Reklama

Nie pamiętam, kiedy przestałam czuć cokolwiek do Artura. To nie była jedna konkretna chwila. Raczej proces – powolny, cichy i podstępny jak zanikający tlen. Z każdym kolejnym rokiem małżeństwa znikałam coraz bardziej. W lustrze widziałam kobietę o pustym spojrzeniu, oklapniętych włosach i zaciśniętych ustach. Miałam czterdzieści pięć lat i czułam się jak cień.

Artur… Cóż. On nigdy nie był czuły, ale kiedyś przynajmniej udawał. Z czasem przestał. Już nawet nie krył obojętności. Potrafił przejść obok mnie w kuchni bez słowa, jakbym była tapetą. A kiedy próbowałam rozmawiać? Machał ręką, że przesadzam. Że wymyślam. Że powinnam się wziąć za coś pożytecznego.

Może byś się gdzieś wyrwała, Maja? – rzucił raz, przeglądając maile na telefonie. – Sama. Odpocznij trochę.

– Naprawdę tak uważasz? – zapytałam wtedy z niedowierzaniem.

– No pewnie. Może ci przejdzie to czepialstwo o wszystko. Zrób coś dla siebie – odparł, nie odrywając wzroku od ekranu.

Wtedy nie zauważył, jak się uśmiechnęłam. Bo w mojej głowie zaiskrzyło. Właśnie wtedy zrozumiałam, że mogę zniknąć. Że on nawet nie zauważy.

Przez kilka miesięcy oszczędzałam każdy grosz. Zaciągnęłam małą pożyczkę „na remont łazienki”. Kupiłam bilet w jedną stronę. Powiedziałam córce, że jadę odpocząć. Arturowi – to samo i że potrzebuję przestrzeni.

A on tylko skinął głową.

– Dobrze. Może ci to dobrze zrobi – powiedział.

Wtedy właśnie poczułam: jestem wolna. Przynajmniej na chwilę. Wyjazd zbliżał się z każdym dniem.

Na początku byłam jak turystka

Wyjechałam bladym świtem. Walizka była nieduża, ale zapakowana jak na miesiąc. W sercu – mieszanina ekscytacji i lęku. Jakbym pierwszy raz w życiu miała oddychać na własnych zasadach. Siedząc w autobusie, patrzyłam, jak krajobraz za szybą rozmywa się jak sen. Nie płakałam. Już nie.

Pierwszy przystanek – małe nadmorskie miasteczko, z którego Artur nawet nie potrafiłby wymówić nazwy. Zatrzymałam się w tanim hoteliku, gdzie recepcjonistka w klapkach rzuciła mi klucz z numerem 12 i powiedziała tylko:

– Śniadanie do dziesiątej. A ciepła woda jak się uda – i wróciła do malowania paznokci.

Pokój był dość brzydki. Ściany pokryte odpadającą tapetą, łóżko skrzypiało przy każdym ruchu. Ale okno wychodziło na morze. I mnie to wystarczyło.

Przez pierwsze dwa dni chodziłam bez celu. Jak turystka, która się zgubiła. Kupowałam lody, kawę na wynos, czytałam książkę w parku, ale nic z tego nie wchodziło mi do głowy. Czułam się jak uchodźczyni z własnego życia.

Trzeciego dnia trafiłam do małej kawiarni przy promenadzie. Pachniało cynamonem i świeżym ciastem. Zmęczona, zapytałam, czy mogą mi zrobić herbatę z cytryną. Za ladą stała kobieta po pięćdziesiątce z krótkimi, siwymi włosami. Zmierzyła mnie wzrokiem, jakby coś wyczuła.

Zostaniesz tu na dłużej? – zapytała po polsku.

– Sama nie wiem. Może… – wzruszyłam ramionami.

Mam wolny pokój na górze. I szukam kogoś do pomocy. Nie obiecuję kokosów, ale dach i śniadanie są – powiedziała rzeczowo.

Patrzyłam na nią zdumiona.

– Dlaczego mi to pani proponuje?

– Bo masz oczy kogoś, kto musi zacząć od nowa – odpowiedziała, wycierając blat.

Tak poznałam Renatę. Nie zadawała zbędnych pytań. Dała mi klucz i fartuch. A ja – choć nadal pełna nieufności – przyjęłam wszystko, jakby ktoś rzucił mi linę ratunkową. Kiedyś, dawno temu pracowałam w kawiarni, więc fach został mi w ręku.

