Reklama

Po śmierci Hani zostałem sam – nie tak po prostu sam, ale pusty. Jakby ktoś wyjął mi wnętrzności i zostawił tylko zewnętrzną powłokę człowieka. Nie miałem dzieci, przyjaciół ani planów. Tylko cmentarz i ciszę.

Ona była moją opoką. Nieprzesadnie czuła, ale zawsze obecna. Rozumiała więcej, niż mówiła. Ja – raczej milczałem. Całe życie uznawałem, że wystarczy, że wracam do domu, że nie piję, nie zdradzam, że jestem obok. I że ją kocham po swojemu, po cichu. Zmarła nagle. I okazało się, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Zacząłem przychodzić na cmentarz w każdy poniedziałek. Z termosem kawy albo herbaty do ogrzania się, czasem ze świeczką. Jakbym odwiedzał ją w pracy.

Pierwszą parę butów znalazłem w marcu. Małe, czerwone, z wytartą podeszwą. Od razu pomyślałem, że ktoś się pomylił. Ale tydzień później pojawiły się inne. Potem kolejne. Każde inne – dziecięce, znoszone, czasem zupełnie nowe.

Z początku mnie to złościło. Ktoś bezczelnie zostawia rzeczy na grobie mojej żony. Ale z czasem złość ustąpiła miejsca niepokojowi. Dlaczego właśnie buty? Czy to żart? A może Hania… może miała z kimś kontakt, o którym nie wiedziałem? Zaczęło mnie to gryźć. Pierwszy raz pomyślałem, że może nie znałem jej tak dobrze, jak mi się wydawało.

Znalazłem kolejne buty

Stałem nad grobem Hani i przyglądałem się najnowszej parze – dziecięce trampki, rozmiar może dwadzieścia. Białe, przybrudzone, jakby ktoś dopiero co zdjął je z małych stóp. Trzymałem je w dłoni, obracałem jak śledczy dowód rzeczowy. Serce waliło mi jak młot.

– Panie Jacku?

Odwróciłem się gwałtownie. To była Kinga – sąsiadka z drugiego piętra, ta młoda, co zawsze miała torbę z warzywami i mówiła Hani „dzień dobry” z uśmiechem.

– Co to…? – zaczęła, patrząc na trampki. – To ktoś tak zostawił…?

– Co tydzień – warknąłem. – Ktoś sobie urządził teatrzyk. Buty na grobie mojej żony. Co to ma być? Znała ją pani, prawda? Hania była aniołem, ale… może pani coś wie? Może ona miała kontakt z jakimiś dziećmi?

Kinga wyglądała na zakłopotaną.

– No… trochę znałam. Czasem rozmawiałyśmy. Pomagała jednej dziewczynie z bloku naprzeciwko, tej co została sama z dwójką dzieci… Wie pan, Hania była ciepła. Lubiła pomagać.

Zacisnąłem szczęki.

– Pomagać? Ale ja… Dlaczego mi nigdy o tym nie mówiła?

– Może nie uważała, że trzeba? – wzruszyła ramionami.

Prychnąłem.

– Byliśmy małżeństwem. Człowiek powinien wiedzieć, czym żyje jego żona.

Kinga milczała przez chwilę.

– Może właśnie żyła tym, czego pan nie zauważał.

Spojrzałem na nią ostro, ale nic nie powiedziałem. Wróciłem wzrokiem do grobu. A potem do tych choler­nych butów. Pomyślałem sobie wtedy: a jeśli to nie żart?

Dowiedziałem się dopiero teraz

Ksiądz proboszcz siedział za biurkiem w zakrystii i poprawiał okulary na nosie, kiedy wszedłem.

– A, pan Jacek. Witam serdecznie – powiedział z uprzejmym uśmiechem. – Wszystko w porządku?

Nie wiedziałem, jak zacząć. Stałem chwilę w milczeniu, aż w końcu wyjąkałem:

– Chciałem zapytać… Może ksiądz by wiedział, dlaczego ktoś przez pomyłkę miałby zostawiać rzeczy na grobie mojej żony?

– Przez pomyłkę? – zmarszczył brwi. – Jakie rzeczy?

Buty. Najczęściej dziecięce. Co tydzień. Różne pary. Trampki, buciki, nawet sandałki ostatnio. I tak od jakichś dwóch miesięcy.

Proboszcz uniósł brwi, potem spojrzał w bok, jakby próbował coś sobie przypomnieć.

– Hania… pańska żona… Pan wybaczy, ale nie jestem zaskoczony.

– Słucham?

– Ona zawsze miała serce do dzieci. Jeszcze zanim się państwo pobrali, działała w naszej parafii. Pomagała w świetlicy, jeździła do domów dziecka, była wolontariuszką u sióstr zakonnych. Zresztą… niech pan się nie gniewa, ale ona żyła dla ludzi. Miała dar. I misję, jak niektórzy mówią.

Stałem jak słup soli.

– Nigdy mi o tym nie mówiła.

– Może nie chciała, by to było… tematem rozmów. Była skromna. Czasem myślałem, że za bardzo.

Poczułem, jak zalewa mnie fala gorąca. Miałem ochotę coś powiedzieć, zaprzeczyć, zażartować – ale nic nie wyszło z moich ust. Podziękowałem i wyszedłem. Na zewnątrz słońce waliło prosto w oczy, ale ja czułem tylko zimny wiatr. Skromna? Czy może po prostu miała przede mną tajemnice?

Odkrywałem coraz więcej

Zauważyłem go już kilka razy, ale dopiero teraz zdecydowałem się zareagować. Mały chłopak – może dziewięć, dziesięć lat – pojawiał się przy grobie Hani wcześnie rano w środy. Stał chwilę w ciszy, jakby się modlił. Potem kładł kolejne buty i znikał. Tym razem byłem gotów.

Ukryty za szpalerem tuj, obserwowałem, jak stawia na nagrobku buciki. Granatowe, małe. Rozglądał się na boki, jakby był zdenerwowany. Podszedłem, zanim zdążył uciec.

– Hej! Zaczekaj! – zawołałem.

Zamarł. Odwrócił się powoli. Miał piegowatą twarz i jakby zbyt duże oczy.

To ty zostawiasz te buty?

Przez chwilę się nie ruszał. Potem skinął głową. Milczał.

– Dlaczego?

Długo nie odpowiadał. A potem wyjąkał:

– Bo… ona je kupowała. Zawsze, kiedy była potrzeba. Kiedy byłem mały, kiedy nie miałem innych. Mama mówiła, że jest jak anioł. Nie tylko nam tak pomagała.

– Twoja mama znała moją żonę?

– Tak. Pokażę panu – chłopiec spojrzał niepewnie, ale widziałem, że zaczął mi ufać.

Zaprowadził mnie na kawałek dalej, do bloku z odpadającym tynkiem. W mieszkaniu czekała jego matka – chuda, zmęczona kobieta o miękkim głosie.

– Hania? – powiedziała cicho. – Ona uratowała nam życie. Pomagała, zanim stało się modne mówić „pomagam”. Buty, ubrania, jedzenie… Dzięki niej nie trafiliśmy na bruk. Nie chciała rozgłosu. Tylko jedno zawsze powtarzała: „Nie każdy może być matką, ale każda kobieta może dać komuś dom”.

Stałem tam jak słup soli. I nie wiedziałem, czy płakać, czy się wstydzić. Odkryłem na nowo kobietę, którą kochałem – i nie znałem.

Nie zapytałem jej wtedy

Chodziłem po mieście bez celu. Mijałem znajome ulice, ale wszystko wydawało się inne – jakby świat nie był już mój. W głowie kołatały się myśli, obrazy, słowa. Hania. Te wszystkie wieczory, gdy mówiła, że wychodzi „na chwilę do Krysi”, że „musi coś załatwić”, że „ktoś coś od niej potrzebuje”.

A ja tylko kiwałem głową. Nawet nie pytałem, dokąd idzie.

To tylko kobiece sprawy – machała ręką.

Nie interesowałem się szczegółami. Przecież byliśmy razem. Myślałem, że wystarczy być obok.

Przypomniała mi się też sytuacja sprzed lat. Wróciłem wcześniej z pracy, Hania siedziała w kuchni, przeglądała zdjęcia dzieci.

– Kto to? – spytałem wtedy.

– A, dzieciaki z domu dziecka. Prowadzimy im zajęcia plastyczne. Wiesz, taka akcja w parafii.

Wzruszyłem ramionami. Nawet nie usiadłem obok, nie zapytałem o imiona, historie. Mnie to nie dotyczyło. Przecież nie mieliśmy dzieci. Szliśmy przez życie jak dwa pociągi na sąsiednich torach – blisko, ale każdy w swoim kierunku. A teraz... już nie mogę zapytać o nic.

Usiadłem na ławce w parku. Obok bawiła się grupka dzieci. Jedno z nich miało trampki identyczne jak te, które znalazłem ostatnio na grobie Hani. Zrobiło mi się ciepło i zimno naraz. Jak bardzo trzeba być samotnym w swojej bliskości, żeby nie znać osoby, z którą spędziło się życie? Powiedziałem do siebie w myślach: „Przepraszam, Haniu. Że nie pytałem. Że nie wiedziałem. Że cię nie słuchałem, kiedy mówiłaś...”.

Czułem się winny

Wróciłem na cmentarz kilka dni później z kolejną parą butów w torbie. Tym razem to ja je przyniosłem – małe, niebieskie trampki z gwiazdkami. Kupione w sklepie na rogu, trochę na oślep, ale z jakąś dziwną czułością. Może dlatego, że czułem się, jakbym teraz ja chciał być częścią jej świata.

Przy grobie stała już Kinga. Trzymała w dłoniach znicz, ale nie zapalała go. Spojrzała na mnie bez słowa.

Dowiedziałem się – powiedziałem cicho. – Od chłopca. I jego matki.

Skinęła głową, jakby nie była zaskoczona.

– Wiedziałam, że pan się w końcu dowie. Hania… była niezwykła. Czasem mam wrażenie, że więcej życia miała poza swoim własnym domem.

– I co, uważa pani, że to moja wina? Że nie widziałem?

– Nie – odpowiedziała spokojnie. – Ale może warto zrozumieć, że nie wszystko trzeba widzieć, by to istniało. Ona nie żyła po to, żeby pan to zauważył. Żyła po swojemu. I robiła rzeczy wielkie w ciszy.

Mówiła kiedyś coś do pani o… dzieciach?

Kinga zamyśliła się na chwilę.

– Raz powiedziała, że nie każda kobieta może być matką. Ale każda może komuś dać dom. Myślę, że to była jej misja. A pan… był jej spokojem.

Poczułem, że łzy napływają mi do oczu. Pierwszy raz od pogrzebu. I nie z żalu. Z ulgi. Z wdzięczności. Z miłości. Kinga położyła rękę na moim ramieniu, a potem odeszła. Zostałem sam przy grobie. Wyjąłem trampki z torby. Położyłem je obok znicza. I wyszeptałem:

– Teraz ja też będę przynosić.

Zawsze będę się starał

Patrzę na siebie z boku – tego Jacka sprzed roku. Zgryźliwy wdowiec, który myślał, że znał swoją żonę na wylot. A znał może połowę. I to tę wygodną. Hania była ciszą, która niosła krzyk. Delikatnością, która miała w sobie siłę. Kiedy pomagała innym, nie potrzebowała mojej zgody ani uznania. Nie prosiła o pochwały. Robiła to, co uważała za słuszne. I teraz, gdy już jej nie ma, jej ślady są wszędzie – w oczach dzieci, w butach zostawianych na grobie, w pamięci ludzi, którym podarowała więcej, niż ja potrafiłem zauważyć przez wszystkie wspólne lata.

Wstyd mi. Ale też jestem dumny. Miałem przy sobie kogoś wyjątkowego. I choć nie zadałem wtedy właściwych pytań, dziś chcę, żeby jej świat nie zgasł. Dlatego co miesiąc odwiedzam jeden z domów samotnej matki. Nie przedstawiam się. Nie opowiadam historii. Po prostu przychodzę – z pudełkiem nowych dziecięcych butów.

Zostawiam je i mówię jedno zdanie:

To od Hani.

A kiedy wracam na cmentarz, nie mówię już: „czemu mi nie powiedziałaś?”. Teraz mówię: „teraz wiem”. Modlę się, by chociaż po czasie stać się mężczyzną, którego była godna.

Jacek, 51 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama