„Komuś przeszkadzało, że dzięki firmie dorobiłem się miliona. Zmroziło mnie, gdy dowiedziałem się, kto mnie zniszczył”
„To mnie uderzyło najmocniej. Ktoś z moich ludzi? Ktoś, komu ufałem, z kim piłem kawę codziennie rano, śmiałem się, dzieliłem sukcesy i porażki? Nie mogłem uwierzyć, jednak fakty mówiły same za siebie. Ktoś dał mu dostęp. Ktoś celowo mnie niszczył”.

Gdy kilka lat temu zakładałem własną firmę, nie miałem pojęcia, że sukces może przyciągnąć nie tylko podziw, ale i śmiertelną zazdrość. Zaczynałem od zera, z kredytem na karku i garścią nadziei, że uda mi się wyrwać z przeciętności. Pracowałem po kilkanaście godzin dziennie, nie widząc nic poza celem. W końcu dopięło swego – po trzech latach byłem właścicielem prężnie rozwijającego się przedsiębiorstwa i milion złotych na koncie przestał być tylko snem. To właśnie wtedy coś zaczęło się psuć. Najpierw drobne zgrzyty, potem ciosy poniżej pasa. Aż w końcu wszystko runęło.
Bardzo duża zazdrość
Na początku robiłem wszystko sam – prowadziłem księgowość, odbierałem telefony, jeździłem na spotkania z klientami, a wieczorami siedziałem nad strategiami marketingowymi. To było wyczerpujące, ale dawało mi satysfakcję. Kiedy pojawiły się pierwsze zlecenia, nie miałem czasu na świętowanie. Zatrudniłem dwie osoby i zacząłem powoli delegować zadania. Interes szedł coraz lepiej – aż za dobrze.
Po roku firma była już rozpoznawalna w branży usług IT. Zdobywaliśmy przetargi, dostawaliśmy zaproszenia na konferencje. Klienci polecali nas dalej, a konkurencja zaczęła się niecierpliwić. Oczywiście wiedziałem, że wzbudzam emocje – młody facet, który z dnia na dzień staje się bogaty, zawsze będzie kłuł w oczy. Nie przypuszczałem, że ktoś z mojego otoczenia nie będzie mógł tego znieść.
– Ty to masz szczęście – powiedział mi kiedyś Bartek, jeden z moich znajomych ze studiów, z którym czasem spotykałem się na piwo. – Ja też próbowałem z własną działalnością, ale wiesz, jak to jest...
– To nie tylko szczęście – odpowiedziałem spokojnie. – Zasuwałem po nocach przez ostatnie dwa lata.
– No jasne, jasne – odparł, ale coś w jego spojrzeniu mnie zaniepokoiło. Jakby był zły, że mi się udało. Albo że to ja, a nie on, mam teraz firmę, której inni zazdroszczą.
Zbagatelizowałem to. Przecież ludzie różnie reagują. Może już wtedy powinienem był zwrócić na to większą uwagę.
Pierwsze znaki ostrzegawcze
Pierwsze niepokojące sygnały zaczęły się pojawiać, gdy zaczęliśmy przygotowania do podpisania największego kontraktu w historii firmy. Zlecenie od zagranicznego klienta, warte ponad pół miliona złotych, mogło wywindować nas na zupełnie inny poziom. Wszystko było już prawie dopięte, gdy nagle zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Ktoś rozesłał do klienta anonimowego maila z oskarżeniami, że firma jest niewiarygodna, że rzekomo ciągną się za nami długi, a ja sam byłem karany za oszustwa podatkowe. Bzdury, ale klient – jak to klient – zażądał wyjaśnień. Musiałem natychmiast reagować, wysyłać dokumenty, dzwonić, tłumaczyć. Na szczęście udało się uratować kontrakt, ale niesmak pozostał.
– Myślisz, że ktoś specjalnie ci podkłada nogę? – zapytała mnie wtedy Ewelina, moja prawa ręka w firmie.
– Albo konkurencja, albo jakiś sfrustrowany były pracownik – wzruszyłem ramionami, ale w środku buzowałem. – Tylko skąd miał dostęp do takich szczegółów?
– Może ktoś ci zazdrości – powiedziała cicho. – Znasz przecież ludzi.
To zdanie krążyło mi po głowie jeszcze długo. Bo choć nie chciałem w to wierzyć, zaczynałem czuć, że to nie był przypadek. Kilka dni później na biurku znalazłem kopertę bez nadawcy. W środku był pendrive z dokumentami naszej firmy – w tym kilkoma bardzo poufnymi, do których dostęp miało tylko kilka osób. Wtedy pierwszy raz naprawdę się przestraszyłem.
Podsłuchana rozmowa
Nie spałem wtedy całą noc. Przewracałem się z boku na bok, analizując w głowie każdy szczegół. Przypominałem sobie rozmowy, spotkania, gesty, które wcześniej wydawały mi się zupełnie normalne, a teraz nabierały innego znaczenia. Pendrive był wyraźnym sygnałem – ktoś chciał mi pokazać, że wie więcej, niż powinien. Że obserwuje. Że to dopiero początek.
Kilka dni później, wychodząc wcześniej z biura, zapomniałem kluczy i wróciłem po nie z powrotem. Drzwi były uchylone. W środku, w salce konferencyjnej, siedział Bartek. Tak, ten sam Bartek, z którym niedawno piłem piwo i który krzywo patrzył na mój sukces. Nie zauważył, że stoję w korytarzu. Rozmawiał przez telefon, wyraźnie podenerwowany.
– No mówię ci, jeszcze tydzień i wszystko padnie. Ten jego nowy klient to tylko przykrywka, jak wyciągniemy te dane, będzie po nim... – mówił, chodząc w kółko. – Tak, mam wszystko. Wszystkie loginy, dostęp do serwera, nawet te jego umowy z Niemcami.
Stałem tam bez ruchu, starając się oddychać najciszej, jak potrafię. W głowie huczało mi od adrenaliny. On... to był on? Kiedy skończył rozmowę, usiadł i coś zapisywał w notatniku. Wtedy się cofnąłem i wyszedłem, zanim mnie zauważył. Czułem, że mam w rękach bombę. Nie wiedziałem jeszcze, co z nią zrobić. Bartek nie pracował w mojej firmie. Skąd miał dostęp? I po co to robił? Wiedziałem tylko jedno – muszę działać.
Wszystko zaczęło się sypać
Następnego dnia nie pojawiłem się w pracy. Zamiast tego pojechałem do kancelarii prawniczej, z którą wcześniej współpracowałem przy sporach kontraktowych. Opowiedziałem im, co się dzieje – o pendrivie, o wiadomościach wysyłanych do klienta, o rozmowie podsłuchanej przez przypadek. Prawnik tylko kiwnął głową i powiedział, że potrzebujemy dowodów. Więcej niż tylko moje słowa.
– On nie pracuje u ciebie, ale skoro ma dostęp do danych, musiał mieć wspólnika w środku – powiedział mecenas. – Kogoś, kto mu wszystko podrzuca.
To mnie uderzyło najmocniej. Ktoś z moich ludzi? Ktoś, komu ufałem, z kim piłem kawę codziennie rano, śmiałem się, dzieliłem sukcesy i porażki? Nie mogłem uwierzyć, jednak fakty mówiły same za siebie. Ktoś dał mu dostęp. Ktoś celowo mnie niszczył.
Tymczasem sytuacja w firmie zaczęła się pogarszać. Ktoś usunął dane z jednego z projektów – miesiące pracy poszły na marne. Inny klient zerwał umowę po tym, jak rzekomo nie odpowiedzieliśmy na kilkanaście jego maili – których nigdy nie otrzymaliśmy. Atmosfera w zespole była napięta, ludzie patrzyli na siebie z nieufnością, a ja sam czułem się coraz bardziej osaczony.
Pewnego wieczoru Ewelina zapytała:
– Czemu nie powiesz nikomu, co się dzieje?
Spojrzałem na nią zmęczonym wzrokiem.
– Bo jeszcze nie wiem, komu mogę ufać.
I wtedy się dowiedziałem...
Z pomocą prawnika zainstalowaliśmy monitoring logów serwera i kamerę w jednym z komputerów dostępnych dla gości. Nie chciałem tego robić, ale czułem, że nie mam wyjścia. Potrzebowałem konkretów. I w końcu się doczekałem. Tydzień później, w nocy, ktoś zalogował się na wewnętrzny system z konta Eweliny. Wszedł do działu z dokumentami zastrzeżonymi tylko dla zarządu i ściągnął pliki na zewnętrzny nośnik. Nagranie z kamery nie pozostawiało złudzeń. To była Ewelina.
Siedziała przy komputerze jak gdyby nigdy nic, działała sprawnie, jakby robiła to nie pierwszy raz. Tego samego dnia przekazałem wszystko prawnikowi. Powiedział, że to wystarczy. Mieliśmy dowód na nieautoryzowany dostęp, kradzież danych i celowe działanie na szkodę firmy. Czekałem jeszcze tylko na potwierdzenie – i dostałem je szybciej, niż się spodziewałem.
Bartek został zatrzymany na próbie sprzedaży poufnych danych konkurencji. Aresztowano go, zanim zdążył cokolwiek z nimi zrobić. Ewelina została wezwana na przesłuchanie. Wyznała wszystko – że przez ostatnie miesiące przekazywała dane Bartkowi, bo... nie mogła znieść, że odsunąłem ją od zarządzania. Uznała, że jej „należało się więcej”.
– Myślałam, że jeśli cię pogrążę, sam do mnie przyjdziesz, żeby wszystko naprawić – powiedziała bez cienia skruchy.
Siedziałem w ciszy. Nie czułem już gniewu. Tylko pustkę.
Pora się pozbierać
Po wszystkim długo nie mogłem się pozbierać. Firma przetrwała, ale ja już nie byłem tym samym człowiekiem. Przez kolejne miesiące odbudowywałem relacje z klientami, restrukturyzowałem zespół, wymieniałem systemy bezpieczeństwa. Ludzie przychodzili i odchodzili, a ja każdego dnia zastanawiałem się, czy mogę im zaufać.
Bartek dostał wyrok w zawieszeniu, Ewelina została skazana na prace społeczne i grzywnę. Wyszli z tego lekko, a ja zostałem z ranami, których nie było widać. Najbardziej bolało mnie to, że zniszczyli mnie ludzie, których znałem, z którymi się śmiałem, którym ufałem.
W pewnym momencie zrozumiałem, że nie mogę żyć tylko w pracy. Że pieniądze, sukces, rozpoznawalność – to wszystko traci sens, jeśli człowiek jest sam. Dlatego sprzedałem większościowy pakiet udziałów i wyjechałem na pół roku za granicę. Chciałem odpocząć, złapać dystans, nauczyć się znowu ufać.
Nie było to łatwe, ale z czasem wróciłem do siebie. Otworzyłem nowy biznes, mniejszy, mniej spektakularny. I znów robię to, co lubię – tylko teraz ostrożniej dobieram ludzi. Wiem już, że sukces nie zawsze cieszy wszystkich wokół. Że niektórych boli bardziej, niż jesteśmy w stanie zrozumieć. Wiem też, że jeśli spadniesz i wstaniesz – jesteś silniejszy. Dziś już nie szukam miliona. Szukam spokoju.
Michał, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja siostra robi karierę, a ja jestem służącą rodziców. Wierzę, że w końcu mój los się choć trochę odmieni”
- „Mój syn traktował mnie jak bankomat i ciągle doił z kasy. To, czego zapragnął na Black Friday, zwaliło mnie z nóg”
- „Zawsze śmiałam się z andrzejkowych wróżb, ale jedna z nich zmieniła moje życie. To był klucz do ukrywanej przeszłości”

