Reklama

Zawsze wiedziałam, że nie jestem typem księżniczki z bajki, ale akurat w tej jednej sprawie pozwoliłam sobie na marzenia. Tym bardziej że wszystko układało się podejrzanie idealnie. Mirek sam z siebie zorganizował wyjazd do Kopenhagi. Sam. Bez moich aluzji, bez podpowiedzi. Nagle, jakby olśniony, zaproponował wycieczkę. Do miejsca, które od lat miałam na liście „kiedyś”. Wzięłam to za znak. No bo jak inaczej?

Pomyślałam: może w końcu dorósł. Może przestał się bać. Może zrozumiał, że pewnych rzeczy nie da się przeciągać w nieskończoność. Miałam dość udawania, że wszystko jest dobrze, kiedy od dawna nie było. Jednak w tym mieście, które miało być początkiem czegoś nowego, on powiedział coś, co... cóż. Nie do końca pasowało do obrazka, który sobie namalowałam.

Jeszcze się łudziłam

– No to jak tam, pani Karino, gotowa na podbój Skandynawii? – rzucił Mirek z tym swoim głupkowatym uśmiechem, który działał mi na nerwy już od rana.

Stałam w przedpokoju, gotowa od dziesięciu minut, z walizką przy drzwiach, w płaszczu, w butach, zapięta pod samą szyję, i czekałam, aż łaskawie skończy się kręcić po mieszkaniu. Mirek wciąż czegoś szukał.

– Jeszcze ładujesz powerbanka? Lot mamy za trzy godziny.

– Spokojnie, zdążymy – mruknął i jakby nigdy nic, zniknął w łazience.

W tym momencie już wiedziałam, że to będzie wyjazd, który przetestuje moje granice. Ale jeszcze się łudziłam. Jeszcze wierzyłam, że on tylko taki jest z wierzchu, że pod tą warstwą luzu i nonszalancji kryje się ktoś, kto naprawdę coś zaplanował. Że już ma ten pierścionek, tylko po prostu dobrze się maskuje. W samolocie siedział przy oknie i zasnął po dziesięciu minutach. Nie patrzył na mnie ani razu. Patrzyłam przez okno, jak pod nami znika Polska. Znika mój zdrowy rozsądek, moje poczucie godności i ostatnia nadzieja, że może to wszystko jednak ma sens.

Miałam mieszane uczucia

Z lotniska wzięliśmy taksówkę, choć proponowałam metro. Nie z oszczędności – po prostu miałam zaplanowaną całą trasę. Każdy krok. Stacja po stacji, spacer przez Christianshavn, mała kawiarnia na rogu, gdzie – jak sądziłam – miał mi zadać to jedno pytanie. Ale nie, Mirek uznał, że „po co się tłuc komunikacją, skoro można wygodnie”. Wygodnie, czyli pół godziny w ciszy, bo pan taksówkarz milczał jak grób, a mój cudowny partner całe życie rozwiązywał jakąś zagadkę w telefonie. I tylko raz się odezwał.

– Zobacz, jakie tu drogo. Serio, dwieście koron za kawę i bułkę?

– To Kopenhaga, a nie bar mleczny u Rysia – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.

Zatrzymaliśmy się w hotelu, który, muszę przyznać, wybrał bardzo dobrze. Pokój z widokiem na kanał, łóżko jak z filmu, a w łazience szlafroki takie puszyste, że miałam ochotę zostać tam do końca życia. Ale nie po to przyleciałam. Nie po to się szykowałam dwa tygodnie. Po szybkim rozpakowaniu rzuciłam:

– To co, idziemy na spacer?

– A nie możemy najpierw coś zjeść? – zapytał, zerkając w menu room service.

– Nie. Wyjdźmy. Musimy się przejść. Zobaczyć coś. Poczuć miasto.

W końcu wyszliśmy. I wtedy zrozumiałam, że mój plan był o wiele bardziej romantyczny niż rzeczywistość. On był głodny, zmęczony i zirytowany, że musi tyle chodzić.

 Długo jeszcze? Bo mi się siku chce.

I właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może nie powinnam była na to wszystko liczyć.

Wciąż miałam nadzieję

Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Zrobiłam Mirkowi herbatę, bo kawy nie umiałam ogarnąć w tej skandynawskiej kapsułkowej maszynie, a nie chciałam się znowu nasłuchać, że „smakuje jak woda po kartoflach”. Przyniosłam mu kubek, jeszcze zanim otworzył oczy. Pomyślałam: może to dziś. Może w końcu. Ale Mirek tylko mruknął coś niezrozumiałego, wypił łyk i… zasnął znowu.

– Nie chcemy czegoś dziś zobaczyć? – zapytałam po godzinie, już ubrana, z przewodnikiem w ręce.

– Możemy, tylko nie od razu. Śniadanie najpierw. I kawa. I w ogóle daj mi pięć minut, dobra?

Dałam mu dwadzieścia. Wyszliśmy po dziesiątej. Śniadanie jedliśmy w jakimś hipsterskim bistro, gdzie wszystko było „organic” i „bezglutenowe”, a on narzekał, że bułka smakuje jak tektura. Później chodziliśmy bez celu. Próbowałam mu coś pokazać, on ziewał. W końcu zatrzymaliśmy się przy moście. Ten most widziałam wcześniej tylko na zdjęciach. W mojej głowie to miało być miejsce. To miejsce. Tam miał paść na kolano, wyjąć pierścionek, powiedzieć coś wzruszającego. Zamiast tego powiedziałam, że cieszę się, że jestem tu z nim. I wtedy on odparł:

– Wiesz co, chyba zbyt wiele oczekujesz ode mnie.

Spojrzałam na niego. I już wiedziałam. To nie on mi złamał serce. Ja sama to sobie zrobiłam krzywdę, wierząc, że znalazłam księcia z bajki.

Wtedy do mnie dotarło

Przez resztę dnia mówiłam niewiele. Mirek tego nie zauważył. Albo udawał, że nie zauważył. W końcu nie marudziłam, nie narzekałam, nie robiłam „scen”. Po prostu pozwoliłam mu się prowadzić jak jakiejś koleżance z pracy, którą zabrał przypadkiem na firmowy wyjazd. Zrobiliśmy parę zdjęć, ale ani jednego wspólnego. Uparłam się, żebyśmy poszli na lunch do restauracji z widokiem na port. Miałam głupią nadzieję, że może jeszcze coś z tego uratuję. Może mnie zaskoczy. Może tylko testował moją cierpliwość. Może to wszystko to była taka gra. Usiedliśmy przy oknie. Dookoła zakochane pary. Nawet starsze małżeństwo trzymało się za ręce. A my?

– Ale tu ceny – syknął Mirek, zerkając w kartę.

Zacisnęłam usta. A potem nie wytrzymałam.

– Mirek, mogę ci coś zapytać?

– No?

 Czy ty w ogóle chcesz ze mną być?

Spojrzał na mnie z tym swoim znudzonym wyrazem twarzy.

– No chyba jestem, nie?

– Nie o to pytam.

– Proszę cię... Przecież wiesz, że nie jestem typem, który ciągle mówi „kocham cię” i śpiewa serenady. Ty chyba mnie mylisz z kimś innym.

I wtedy do mnie dotarło. To był Mirek. Zawsze taki był. Tylko ja sobie dopisałam resztę. Resztę, która nie istniała.

Byłam ze sobą szczera

Wieczorem wróciliśmy do hotelu w ciszy. Ja z ciężką głową i jeszcze cięższym żołądkiem, on zadowolony, że „wreszcie coś zjadł normalnego”. Wzięłam długi prysznic, żeby nie musieć z nim rozmawiać, a kiedy wyszłam, on już leżał na łóżku, z pilotem w ręku, oglądał jakiś dokument o łososiu norweskim.

– Wyjdziemy gdzieś? – rzuciłam.

 Zmęczony jestem, nogi mnie bolą – mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

Westchnęłam. I wyszłam sama. Weszłam do baru przy kanale. Zamówiłam prosecco. A potem jeszcze jedno. I jedno dla odwagi. Wzięłam telefon i przescrollowałam rozmowy. Asia – nie. Magda – nie. Mama – tym bardziej nie. I wtedy napisał Kuba. Ten Kuba. Stary znajomy z liceum, który zawsze mówił, że jestem „nie do wzięcia”. I którego kiedyś olałam, bo byłam „zajęta”. Mirek wtedy był „fascynujący”. No cóż. Teraz napisał, zupełnie jakby wyczuł moment.

„Hej, co tam u ciebie?”.

„Jestem w Kopenhadze. I siedzę sama w barze”.

Po pięciu minutach:

„Jak sama? On cię zostawił?”.

Zawahałam się. Ale po chwili odpisałam:

„Nie. Chyba tak naprawdę nigdy nie był ze mną”.

Zamknęłam telefon i spojrzałam na swoje odbicie w lustrze za barem. W oczach tlił się cień wstydu. Ale gdzieś tam, bardzo głęboko, mała iskra satysfakcji. Bo może właśnie dziś pierwszy raz od dawna... byłam ze sobą szczera.

Podjęłam decyzję

Wróciłam do hotelu po północy. Mirek spał. Rozwalony jak królewicz. Jego telefon spadł na podłogę, portki leżały na środku pokoju, a na stoliku stała niedopita butelka wody. Przez chwilę stałam w progu i patrzyłam na to wszystko. Na to życie, które sobie zbudowałam z byle jakich części, licząc, że cudownie zadziała. Że się naprawi samo. Że Mirek kiedyś się „zorientuje”. Nie zorientował się. Bo jemu było dobrze. To ja się łudziłam.

Rano spakowałam walizkę. Nie mówiłam wiele. On mruknął coś w stylu „dobrze, że wracamy, te Skandynawie to nudne jak flaki z olejem”. Na lotnisku kupiłam sobie najdroższy kubek z napisem „Copenhagen” i wzięłam największą latte. Siedziałam przy bramce i patrzyłam na płytę lotniska. W samolocie zapięłam pas i spojrzałam przez okno. Obok siedział Mirek. Nawet nie zapytał, czy wszystko w porządku. Wciskał sobie słuchawki w uszy i przeglądał memy. I wtedy pomyślałam sobie, że jak tylko wylądujemy, kupię sobie szampana. I sama go wypiję. Za odwagę. Za siebie. I za Kopenhagę. Bo choć nie była początkiem czegoś pięknego, to była końcem czegoś, co od dawna nie miało sensu.

Karina, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama