówią, że ty... że ty ten los... Żeś wygrała!

Zaparowały mi okulary od gorącej kawy, którą podniosłam do ust tylko po to, żeby zyskać czas.

– Eee... no... coś tam trafiłam. – Mruknęłam, starając się nie zdradzić, że dokładnie wygrałam milion.

– Milion? – niemal krzyknęła. – Wiedziałam! Czułam, że to prawda! Gratulacje, kochana! No, jak dobrze, że to komuś porządnemu się trafiło, a nie jakiejś szuji.

Uśmiechnęłam się krzywo. Teresa miała bardzo elastyczną definicję „porządnych ludzi”.

– Dziękuję... ale wiesz, jeszcze nic nie mam na koncie, to wszystko trwa.

– Ale będzie, będzie! – klasnęła w dłonie. – I wiesz co, przyszłam nie tylko z gratulacjami...

Zamrugałam.

– A z czym?

– Z prośbą. Bo widzisz, Piotruś, mój wnuczek, on taki zdolny, ale czesne... szkoła prywatna, a ja mam tylko emeryturę...

I wtedy poczułam, że coś się we mnie zaciska. Tydzień. Tydzień minął od losu z reszty po bułkach, a już ktoś przeliczał moje szczęście na swoje potrzeby.

– A co dokładnie masz na myśli, Teresko?

– No wiesz... może byś wsparła jego edukację. Choć trochę. Przecież dla ciebie to teraz drobniaki...

„Monika, zrób dobry uczynek”

Usiadłam na kanapie, zostawiając drzwi otwarte. Teresa weszła jak do siebie, nawet butów nie zdjęła. Zanim zdążyłam zaproponować herbatę, już siedziała naprzeciwko, poprawiając swoją kamizelkę.

– No wiesz, Monika, ja nie chcę być nachalna, broń Boże – zaczęła, uśmiechając się jakby miała zaraz wyciągnąć święty obrazek. – Ale Piotruś ma takie marzenia. Chce być lekarzem. Albo informatykiem. No a teraz tyle kosztuje ta edukacja...

– Rozumiem – przerwałam jej, bo poczułam, jak zaczyna mnie dusić ta cała „serdeczność”.

– No to super! – klasnęła w dłonie. – Ja nawet nie mówię o wielkich sumach. Choćby... no, nie wiem... dziesięć tysięcy? Dla ciebie to przecież teraz jak splunąć!

– Dziesięć tysięcy?! – zakrztusiłam się kawą. – Tereso, nawet nie wiem jeszcze, ile dokładnie dostanę po opodatkowaniu.

– Ale przecież to tylko formalność! – uśmiechnęła się z politowaniem. – Monika, kochana, zrób dobry uczynek. Wiesz, karma wraca!

Znieruchomiałam.

– A powiedz mi, Tereso, gdzie była ta karma, jak się trzy miesiące z rzędu spóźniałaś z czynszem, a potem pożyczyłaś ode mnie dwie stówy i oddałaś jedną?

Zmieszała się na moment, ale zaraz odparła:

– No ale to były inne czasy. Teraz ty masz, to możesz się podzielić. Ja bym się podzieliła, naprawdę!

– Ale to ja wygrałam ten milion. Nie my.

Spojrzała na mnie z ukosa.

– No tak, ale los kupiłaś za resztę z bułek. Tyle co nic. A Piotruś naprawdę by się ucieszył...

Zrobiło mi się niedobrze.

Osiedlowe plotki

Od dnia tej rozmowy zaczęłam się oglądać przez ramię. W windzie, na klatce, nawet w sklepie. Miałam wrażenie, że oczy wszystkich sąsiedzkich emerytek śledzą każdy mój krok, każdą torbę z zakupami, każdy nowy ciuch. W sobotę, kiedy wracałam z warzywniaka z reklamówką pełną awokado i mango – ot, zaszalałam – Teresa stała przed blokiem z innymi „radnymi osiedlowymi”.

– A mówiłam, że jak tylko dostanie pieniądze, to będzie się wywyższać! – rzuciła do tej chudej z trzeciego piętra, tej co zawsze zbiera podpisy na wszystko.

Zatrzymałam się.

– Tereso, słyszałam cię.

– No i dobrze – odpowiedziała, nie mrugając nawet. – Skoro już i tak masz wszystko, to chociaż nie bądź arogancka.

– Arogancka? Bo nie dałam ci dziesięciu tysięcy na twojego wnuka?

– Bo nawet nie zaproponowałaś nic sama – fuknęła. – Pieniądze ludzi zmieniają. Widzisz? Wystarczyło trochę szczęścia i już zadzierasz nosa.

Poczułam, że krew mnie zalewa. Zbliżyłam się do niej powoli.

– A ty się przypadkiem nie zmieniłaś? Bo przed tą „bułkową” wygraną, nie rozmawiałyśmy dłużej niż wymiana „dzień dobry”. A teraz siedzisz tu, jakbym była ci coś winna.

– Nie winna, Monika. Po prostu... w życiu trzeba umieć się dzielić. Dostałaś tyle pieniędzy za 5 złotych. Karma ci oddała. A może to znak, że masz się teraz podzielić.

Roześmiałam się – ale to był śmiech nerwowy, nie z radości.

– Znak? Tereso, to paragon z reszty po bułkach. Nie objawienie z nieba.

Oczekiwania rosły szybciej niż odsetki

W poniedziałek, jeszcze zanim zdążyłam zdjąć płaszcz po pracy, zadzwonił domofon. Otworzyłam, bo wiedziałam, że i tak wejdzie – z kimś, z kimkolwiek. Po minucie była już pod drzwiami, z notesikiem w ręce.

– Moniczko, ja tylko na chwilkę – powiedziała, wchodząc z tą swoją pewnością, że wszystko jej się należy.

– Proszę, ale naprawdę mam tylko kwadrans. Mam zebranie online.

– Tak, tak, nie zajmę długo. Bo ja sobie to wszystko policzyłam – otworzyła notes, z którego wystawały karteczki samoprzylepne. – Wiesz, nie potrzebuję dziesięciu tysięcy na raz. Możemy to rozłożyć. Pięć rat. Albo nawet dziesięć.

– Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?

– No jak to czego? Pomocy. Wsparcia. Przecież kiedyś się mówiło: sąsiad sąsiadowi... A ty teraz to jak bank – milczysz i tylko procenty liczysz.

– Nie liczę żadnych procentów. Po prostu... nie rozdaję pieniędzy tylko dlatego, że ktoś mówi, że „mu się należy”.

– Monika, to nie tak! – zaczęła błagalnie. – Ja naprawdę nie mam nikogo. I ty wiesz, że gdybyś ty coś potrzebowała, to ja...

– Aha. Czyli jakbym teraz straciła pracę i wygrała tylko sto złotych, to byś mi przyniosła zupę?

Zawahała się.

– No... nie wiem, ale przecież teraz masz milion. To nie to samo.

Spojrzałam na nią, powoli.

Właśnie. Mam. Ja. Nie my.

Na moment zamilkła. Ale potem powiedziała coś, czego się nie spodziewałam:

– A wiesz, może powinnam porozmawiać z gazetą lokalną. Ciekawe, co napiszą, że taka bogata sąsiadka odmawia pomocy biednej emerytce.

Granice przyzwoitości

W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam.

– Tereso... czy ty właśnie mnie szantażujesz? – zapytałam cicho, czując, jak krew odpływa mi z twarzy.

– Co ty, Monika, przecież ja tylko mówię, że ludzie powinni wiedzieć, jak się zachowuje ktoś, kto wygrał milion. Wspólnota, pomoc, dobroć...

– To nie brzmi jak informacja, tylko groźba.

– Oj, nie przesadzaj – machnęła ręką. – Wiesz, jak to działa. Ludzie czytają, komentują. A potem może ktoś jeszcze sobie przypomni, że też by potrzebował pomocy...

– I co? Zorganizujecie zbiórkę pod moim balkonem?

Teresa uniosła brwi, jakby wcale jej to nie zdziwiło.

– Czemu nie? Może to ci uświadomi, że warto się dzielić.

Zacisnęłam usta. Wiedziałam, że nie jestem zobowiązana, ale jednocześnie czułam ten dziwny ciężar – jakby każda moja decyzja była nagle publiczna. I to nie przez media, ale przez jedną, bardzo rozmowną sąsiadkę.

– Słuchaj, Tereso. Nie wiem, co sobie myślisz. Ale ja nie mam zamiaru rozdawać pieniędzy każdemu, kto mnie zna z klatki schodowej. Wygrałam, tak. Ale to nie znaczy, że mam się z tego tłumaczyć przed każdym, kto mi zazdrości.

– Czyli to twoja ostateczna odpowiedź?

– Tak. I uprzedzam: jeżeli jakakolwiek gazeta napisze o mnie choć słowo, którego nie powiedziałam – spotkamy się nie pod balkonem, tylko w sądzie.

Spojrzała na mnie lodowato. Wstała.

– W porządku. W takim razie nie będę ci więcej zawracać głowy. Ale pamiętaj... fortuna kołem się toczy.

Zamknęłam za nią drzwi z uczuciem, że zakończyłam coś więcej niż tylko rozmowę.

Przejrzałam na oczy

Minął miesiąc. Milion powoli zaczął przechodzić z „nierealnej liczby na ekranie” do planów, decyzji i przelewów. Założyłam lokatę, zapisałam się do biura rachunkowego, porozmawiałam z prawnikiem. Spokojnie, metodycznie, bez euforii. Nadal chodziłam do pracy. Nadal kupowałam bułki w tym samym sklepie. Nawet sprzedawczyni zauważyła.

– Pani Moniko, jak na milionerkę to pani bardzo skromna – rzuciła z uśmiechem, kiedy kolejny raz podałam jej pieniądze za grahamkę i kefir.

Uśmiechnęłam się krótko.

– Pewne rzeczy po prostu działają. I nie trzeba ich zmieniać.

Z Teresą nie rozmawiałyśmy od tamtej rozmowy. Mijała mnie na klatce z uniesionym podbródkiem, jakby to ona wygrała, a ja coś przegrałam. Usłyszałam, że opowiadała sąsiadom, jak to „kiedyś była blisko z tą z milionem, ale się rozczarowała”.

Niech mówi. Jej prawo. A moje – wyznaczać granice. Bo prawda była taka, że tamten los to nie tylko pieniądze. To był test. I choć trochę bolało, że pierwszy do drzwi zapukał ktoś, kto nie przyniósł nawet ciastka, tylko notes z kwotą – to dobrze, że tak się stało. Szybciej przejrzałam na oczy.

Monika, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama