Reklama

Mam na imię Natalia, mam 32 lata i jestem samotną matką dwóch cudownych córek – Zosi i Leny. Pracuję w biurze rachunkowym w naszym małym mieście, gdzie każdy zna każdego. Odkąd Tomek od nas odszedł – a właściwie uciekł, zostawiając nas z rachunkami i niespłaconym kredytem – robiłam wszystko, żeby było „normalnie”. Ale w święta... to zawsze było za mało.

Chciałam dać im prawdziwe święta

Nigdy nie zapomnę zeszłorocznych świąt. Choinka ledwie sięgała mi do pasa, sztuczna, kupiona na promocji za czterdzieści dziewięć złotych. Zamiast bombek – dzieci zrobiły ozdoby z papieru kolorowego. A prezenty? Zosia dostała używaną lalkę, którą kupiłam za 12 zł, a Lena książkę z biblioteki, którą owinęłam w kolorowy papier. Wcześniej tamtego wieczoru Zosia zapytała:

– Mamusiu, a w tym roku też nie przyjdzie Mikołaj?

Zatkało mnie. Patrzyłam w jej wielkie, brązowe oczy i czułam, że coś we mnie pęka.

– No bo w zeszłym nie przyszedł... i w przedostatnim też nie... Może nas nie lubi?

Pocałowałam ją w czółko, przytuliłam mocno i nic nie odpowiedziałam. Ale wtedy, w środku, coś we mnie drgnęło. Nie mogłam pozwolić, żeby znowu płakały pod choinką.

Chciałam dać im coś więcej. Ciepło, magię świąt, spokój i bezpieczeństwo. Dzieciństwo, które będą wspominać z uśmiechem. Nie chodziło tylko o prezenty. Chciałam, żeby miały święta jak z reklam – z zapachem pierników, białym obrusem, błyszczącą choinką. Żeby mogły opowiadać koleżankom w szkole: „U nas to były prawdziwe święta”.

Tylko że... prawdziwe święta kosztują. A ja miałam na koncie 347 złote i grosze. I wtedy podjęłam decyzję, która zmieniła wszystko.

Czułam się jak bohaterka

– Dziesięć tysięcy. Nic wielkiego, nie? – powiedziała konsultantka, stukając w klawiaturę, jakby zamawiała pizzę, a nie wbijała mnie w długi.

Siedziałam na skórzanym krześle w oddziale banku przy rynku. W kurtce, której zamek zacinał się na wysokości żeber. Potarłam dłonie – nie z zimna, tylko z nerwów.

– Spłaci pani spokojnie, to przecież tylko na kilka rat. W dodatku teraz mamy promocyjne oprocentowanie. Idealne przed świętami – dodała z uśmiechem, który wydawał się za szeroki jak na tę szarą pogodę za oknem.

Nie mogłam się powstrzymać. W mojej głowie już pojawiały się szczęśliwe obrazki. Nowa choinka, drewniany renifer do postawienia na parapecie, zapach goździków. Lena w różowej sukience z tiulem. Zosia podskakująca z radości, bo pod choinką znajdzie wymarzoną interaktywną kuchnię. Ja – zadowolona, spokojna. Wreszcie mama, która „dała radę”.

– A na co konkretnie pani potrzebuje te środki? – zapytała, wpatrzona w monitor.

– Na święta – odpowiedziałam cicho. – Chcę, żeby moje dzieci miały takie… wie pani… prawdziwe.

Pokiwała głową z empatią. Może już to słyszała. A może sama kiedyś siedziała tu tak jak ja. Złożyłam podpis dwa razy, a potem jeszcze raz. I wyszłam z kopertą pełną nadziei. Wiedziałam, że nie powinnam, ale wtedy czułam się jak bohaterka. Jakbym zdobyła coś wielkiego. W końcu zrobiłam coś dla nas. Nie miałam pojęcia, że właśnie wtedy zaczęłam tonąć.

Nie mogłam przestać

Pierwszy raz od dawna weszłam do galerii handlowej z podniesioną głową. W kieszeni miałam kartę, którą mogłam zapłacić za wszystko. I nie musiałam się oglądać na promocje z działu „do 20 zł”. Weszłam do sklepu z dekoracjami jak do innego świata – sztuczny śnieg sypał się z półek, renifery miały brokat na rogach, a bombki – po 30 zł za sztukę – wyglądały jak z bajki.

– Tyle lat sobie odmawiałam – mruknęłam pod nosem, wrzucając do koszyka drewniany bieżnik w choinki. I świecznik. I lampki – łańcuch stu dwudziestu żaróweczek z funkcją migania.

Nie mogłam przestać. Im więcej kupowałam, tym bardziej czułam, że odrabiam coś, co przepadło. Jakby każda złotówka wymazywała samotne wieczory, brak wakacji, to, że Lena nigdy nie była w kinie, a Zosia raz się popłakała, bo jej koleżanka dostała prawdziwe klocki, a ona chińską podróbkę.

Kupiłam nowy obrus. Nowy komplet talerzy – biały, ze złotą obwódką. Nawet stół. Znalazłam używany, solidny, drewniany. Kosztował tyle, co trzy raty, ale przecież był „na lata”. W sobotę odwiedziła mnie Marta. Stanęła w progu z brwiami uniesionymi wyżej niż jej grzywka.

– Ty to wszystko kupiłaś? – spytała chłodno, patrząc na stosy paczek.

– No. Wreszcie będziemy mieć święta jak ludzie.

– Natalia… ty wiesz, że to się źle skończy?

– To tylko raz – uniosłam głos. – Raz w życiu nie chcę być biedna.

Marta nie powiedziała nic więcej. Tylko popatrzyła na mnie, jakbym była dzieckiem, które bawi się zapałkami.

Tonęłam w długach

W Wigilię dzieci wbiegły do pokoju w nowych piżamkach w renifery. Lena aż pisnęła, widząc ogromnego misia pod choinką. Zosia przytuliła kuchenkę, jakby była żywa. Ja… patrzyłam i chłonęłam ten moment. Miałam łzy w oczach. Szopka podświetlona, zapach cynamonu, biały obrus – wszystko było jak z katalogu. Udało się. Udało mi się. Ale ta radość miała datę ważności.

Tuż po Nowym Roku w pracy wpadłam w poślizg. Dosłownie i w przenośni. Śliska podłoga, potknięcie, dokumenty poleciały na podłogę razem ze mną. Zbierałam faktury, kiedy kierowniczka stanęła nade mną z tą swoją miną, jakby coś cuchnęło.

– Natalia, znowu błąd w rozliczeniu VAT-u. Klient jest wściekły. To już trzeci raz w tym miesiącu.

– Przepraszam. Miałam dużo na głowie…

– Wszyscy coś mają, ale to nie przedszkole. To firma. Zastanów się, czy jeszcze ci zależy na tej pracy.

Zacisnęłam usta. A potem łzy same napłynęły do oczu. Kiedy wróciłam do domu, w skrzynce czekała pierwsza rata kredytu. 364 złote. Patrzyłam na kwotę i czułam, jak żołądek mi się zaciska. Dwa dni później przyszła druga – za nowy stół. Kolejna – za kurierów, którzy przywieźli prezenty. A potem… kolejny błąd w pracy. Tym razem nie do obrony.

– Natalia, nie możemy sobie pozwolić na dalsze ryzyko – powiedziała zimno kierowniczka.

Wróciłam do domu jak w transie. Dzieci rysowały coś przy stole. Lena spojrzała na mnie:

– Mamusiu, czemu masz takie smutne oczy?

Nie odpowiedziałam. Bo nie miałam pojęcia, co powiedzieć.

Moje przerażenie rosło

W styczniu lodówka świeciła pustkami, a portfel – jeszcze bardziej. Do zapłacenia był czynsz, prąd, raty, a na koncie… 71,20 zł. Siedziałam na podłodze, licząc wszystko jeszcze raz, jakby od samego patrzenia miało się rozmnożyć. W końcu wzięłam telefon. Numer, którego nie wybierałam od miesięcy. Tomek odebrał po trzech sygnałach.

– No?

– Tomek… potrzebuję pomocy. Chodzi o dziewczynki. Nie mam na czynsz, a straciłam pracę i—

– O, zaczyna się – przerwał mi z ironicznym przeciągnięciem. – Mówiłem ci, żebyś myślała wcześniej. Trzeba było nie robić z siebie księżniczki, tylko oszczędzać.

– Tomek, proszę cię… – głos mi drżał. – To nie dla mnie. Dla dziewczynek.

– Dziewczynki mają matkę. I matka powinna ogarniać, a nie dzwonić do byłego z żalami. Ja mam swoje życie, rozumiesz? – westchnął z przesadzoną litością. – I nie, nie dam ci pieniędzy. Sama sobie narobiłaś problemów.

– Ale… to twoje dzieci. A alimenty…

– Jak będę mógł, to zapłacę. Nie spinaj się.

Zamurowało mnie. A potem usłyszałam tylko pik, koniec rozmowy. Otarłam łzy, szybko, bo właśnie do pokoju weszła Lena, trzymając swoją nową ulubioną maskotkę, którą dostała na święta.

– Mamusiu… nie płacz. Ja mogę oddać swojego misia, jak trzeba. Jest nowy, może ktoś go kupi?

Zakręciło mi się w głowie. Uklękłam przy niej, przytuliłam ją mocno, za mocno.

– Nie, kochanie. Nic nie musisz oddawać. To mama… mama po prostu jest zmęczona.

Wieczorem zasnęły szybciej niż zwykle. A ja siedziałam w kuchni, patrząc na stertę rachunków jak na wyrok. W ciszy było słychać tylko tykanie zegara. I moje przerażenie.

Było już za późno

Kiedy wręczano mi wypowiedzenie, nie płakałam. Nie miałam już na to siły. Wzięłam je do ręki, złożyłam w kieszeni i wyszłam z biura, nie oglądając się za siebie. Przez chwilę czułam coś na kształt ulgi, ale już w autobusie dopadła mnie panika. Bez pracy, bez pieniędzy, z długami. Marta dowiedziała się przypadkiem.

– Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? – zapytała, siadając przy mnie z dwoma kawami.

– Bo co byś zrobiła? Roześmiała się? Powiedziała „a nie mówiłam”?

– Natalia… Masz dzieci. Przestań udawać, że wszystko kontrolujesz.

Spojrzałam na nią. Chciałam się wydrzeć, ale głos ugrzązł mi w gardle.

Nie chcę znowu być nikim – wyszeptałam.

W nocy płakałam po cichu, leżąc na sofie. Zosia przyszła do mnie niepostrzeżenie i położyła się obok. Myślała, że śpię. Jej malutka dłoń dotknęła mojej twarzy.

– Mamusiu… już nie chcę prezentów. Chcę, żebyś się uśmiechała – powiedziała cicho, a potem wróciła do swojego pokoju.

Zatkało mnie. Siedziałam po ciemku, słysząc tylko, jak Lena przez sen mówi coś o piernikach. Moje dzieci... nie chciały prezentów. Chciały mnie. Spokojnej, obecnej, nie tej rozdygotanej matki z oczami pełnymi strachu. Ale było już za późno. Kołowrotek się już kręcił, a ja nie umiałam tego zatrzymać.

Natalia, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama