„Komunia miała być perfekcyjna, ale ulewa pokrzyżowała nam plany. Cała impreza tonęła w błocie”
„– Zdejmujcie obrusy! – krzyknęłam, biegnąc od stołu do stołu, ale wiatr był szybszy ode mnie. Stół przewrócił się z hukiem, talerze wpadły w błoto, sos z dziczyzny rozlał się na spodnie mojego wujka. Dzieci zaczęły płakać”.

Przygotowania do Komunii trwały tygodniami. Jako typowa perfekcjonistka, chciałam, by wszystko wyglądało idealnie – dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. To była Komunia mojej córeczki, a ja czułam, jakby to była najważniejsza uroczystość w naszym życiu. Zamówiłam elegancki biały namiot, wybrałam catering z polecanej restauracji, dopięłam każdy detal – od serwetek w kolorze écru po winietki z imieniem gości.
Kiedy goście zaczęli się schodzić, miałam wrażenie, że wszystko układa się jak w bajce. Trawnik lśnił, dzieci biegały wśród stołów, moja mama siedziała z dumą obok taty, a w tle leciała cicho muzyka. Na chwilę przysiadłam przy stole, wzięłam łyka lemoniady i westchnęłam z ulgą. Było dokładnie tak, jak miało być.
Aż spojrzałam w niebo
Nadciągające z zachodu ciężkie, stalowe chmury zmroziły mnie na chwilę. „Może przejdą bokiem”, pomyślałam. Ale po kilku minutach wiedziałam, że nadchodzi coś więcej niż tylko kapuśniaczek.
Najpierw był jeden, pojedynczy grzmot. Potem poczułam krople na ramieniu. „To nic” – poprawiłam sukienkę – „zaraz przestanie.” Ale zamiast przestać, deszcz zamienił się w ścianę wody. I wtedy wszystko zaczęło się sypać.
– Zdejmujcie obrusy! – krzyknęłam, biegnąc od stołu do stołu, ale wiatr był szybszy ode mnie. Stół przewrócił się z hukiem, talerze wpadły w błoto, sos z dziczyzny rozlał się na spodnie mojego wujka. Dzieci zaczęły płakać.
– Zaraz będzie zwarcie! – krzyknął.
– Nie ciasto! Ratujcie ciasto! – wrzasnęłam i rzuciłam się w stronę stołu ze słodkościami.
Za późno. Tort komunijny, piętrowy, ozdobiony aniołkami z lukru, wylądował w błocie.
– Agata, zostaw, zmokniesz! – ktoś próbował mnie złapać, ale wyrwałam się. Stałam pośrodku ogrodu, przemoczona do suchej nitki, i patrzyłam, jak wszystko, co tak skrupulatnie planowałam, dosłownie odpływa w deszczu.
To było jak koniec świata. A potem coś chrupnęło, strzeliło i podłączone do zewnętrznego gniazdka lampki zgasły. Jeszcze tego by brakowało, żebym miała mu płacić za szkody.
Burza minęła równie gwałtownie, jak się pojawiła. Niebo wypłakało się do końca i zamilkło. Stałam boso na przesiąkniętej trawie, w ręku ściskałam przemoczoną serwetkę. Miałam ochotę po prostu usiąść i się rozpłakać. To miał być ten jeden dzień. Dzień jej Pierwszej Komunii.
Ogród wyglądał jak pole bitwy
Serwetki poprzyklejane do stołów, balony bez życia, tort – rozpłynięty w błocie. Goście skuleni pod plandeką, okryci kocami, dzieci przytulone do rodziców.
– Może rozpalimy grilla? – rzucił ktoś nieśmiało, ale nikt się nie ruszył. Aż ciocia Zofia, starsza, cicha, która prawie się nie odzywała, uniosła głowę i powiedziała:
– A może by tak coś zaśpiewać… jak kiedyś, przy ogniskach?
Nastąpiła cisza. I wtedy zaczęła nucić: „Pan kiedyś stanął nad brzegiem…”.
Najpierw jeden głos. Potem drugi. Trzeci. Po chwili wszyscy siedzący pod plandeką śpiewali „Abba Ojcze”, a potem „Schowaj mnie”. Ja nadal siedziałam na skrzynce po napojach, skulona w mokrym swetrze. Ale coś się zmieniało. Przestałam myśleć o tym, co się nie udało. Tort? Stoły? Sukienka? Nieważne. Te głosy… to było coś więcej.
– Pamiętasz, jak śpiewaliśmy to na rekolekcjach? – szepnęła kuzynka Martyna.
– Mama śpiewała to przy wigilijnym stole – odpowiedział ktoś.
Patrzyłam, jak ludzie się przytulają, uśmiechają, dzielą herbatą z termosów. Nawet dzieci zamilkły, zapatrzone w dorosłych. W tej jednej chwili zniszczone przyjęcie zamieniło się w coś, czego nie da się kupić ani zaplanować. W prawdziwą wspólnotę.
Gdy śpiew ucichł, zapanował spokój. Ktoś postawił na stole małą świeczkę – jedyną, która przetrwała burzę. Migotała, oświetlając twarze zgromadzonych.
– Nie sądziłam, że to będzie najpiękniejszy moment dzisiejszego dnia – powiedziałam cicho.
– Bo najpiękniejsze rzeczy nigdy nie są zaplanowane – odparła ciocia Zofia z ciepłym uśmiechem.
Zapanował ten rodzaj milczenia, który nie krępuje, tylko koi. Ktoś podał ciasteczka, które przetrwały w suchym pudełku. Ludzie częstowali się nawzajem, śmiejąc się z własnego wyglądu – mokrych fryzur, ubłoconych butów.
– Pamiętasz, mamo, jak tata śpiewał ci „Czarną Madonnę”, kiedy się pokłóciliście? – zapytałam.
– Pamiętam – roześmiała się przez łzy. – I wtedy też nie było prądu.
Czas mijał niepostrzeżenie. W końcu prąd wrócił. Ale nikt nie rzucił się do muzyki. Dzieci skakały po kałużach, nie zważając na idealnie wyprasowane "galowe" ubrania. Nikt też nie zwracał im uwagi. Ciuchy się wypierze, a ta radość w ich oczach była nie do podrobienia.
Światło nie było już potrzebne
Wstałam, podeszłam do mikrofonu – nadal nie działał – i powiedziałam po prostu:
– Zanim się rozejdziemy… może zaśpiewamy „Sto lat” dla naszej małej bohaterki?
Goście zaczęli śpiewać. Bez instrumentów, bez podkładu, powoli, czule. Moja córka patrzyła na wszystkich z uśmiechem, którego nie da się zapomnieć.
Kiedy ucichliśmy, ludzie zaczęli się żegnać. Cicho, spokojnie, z uściskami. Wszyscy powtarzali: „To było piękne.” I wiedziałam, że nie mówili tego z grzeczności.
Zostałam na końcu. Zbierałam plastikowe kubki, mokre serwetki. Każdy ślad był jak znak – po czymś, co miało być perfekcyjne, a wyszło… prawdziwe.
Mama i tata siedzieli jeszcze na ławce. Gdy podeszłam, mama spojrzała na mnie i powiedziała:
– To był najpiękniejszy dzień, kochanie.
– Ale nic się nie udało – szepnęłam.
– Właśnie dlatego był piękny – odpowiedział tata. – Bo nic nie przesłoniło tego, co ważne.
Usiadłam obok nich. Już nie czułam potrzeby, by wszystko kontrolować. Zrozumiałam, że nie da się zaplanować wzruszenia. Ono po prostu przychodzi – niespodziewane i prawdziwe. I zostaje na zawsze.
Spojrzałam na resztki tortu i powywracane krzesła. Były brzydkie, niepasujące do wizji. Ale były świadkami czegoś niezwykłego. To nie była porażka. To była Komunia, jakiej nigdy nie zapomnę.
Agata, 34 lata
Czytaj także:
- „Z mężem uwiłam bezpieczne gniazdko, ale to przyjaciel kusił mnie do grzechu. Zamiast wybierać, wolę mieć ich obu”
- „Żona bardzo chętnie przesiadywała na siłowni. Nie sądziłem, że kryją się pod tym prywatne korepetycje z pilatesu”
- „Syn zakochał się w prostej dziewczynie z małej mieściny. Do naszej rodziny pasuje jak świni siodło”