Wciąż się bałam

Dni zaczęły się układać w jakiś rytm. Rano kawa z Renatą i przygotowanie sali – obrusy, świeczki, muzyka. Potem parzenie kaw, podawanie ciast, uśmiechy dla klientów. Wieczorami sprzątanie i długie rozmowy w kuchni nad lampką wina.

Nie pytała, skąd dokładnie jestem. Ale wiedziała, że przed czymś uciekam.

Ludzie nie znikają bez powodu – powiedziała raz. – Ale jak już znikną, to mają szansę zacząć żyć.

Czułam się bezpieczna. Ale też… czujna. Każdy dźwięk telefonu, każdy mężczyzna wchodzący do kawiarni z za dużą torbą – wszystko mnie napinało. Miałam wrażenie, że Artur może tu być. Że mnie znajdzie. W końcu nie powiedziałam mu ani na ile jadę, ani gdzie, bo nawet nie pytał.

Zaczęłam sprawdzać jego profil. Zmieniał zdjęcie na komunikatorze. Dodał zdjęcie naszego kota z podpisem „nie ogarniam bez niej”. Nie wiedziałam, czy „niej” znaczy mnie, czy kota. A może to po prostu chwyt pod publiczkę.

Nie mogłam się przemóc, żeby zadzwonić do mojej dorosłej już córki, która wyjechała na studia. Ale któregoś wieczoru to ona zadzwoniła.

– Mamo? – jej głos był cichy, zaniepokojony. – Gdzie ty jesteś? Tata mówi, że pojechałaś odpocząć, ale ty nie odbierasz… Przecież coś się musiało stać.

– Kochanie, nic się nie stało – powiedziałam miękko. – Naprawdę. Potrzebuję tylko trochę czasu. Jestem bezpieczna.

– Ale… – zawahała się – ja się martwię. Czy ty w ogóle zamierzasz wrócić?

Zamilkłam. Wiedziałam, że powinnam coś powiedzieć. Coś mądrego. Ale w gardle miałam tylko supeł.

Jeszcze nie wiem – powiedziałam szczerze. – Ale kocham cię, i to się nigdy nie zmieni. Dobrze?

– Dobrze… – westchnęła. – Tylko… daj znać, czasem. Po prostu.

– Obiecuję.

Rozłączyłam się i zaczęłam płakać. Ze zmęczenia, ulgi, tęsknoty i tego strasznego uczucia – że w końcu zaczynam wybierać siebie.

Po prostu mnie nie poznał

To był zwykły wtorek. Cichy, chłodny, z zapachem deszczu w powietrzu. Wracałam z piekarni, z chlebem i kawą w papierowym kubku. Przechodziłam przez rynek, z nosem schowanym w szalu, bo wiało zimno od morza. I wtedy go zobaczyłam. Artur. Szukał mnie?

Sztywny w swojej beżowej marynarce, idący szybkim, znajomym krokiem. W ręku teczka. Minął kioski z gazetami, zbliżał się. Serce mi stanęło. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. I nie miałam dokąd uciec – szedł prosto na mnie. Spojrzał w moją stronę. I… przeszedł obok.

Ani mrugnięcia. Ani zawahania. Jakbym była tylko kolejną twarzą w tłumie. Niewidzialna. Obca. Nie rozpoznał mnie. Czy aż tak się zmieniłam?

Zatrzymałam się, jak wmurowana. Stałam tak przez chwilę, wciąż czując na sobie jego cień. I nagle zaczęłam się śmiać. Najpierw cicho, drżąco, a potem coraz głośniej. Śmiałam się tak, że ludzie zaczęli się oglądać. Bo w tej jednej sekundzie coś się zmieniło. Nie – coś się uwolniło.

Już nie jestem tą Mają, która błaga o uwagę. Nie jestem kobietą, którą można przegapić. Nie jestem żoną, której imienia się nie pamięta. On mnie nie znał. A ja… ja już nie byłam jego.

Szłam dalej, jakby stopy same niosły mnie po bruku. Z chlebem pod pachą, z niedopitą kawą i uśmiechem na ustach. Śmiałam się do słońca, które w końcu wyszło zza chmur. Wiedziałam, że to koniec. I że właśnie zaczęło się coś nowego.

Nie czekałam już dłużej

Wróciłam do pokoju nad kawiarnią, zdjęłam płaszcz i długo siedziałam na łóżku, patrząc przez okno. Świat był ten sam, ale ja już nie. Przez głowę przeleciały mi obrazy z przeszłości – kolacje jedzone w milczeniu, jego wzrok prześlizgujący się po mnie jak po meblu. I ta dzisiejsza scena – mijam go, on patrzy i… nic.

Otworzyłam laptopa. Weszłam na stronę prawnika. Dłonie drżały, ale serce biło pewnie. Znalazłam formularz pozwu o rozwód. Pamiętałam hasło do profilu. Kliknęłam, wybrałam powód. Każde słowo było jak oddech. Jak zdejmowanie warstw ciemnego, starego płaszcza.

Wysyłając pozew, nie czułam już lęku. Tylko ulgę. Spokój. Lekkość, której nie czułam od lat. Zaparzyłam herbatę i zeszłam na dół. Renata siedziała przy ladzie, dłubała w krzyżówce.

W porządku? – zapytała, nie podnosząc wzroku.

– Tak – powiedziałam cicho.

Spojrzała na mnie, uniosła brwi.

Naprawdę w porządku – powtórzyłam.

– No proszę – uśmiechnęła się i odłożyła gazetę. – Długo ci zeszło, ale dobrze, że już jesteś.

Usiadłam obok. Patrzyłyśmy przez okno na przemykających ludzi, dzieci z plecakami, starszą panią z pieskiem. Nikt się nie spieszył. Nikt nie krzyczał. Nagle poczułam, że pierwszy raz od lat – niczego nie muszę tłumaczyć. Wystarczy, że jestem.

Przestałam się ukrywać

Kilka dni później Renata podała mi do podpisu nową umowę. Pełen etat, z ubezpieczeniem i grafikami do przodu. Uśmiechnęłam się szeroko. Pierwszy raz od dawna moje nazwisko na papierze nie kojarzyło mi się z obowiązkiem ani z więzieniem.

– Podpiszesz tu – wskazała palcem. – A tu, dla księgowej. I… może wpisz, jak chcesz się tu przedstawiać. Wciąż piszemy „Maja”, ale...

Zawahałam się. Spojrzałam na puste pole i… wpisałam: „Anna”.

To moje drugie imię. Nigdy go nie używałam. Teraz brzmiało jak nowe drzwi.

Anna? – Renata uniosła brwi z uśmiechem. – Nieźle. Poważnie, ale z charakterem.

– Po prostu… inaczej – powiedziałam. – Już nie jestem tamtą kobietą.

Śmiała się, kiedy wróciłam od fryzjera – krótkie włosy, zadziorna grzywka. Mówiła, że wyglądam na kogoś, kto w końcu zaczyna oddychać. Kupiłam też kilka nowych ubrań. Innych niż kiedykolwiek wcześniej – luźniejsze, z kolorami, które zawsze bałam się nosić.

Nie ukrywałam się już. Spacerowałam po mieście, chodziłam na targ, uczyłam się miejsc. Ktoś zapytał mnie, skąd jestem, odpowiedziałam, że z Polski, z Mazur. Po co więcej?

– Ania, podasz mi ciasto z dynią? – zawołała któregoś dnia Renata zza baru.

Odwróciłam się. Podałam talerz. I uśmiechnęłam się do niej, zupełnie jakby „Ania” zawsze we mnie była. Tylko potrzebowała przestrzeni, by się pojawić.

W końcu jesteś sobą – mruknęła Renata, kiedy zamykałyśmy kawiarnię późnym wieczorem.

– Nie – poprawiłam ją cicho. – W końcu wiem, kim jestem.

Tutaj jestem wolna

Siedzę na ławce w parku, w rękach kubek z gorącą herbatą. Obok mnie – torba z książką i kilkoma jabłkami z bazarku. Obserwuję ludzi. Kobieta z psem, chłopak na deskorolce, dwie starsze panie śmiejące się nad termosami. Nikt mnie tu nie zna. I wreszcie mi to nie przeszkadza.

Nie mam niewygodnych obowiązków do spełnienia, nie muszę patrzeć nikomu w oczy z lękiem, nie zastanawiam się, co pomyśli o mnie mąż, czy dziś znowu mnie przemilczy, czy rzuci jakąś kąśliwą uwagę. Już nie jestem niewidzialna.

Dla siebie jestem widoczna. W pełni. Ze swoimi lękami, błędami, ale i z tą siłą, której nie podejrzewałam, że mam w sobie aż tyle.

Telefon w kieszeni milczy. Córka wie, że jestem bezpieczna, poza tym ma już swoje życie. Wrócę, kiedy będę gotowa. Może kiedyś, może nie. Ale to już moja decyzja.

Zamykam oczy. Wciągam powietrze, czuję chłód na twarzy i ciepło w dłoniach.

„Nie wiem, co będzie jutro” – myślę. – „Ale dzisiaj jestem wolna. A to wystarczy”.

Maja Anna, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama