Reklama

Mój dzień zawsze zaczynał się tak samo: woda zagotowana w czajniku, dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej, pół łyżeczki cukru. Siadam przy kuchennym stole, spoglądam przez okno na puste podwórko i włączam radio. Przeliczam rachunki, notuję wydatki, wszystko mam zapisane w zeszycie z twardą okładką. Mimo tej całej inflacji, nie dam się – radzę sobie. Jednak wczoraj zauważyłam, że nie mam mojej karty. Pomyślałam, że pewnie gdzieś ją odłożyłam. Nie panikowałam. Jeszcze.

Reklama

Przecież nie robiłam tam zakupów

Włączyłam komputer, co samo w sobie zawsze mnie stresowało. Te loginy, hasła, potwierdzenia – czarna magia. Ale dzisiaj musiałam sprawdzić konto. Przypomniałam sobie, że nie widziałam karty już drugi dzień. Może i gdzieś ją rzuciłam, ale na wszelki wypadek zajrzę. Kliknęłam w zakładkę „Historia transakcji” i zamarłam.

Spożywczy – 74,90 zł. Piekarnia – 32,10 zł. Bankomat – wypłata 500 zł. Następnego dnia znów spożywczy, znów bankomat. Jakie spożywczaki?! Przecież ja ostatni raz robiłam zakupy u pana Jarka na targu, a z bankomatu nie wypłacałam nic od ponad tygodnia! Zadzwoniłam do banku. Po kilku minutach denerwującej melodyjki w końcu odezwała się jakaś młoda kobieta.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

– Pani kochana, ktoś mi okrada konto! Karta zniknęła, a tu mi znikają pieniądze! – mówiłam roztrzęsiona.

– Proszę się uspokoić. Już pani zablokuję kartę. Czy zna pani datę ostatniego użycia?

– A skąd! Nawet nie wiem, gdzie ona jest! A na koncie to już nie mam nawet połowy renty!

– Rozumiem. Zablokowałam kartę. Czy chce pani zgłosić reklamację?

Chcę odzyskać moje pieniądze! Trzy tysiące, może więcej!

Po rozmowie zadzwoniła Magda. Opowiedziałam jej o wszystkim.

– Mamo, spokojnie, to się wyjaśni. Bank odda najwyżej część. Tylko się nie denerwuj, dobrze?

– Łatwo ci mówić! – syknęłam. – Ty sobie tam siedzisz, a ja tu... bez grosza!

Zostałam perfidnie okradziona!

Następnego dnia o poranku ruszyłam na komisariat. Włożyłam płaszcz, ten z grubszym kołnierzem, bo było chłodno, i pomaszerowałam z reklamówką dokumentów. Na recepcji kazali mi czekać. Czekałam. W końcu z pokoju wyszedł młody, szczupły mężczyzna z plakietką.

– Pani Wiesława, tak? Zapraszam.

Usiadłam naprzeciwko niego, ręce miałam zimne jak lód. Podałam mu kartkę z transakcjami.

– Tu wszystko jest. Sklep spożywczy, bankomat, jeszcze raz sklep spożywczy... ja tam nie byłam.

– Rozumiem. A kiedy widziała pani kartę po raz ostatni?

– Dwa, może trzy dni temu. W portfelu, ale wie pan, ja nie korzystam z niej codziennie.

– I nie ma pani podejrzeń, kto mógłby ją wziąć?

– Skąd! Przecież ja nikogo nie wpuszczam, nikogo...

Kiwał głową, ale bez entuzjazmu.

– Powiem pani szczerze, spraw takich mamy dziesiątki. Często kończą się umorzeniem. Monitoringi, kamery – nie zawsze da się coś zobaczyć.

– To ja mam te trzy tysiące spisać na straty? – głos mi się załamał.

– Nie mówię, że nic się nie da. Ale proszę mieć realistyczne oczekiwania.

Wracałam zła. Szłam powoli, bo kolano znów dawało znać. Na klatce spotkałam Halinę.

– Wiesiu, i jak tam? Coś się stało? Taka markotna jesteś.

– A bo wiesz... teraz to trzeba uważać. Ludzie kradną na potęgę. Nawet nie wiadomo, komu ufać.

Uśmiechnęła się, ale tak jakoś krzywo. A ja wtedy poczułam... coś dziwnego. Ale szybko odgoniłam tę myśl.

Przeprowadziłam własne śledztwo

Postanowiłam nie czekać z założonymi rękami. Jeszcze tego samego dnia poszłam do najbliższego sklepu, tego przy rondzie, gdzie podobno była pierwsza transakcja. Weszłam zdecydowanym krokiem, a ekspedientka aż się wyprostowała.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

– Proszę pani, chodzi o monitoring. Ukradziono mi kartę, ktoś płacił u was i ja muszę to zobaczyć.

– Oj... my tak z marszu nie możemy pokazywać... Trzeba policję...

– Policja była i powiedzieli, że może, że nie wiadomo, więc ja muszę sama. Chcę tylko spojrzeć, błagam.

Zawahała się, ale widocznie zobaczyła w moich oczach, że się nie odpuszczę. Zniknęła na zapleczu, potem skinęła na mnie ręką.

– Tylko szybko.

Patrzyłam jak zahipnotyzowana, gdy nagranie przewijało się powoli. Obraz z 13:42. Wchodzi kobieta. Twarz ledwo widać, kaptur. Ale… ta torebka. Taka sama jak Halina miała tydzień temu. I ten sposób chodzenia, lekko na palcach. Przewinęłyśmy dalej – karta przy terminalu. Koniec. Ekspedientka spojrzała na mnie z boku.

– Zna pani ją?

– Tak... – wyszeptałam.

Szłam do domu, jakby mi ktoś beton do nóg przywiązał. Ręce mi się trzęsły. W głowie pustka, a potem nagle tylko jedno słowo: Halina. To niemożliwe. Przecież ona mi sernik przyniosła! Po cukier biegała! Pomagała wnieść zakupy! A może właśnie dlatego?

Miałam ją na oku

Od tamtego dnia obserwowałam Halinę inaczej. Zza firanki. Ukradkiem przez wizjer. Każdy krok, każdy uśmiech, każde „dzień dobry” wydawały mi się przerysowane, teatralne. A ona? Jakby nigdy nic. Ubrana schludnie, paznokcie pomalowane na jasny róż, torba ta sama, co na nagraniu. Szła rano po bułki, wracała z reklamówką. Pomyślałam: może oddała tę kartę komuś innemu? Może ktoś ją zmusił? Może...? Ale serce mówiło co innego. Serce było pewne.

Kilka dni później minęła mnie na klatce. Uśmiechnęła się promiennie.

– Wiesiu, co taka smutna jesteś?

– Zmęczona jestem, Halinko... Człowiek się starzeje – wymusiłam uśmiech, ale głos mi zadrżał.

– Oj tam! Głowa do góry! – klepnęła mnie w ramię i poszła dalej.

Zadzwoniłam do Magdy. Potrzebowałam kogoś, kto pomoże mi uporządkować myśli.

– Mamo, ja rozumiem, że to szok. Ale nie możesz robić nic sama. Zgłoś to na policję. Daj im nagranie, niech oni to rozwiążą.

– Ale jak, Magda? Co ja im powiem? Że widziałam torebkę i buty? Że „tak mi się wydaje”? A jak to nie ona, a ja ją oskarżę?

– Lepiej to niż nic nie zrobić. Mamo, błagam, nie wchodź w to sama. To nie twoja sprawa. Zostaw to policji.

Zamilkłam. Bo wiedziałam, że ona ma rację. Ale też wiedziałam, że tego tak zostawić nie umiem.

Niech się teraz tłumaczy

Wieczorem długo siedziałam w fotelu, z kubkiem zimnej herbaty. Oglądałam zdjęcie z monitoringu, które zrobiłam telefonem. Niewyraźne, ale dla mnie jasne. Zbyt jasne. W końcu wstałam i założyłam sweter. Serce waliło mi jak młotem. Drżącą ręką zadzwoniłam do drzwi Haliny.

– Możemy porozmawiać?

Weszłam do środka. Pachniało piernikiem. Usiadłam przy stole, z torby wyjęłam telefon i położyłam go przed sobą.

– Chodzi o moją kartę. Ktoś ją ukradł i używał w sklepie. Byłam tam. Pokazali mi monitoring.

– I co? – zapytała spokojnie.

– I... widać ciebie, Halina. Torebkę, chód... Nie pomyliłabym się.

Halina zamarła. Potem jakby skuliła się w sobie. W końcu odezwała się cicho:

– Nie masz pojęcia, w jakiej ja jestem sytuacji.

– Ukradłaś moją kartę. Mnie. Sąsiadce. Przyjaciółce.

– To był jeden raz... – zaczęła, ale przerwałam jej.

– Kilka razy. Sklep, bankomat, znowu sklep. Myślałaś, że się nie zorientuję?

– Oddam ci wszystko, Wiesiu. Proszę cię, nie zgłaszaj tego. Ja... ja miałam długi. I ten syn mój, wpadł w kłopoty... Wszystko się zawaliło.

– I dlatego sięgnęłaś do mojego portfela?

Wstałam. Ręce mi się trzęsły, nogi miałam jak z waty.

– Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale nie licz na moje milczenie.

Odwróciłam się i wyszłam. W uszach dudniło mi tylko jedno słowo: zdrada.

Jak tak można postąpić...

Wróciłam do mieszkania jak w transie. Przez chwilę tylko patrzyłam na swoje ręce – blade, pomarszczone, tak samo jak te Haliny. A jednak tak bardzo inne. Na zewnątrz była cisza, nawet telewizor wyłączyłam. Tylko zegar tykał głośniej niż zwykle. Spojrzałam przez wizjer. Drzwi Haliny – zamknięte. Żadnych kroków, żadnego światła. Jakby się zapadła. Ale wiedziałam, że tam jest. Może tak samo jak ja siedzi, z tą różnicą, że ona boi się, co zrobię.

Zaparzyłam herbatę, choć nie miałam ochoty. I wtedy, w tej ciszy, przyszły myśli. O tym, jak kiedyś przyniosła mi sernik, a ja nie miałam śmiałości zapytać o przepis. Jak pomogła mi z zakupami, kiedy zemdlałam na poczcie. Jak pożyczyła cukier, a potem przyniosła cały kilogram w ramach podziękowania. Czułam się zdradzona. Upokorzona. Jak naiwna staruszka, której łatwo wcisnąć bajkę. Tyle lat na tym świecie, a wciąż daję się podejść. Ale najbardziej bolało to, że właśnie ją wybrałam do zaufania. Nie panią z banku, nie policjanta, nie własną córkę, tylko Halinę.

Miałam telefon do policjanta. Wystarczył jeden telefon. Ale ręka zawisła w powietrzu. Nie wiedziałam, co zrobię. Czy zemszczę się i zgłoszę? Czy pozwolę, żeby to ją zeżarło od środka? Tego wieczoru zasłoniłam firanki. I zgasiłam światło. Jeszcze się zastanowię, co z tym wszystkim zrobić.

Wiesława, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...