Reklama

W firmie, w której pracuję od sześciu lat, jestem chyba największym frajerką. Odkąd się tu zatrudniłam, nie miałam ani jednej wolnej majówki. Podczas gdy inni grillują kiełbaski i karkówkę, miło spędzając czas z bliskimi, ja tkwię niczym kołek w biurze i odpisuję na maile klientów. Mam już tego serdecznie dość, a póki co nie mogę pisnąć ani słowa.

Wciskanie mi dyżurów w majówkę to już firmowa tradycja. Jakoś bym przebolała konieczność stawienia się w pracy w długi weekend, gdyby w tym obszarze funkcjonował sprawiedliwy podział obowiązków. Niestety, rok w rok jest to samo. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że szefowa potrafi to cudownie zracjonalizować. Oczywiście pada argument odnoszący się do finansów. To prawda, że nieźle zarabiam, ale czy to rzeczywiście powód do obarczania mnie czymś, czego inni w ogóle nie robią?

Rozglądam się za inną posadą, ale nie jest różowo – sytuacja na rynku pracy optymizmem nie napawa, zwłaszcza jak się nie ma 20. lat. Na ten moment jedynie kasa trzyma mnie w tym toksycznym miejscu, ale w rzeczywistości ponoszę znacznie wyższy koszt. Już od kwietnia po biurze krążyły ploteczki dotyczące planów na majówkę. Ja co prawda nie myślałam o niczym spektakularnym, chciałam po prostu odpocząć. Po cichu żywiłam nadzieję, że w tym roku kierowniczka zreflektuje się i wynagrodzi mi poprzednie lata oraz to, że solidnie przykładam się do swojej pracy. Jak trzeba zostać po godzinach, zaciskam zęby i zostaję.

Jeśli muszę przyjść do biura w sobotę, nie skarżę się i przychodzę. Nie zliczę, ile razy robiłam coś za kogoś. W takiej biurowej spychologii mistrzynią z prawdziwego zdarzenia jest Anka.

– Kochana, muszę dziś mamę zawieźć do lekarza. Skończysz to za mnie? Proszę, będę bardzo wdzięczna.

Na drugi dzień Anka pojawia się w pracy z nowymi paznokciami, za które zgarnia same ochy i achy. Innym razem ma pilną wizytę z psem u weterynarza albo źle się czuje i potrzebuje wcześniej wyjść. Rzecz jasna w drugą stronę to nie działa. Kiedy ja proszę ją o przysługę, raptem jest tak zajęta, że na nic nie ma czasu. Natomiast jeśli zdarzy się jej nawalić, co wcale rzadkością nie jest, ma miliard wyjaśnień. Koniec końców wychodzi na to, że to nie ona zawiniła, chociaż fakty wyraźnie na to wskazują. Anka ma jednak coś, czego ja nie posiadam.

Ona ma układy, ja nie

Tak się składa, że jest dobrą koleżanką szefowej. Razem chodzą na jogę i wrzucają wspólne zdjęcia na profile społecznościowe. W biurze też miodek z dzióbków sobie nawzajem spijają. Anka chwali wszystkie pomysły i decyzje przełożonej, nawet jeżeli daleko im do ideału. W zasadzie to tylko ja mam odwagę zgłaszać merytoryczne uwagi – reszta zespołu nabiera wody w usta i siedzi cichutko. Boją się, że ich wnioski o urlop mogą zostać odrzucone, gdyby przyszło im do głów wychylać się przed szereg.

– Po co ty się jej stawiasz? – usłyszałam kiedyś od koleżanki zajmującej sąsiednie biurko.

– Nie stawiam się. Po prostu robię swoje.

– A potem jęczysz, że w wolny dzień musisz zasuwać.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jest w tym mnóstwo racji. Ja jednak nie potrafię podlizywać się ludziom, w tym również szefowej. Anka robi to świetnie i czerpie z tego korzyści, w ogóle nie przejmując się tym, że to jest w porządku. Nie jestem taka, jak ona czy wiele innych osób – no i ponoszę tego przykre konsekwencje.

Miarka się przebrała

Przeżyłam niewyobrażalne rozczarowanie, ujrzawszy grafik na maj. Właściwie to nie wiem, czego się spodziewałam... Do biura w majówkę szłam wściekła. Oprócz mnie był tylko kolega, który został niedawno zatrudniony. Próbował zagadać, ale szybko go spławiłam. Nie miałam ochoty na pogawędki.

– Wybacz, ale mam tu tego tyle, że do wieczora się nie wygrzebię – krótko ucięłam temat i chcąc nie chcąc, zajęłam się robotą.

Moja irytacja rosła z każdą godziną, ponieważ spora część tych zadań powinna być sfinalizowana w tygodniu. Kto się nie wyrobił? Naturalnie Anka, która dziwnym zrządzeniem losu „rozchorowała się” tydzień przed majówką. Na Facebooku widziałam, jak „fatalnie” się czuje – relaks nad morzem w Chorwacji zapewne zalecił jej lekarz. Byłam wściekła, chyba najbardziej na siebie, że nieustannie pozwalam sobie na takie traktowanie. Generalnie mam niemały problem z asertywnością. Godzę się na wiele rzeczy, na które wcale nie mam chęci. Wiedziałam tak przy biurku, przerzucając papiery, aż nie wytrzymałam i cisnęłam dużym segregatorem o podłogę. W moich oczach pojawiły się łzy.

– Coś się stało? – towarzysz niedoli natychmiast przyszedł sprawdzić, co się dzieje.

– Nie, nic takiego – gardło miałam ściśnięte do tego stopnia, że z trudem mówiłam.

Wywal to z siebie – kolega usiadł obok i podał mi chusteczkę.

W nim znalazłam oparcie

Rozpłakałam się jak głupia i powiedziałam, co leży mi na wątrobie. O dziwo, poczułam ulgę.

– Wiesz, że to jest wykorzystywanie? – zapytał.

– Wiem – przytaknęłam.

– Nie możesz dawać tak się poniżać, żadna praca nie jest tego warta.

Popatrzyłam na niego zdziwiona, a on odpowiedział o własnych doświadczeniach. Dało mi to bardzo do myślenia.

– Przepraszam, ale jak masz na imię?

– Paweł.

– Pawle, dziękuję ci z całego serca.

– Nie ma sprawy.

– Chcesz może wyskoczyć na kawę?

– Nie – odparłam. – To znaczy mam, ale nie dziś.

– Okej, rozumiem.

Wróciłam do domu kompletnie wypompowana z sił i energii. Zasnęłam na kanapie i obudziłam się po północy. Dużo rozmyślałam i doszłam do wniosku, że istniejący stan rzeczy nie ma już dłużej racji bytu. Musiałam coś z tym zrobić. Paweł miał rację, to wykorzystywanie. Postanowiłam rozmówić się z głównym szefem. Bałam się strasznie, ale jakiś zebrałam się na odwagę. W skupieniu mnie wysłuchał, po czym oznajmił, że nie jestem pierwszą osobą, która skarży się na Anetę, czyli moją bezpośrednią przełożoną.

– Jest pani rzetelną pracownicą i szkoda by było, gdyby pani odeszła – skwitował.

Zaoferował mi stanowisko w innym dziale, a ja przyjęłam propozycję. Zobaczymy, czy zmiana wyjdzie mi na dobre, ale staram się patrzeć w przyszłość pozytywnie.

Aleksandra, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama