Reklama

Codzienność często mnie przygniatała. Praca na dwa etaty – jeden oficjalny, drugi niewidzialny: matka, żona, strażniczka domowego ogniska. Wszystko niby grało, dzień za dniem prześlizgiwał się jak paciorki w różańcu. Ale czasami, zwłaszcza wieczorami, kiedy w mieszkaniu robiło się cicho, czułam w środku jakiś niepokój. Jakby moje życie przeciekało przez palce, a ja nie potrafiłam go zatrzymać.

Michał był dla mnie wszystkim. Mój syn, czternastolatek, który wyrósł na wysokiego chłopaka, z nieśmiałym uśmiechem i głową pełną marzeń. Patrzyłam na niego i chciałam, żeby miał wszystko to, czego mi brakowało w jego wieku. Bo ja pamiętałam doskonale, jak to jest stać pod szkołą w tanich trampkach z bazaru, kiedy inne dziewczyny paradowały w markowych adidasach. Pamiętałam śmiechy i szepty za plecami. To, jak czasem wolałam zostać w domu niż słuchać, że „bieda piszczy” albo że „z takimi butami to tylko do kozy, a nie na dyskotekę".

Obiecałam sobie wtedy, że jeśli będę miała dziecko, zrobię wszystko, by nie musiało przełykać tego samego gorzkiego wstydu. A teraz ten moment nadszedł. Michał przyszedł do mnie z prośbą – właściwie nieśmiałą sugestią – że w szkole prawie wszyscy mają „te” buty. Że on niby nie musi, ale... „byłoby fajnie, mamo". Widziałam w jego oczach ten lęk, dobrze mi znany. Przed wykluczeniem. Przed ośmieszeniem.

Wiedziałam, że Marek – mój mąż – będzie przeciwny. On od dawna liczył każdy grosz, jakbyśmy co chwila stali nad przepaścią, nawet gdy nie musieliśmy. Coraz częściej miałam wrażenie, że nasze małżeństwo jest już tylko obowiązkiem, umową o wspólnym kredycie i rachunkach, a nie wspólnym życiem. Czułość dawno gdzieś uleciała, została tylko chłodna funkcjonalność. Mimo to wiedziałam jedno: nie pozwolę, żeby mój syn musiał ukrywać stopy w zniszczonych trampkach i udawać, że mu to nie przeszkadza. Choćby miało mnie to kosztować wszystko.

Kłótnia z mężem tylko mnie utwierdziła w moim przekonaniu

– To absurd! 600 zł za buty, które rozwali w pół roku?! – Marek niemal rzucił rachunek na blat.

– To nie tylko buty. To jego poczucie własnej wartości! – odparłam, starając się utrzymać głos w ryzach.

Za ścianą Michał siedział w pokoju, udając, że nie słyszy. Ale słyszał. Ja też słyszałam siebie – tę desperację, której nie potrafiłam już ukryć.

– Kiedyś chodziło się w tym, co było, i nikt nie robił dramatu – syknął Marek, nalewając sobie wody z takim impetem, że aż zachlapał blat.

– Kiedyś? Kiedyś to ja siedziałam w szkolnej szatni i płakałam, bo dzieci wyśmiewały moje buty. Nie chcę, żeby Michał musiał przez to przechodzić!

Marek zmrużył oczy. Z każdym rokiem był coraz twardszy, obojętniejszy. Jakby życie w nim skamieniało.

– Nie kupimy ich. Koniec dyskusji – rzucił, wychodząc z kuchni.

Patrzyłam za nim, z dłonią zaciśniętą na blacie. Czułam, jak narasta we mnie wściekłość i poczucie niesprawiedliwości. Jeśli on nie zamierza zadbać o Michała, to ja muszę. Sama.

Miłość do dziecka to czasem cicha wojna

Śniadanie tego dnia było ciche. Michał przekładał płatki w misce, jakby nie miał apetytu. Usiadłam naprzeciw niego, czując ciężar w piersi.

– Czasem trzeba zrobić coś po swojemu – powiedziałam cicho, a on uniósł wzrok. Przez ułamek sekundy zobaczyłam w jego oczach nadzieję.

Pokiwał głową, nieśmiało, jakby bał się uwierzyć.

Zaparłam się w środku. Wiedziałam, że Marek uzna to za zdradę. Że będzie awantura. Ale patrząc na Michała, na jego przygarbione ramiona, na te zbyt szybko dorosłe oczy, poczułam, że nie mam wyboru.

Miłość do dziecka to czasem cicha wojna. Wojna, w której matka musi zdecydować, kogo bardziej ochroni: swoje małżeństwo czy serce własnego syna. Serce wygrywało. Nawet jeśli miało mnie to kosztować więcej, niż teraz umiałam sobie wyobrazić.

W jego oczach była prośba, którą znałam aż za dobrze

Weszliśmy do sklepu pachnącego nowością. Michał nerwowo poprawiał plecak na ramieniu, rozglądając się niepewnie. Sprzedawca podszedł od razu, uśmiechnięty.

– W czym mogę pomóc?

– Szukamy... najlepszych butów do szkoły – powiedziałam, zanim Michał zdążył coś wymamrotać.

Mężczyzna przyniósł kilka modeli. Michał przymierzał je z takim skupieniem, jakby od tego zależało jego życie. Patrzyłam na niego i czułam ścisk w sercu.

– W tych to będzie pan królem szkoły! – zażartował sprzedawca, pokazując najdroższy model.

Michał spojrzał na mnie pytająco. W jego oczach była prośba, którą znałam aż za dobrze: „Mamo, proszę…"

– Bierzemy je – powiedziałam szybko, zanim rozum zdążył mnie powstrzymać.

Wewnętrznie walczyłam z wyrzutami sumienia. 600 złotych. Wydanych bez zgody Marka. Ale kiedy widziałam, jak Michał podskakuje, sprawdzając buty, a potem ściska paragon z uśmiechem, wiedziałam, że było warto.

Choć w głębi duszy czułam niepokój. Jakby ta chwila radości była tylko ciszą przed nadciągającą burzą. Chociaż raz... niech poczuje się wyjątkowy. Chociaż raz.

I wtedy wszystko we mnie pękło

Marek wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Jeszcze zdejmowałam płaszcz, kiedy usłyszałam trzask drzwi szafy. I jego głos – napięty, zimny:

– Co to jest?!

Odwróciłam się. W rękach trzymał pudełko z nowymi butami Michała. Twarz miał czerwoną ze złości.

– Za moimi plecami?! – krzyknął.

Michał wybiegł z pokoju, zatrzymując się w korytarzu jak skamieniały.

– Dla niego... dla niego warto było – wyszeptałam, choć serce biło mi jak szalone.

Marek zbliżył się o krok. Czułam, jak wściekłość w nim buzowała.

– To są nasze wspólne pieniądze! Wspólne decyzje! – wycedził przez zaciśnięte zęby.

– To nie były tylko buty – powiedziałam cicho. – To coś, co dało mu odrobinę pewności. Odrobinę szczęścia.

Spojrzałam na Michała. Stał przy ścianie, skulony, z oczami pełnymi lęku. I wtedy wszystko we mnie pękło. Zrozumiałam, że w tej wojnie nie chodziło już o pieniądze, ani nawet o dumę. Chodziło o to, kto naprawdę widzi nasze dziecko. A kto tylko liczy koszty jego dzieciństwa. Koszt był ogromny. I poniosłam go świadomie.

Cisza po burzy

Marek wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostały po nim tylko ślady wściekłości wiszące w powietrzu jak ciężka mgła.

Usiadłam na korytarzu, przy ścianie. Michał wciąż stał kilka kroków ode mnie, skulony, jakby bał się oddychać. Wyciągnęłam do niego rękę.

– Chodź do mnie, kochanie.

Podeszło niepewnie. Wtulił się we mnie jak wtedy, kiedy miał pięć lat i bał się burzy. Gładziłam go po głowie, czując, jak serce mi pęka.

– Zrobiłam to dla ciebie... zawsze będę po twojej stronie – wyszeptałam.

Nie odpowiedział. Tylko mocniej się przytulił.

W jego pokoju było cicho. Michał siedział na łóżku, zapatrzony w pustkę. Widziałam, że próbuje coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przejść przez gardło. Nie naciskałam. Czasami lepiej było milczeć.

Siedziałam obok niego, czując, że być może właśnie przegrywam bitwę o moje małżeństwo. Ale też, że być może wygrałam coś ważniejszego: chwilę, w której mój syn wie, że może na mnie liczyć. Czy było warto? Nie wiedziałam. W głowie kotłowały się wątpliwości, pytania bez odpowiedzi. Ale czułam, że jeśli trzeba, zrobiłabym to jeszcze raz.

Anna, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama