„Koleżanka zaprosiła mnie do Norwegii na swój ślub i wesele. Złapałam nie tylko bukiet, ale też brata pana młodego”
„Gdy nadszedł moment rzucania bukietem, próbowałam niezauważenie wycofać się na bok, ale ktoś popchnął mnie lekko i tak się zdarzyło, że bukiet poszybował łukiem nad głowami, zahaczył o żyrandol i wylądował prosto pod moimi nogami”.

Nie byłam w swoim najlepszym momencie życia, kiedy wsiadałam do samolotu do Norwegii. Miałam kilka zawodów miłosnych za sobą i coraz większą niechęć do tematów ślubnych czy w ogóle randkowych, ale zgodziłam się polecieć na ślub koleżanki z czasów studiów, która wyjechała tam do pracy i właśnie w Norwegii znalazła swoją drugą połówkę.
Byłam sceptyczna
W czasie lotu patrzyłam przez okno na zachmurzone niebo, próbując nie myśleć o tym, że za chwilę znajdę się pośród ludzi, którzy wierzą w szczęśliwe zakończenia. Nie chciałam być cyniczna, naprawdę próbowałam się cieszyć szczęściem koleżanki, ale wszystko we mnie było jakby wyłączone. Nie miałam wobec tego wyjazdu żadnych oczekiwań. Chciałam tylko dobrze zjeść, zatańczyć kilka razy i wrócić do siebie.
Ślub miał się odbyć na jakiejś wyspie, w otoczeniu lasów i jezior. Byłam jedną z niewielu osób bez pary. Gdy nadszedł moment rzucania bukietem, próbowałam niezauważenie wycofać się na bok, ale ktoś popchnął mnie lekko i tak się zdarzyło, że bukiet poszybował łukiem nad głowami, zahaczył o żyrandol i wylądował prosto pod moimi nogami. Goście śmiali się do łez, a panna młoda rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie. Też się uśmiechnęłam, bo co innego mogłam zrobić?
Podniosłam ten bukiet i trzymałam go bezradnie w rękach, nie wiedząc, co mam z nim zrobić. Obok mnie stał jakiś mężczyzna – wysoki, spokojny, miał w sobie coś, co od razu kazało mi się wyprostować. Spojrzał na bukiet, potem na mnie i powiedział po angielsku:
– To chyba jakiś znak.
– Może znak – przyznałam niechętnie. – Ale nie dla mnie.
Intrygował mnie
Mężczyzna mi się przedstawił. Był bratem pana młodego, od urodzenia mieszkał w Norwegii, prowadził firmę budowlaną i przyjechał na ślub na kilka dni. Z braku innego zajęcia wdałam się z nim w kurtuazyjną rozmowę, choć z tyłu głowy wciąż miałam myśl, że powinnam stąd uciekać. Po jakimś czasie każde z nas poszło w swoją stronę.
Niedługo potem spotkaliśmy się znów, przypadkiem, na molo za salą weselną. Było tam cicho, ciemno i pachniało wilgotnym drewnem. Przysiadł się do mnie na ławce i zaczął mnie wypytywać: skąd jestem, co robię, co myślę o ślubach. Mówiłam więcej, niż planowałam, a on cierpliwie mnie słuchał.
– Zwykle nie wierzę w znaki – powiedział w pewnym momencie. – Ale może w tym coś jest, że się tu spotkaliśmy?
– Może – odpowiedziałam krótko.
Siedzieliśmy na tej ławce do późna. Rozmawialiśmy trochę o muzyce, pracy, o tym, co nas męczy. Czułam się przy nim swobodnie, jakbyśmy znali się od lat. Nic nie zapowiadało, że to spotkanie zmieni coś naprawdę, ale kiedy pożegnaliśmy się przy schodach do pensjonatu, nie chciałam jeszcze iść spać, a on poprosił mnie o numer telefonu.
Myślałam o nim
Po powrocie do Polski wróciłam do swojej rutyny. Wszystko zaczęło się zacierać, jakby to był tylko sen, który miał trwać kilka godzin, a nie zmienić coś naprawdę. Ale Erik o mnie nie zapomniał, napisał trzy dni po weselu: „Mam nadzieję, że wróciłaś spokojnie. Dziękuję za rozmowę. Chciałbym cię jeszcze kiedyś usłyszeć”. Odpisałam mu, potem on znowu i tak zaczęło się nasze pisanie – najpierw niezobowiązujące, o codziennym życiu, potem coraz dłuższe i głębsze.
Potrafiliśmy rozmawiać przez telefon godzinami, choć dzieliły nas setki kilometrów. Kiedy dzwonił, dziwiłam się, jak znajomy wydaje mi się jego głos.
Po kilku tygodniach zaprosił mnie do siebie. Norwegia brzmiała jak z folderu turystycznego – piękne widoki, zimno i język, którego kompletnie nie rozumiem. Nie odpisałam mu od razu. Przez kilka dni chodziłam z tym zaproszeniem w głowie, próbując zrozumieć, czy to tylko flirt, czy coś poważniejszego.
Pojechałam do niego
„Chyba zwariowałam – myślałam. – Ale może to jest właśnie moja droga do szczęścia?”. I pojechałam. Wszystko we mnie mówiło, że to szalone, bo nie znałam go wystarczająco, nie rozumiałam jego kraju, języka, codzienności. Ale kiedy zobaczyłam go, czekającego na mnie na lotnisku, poczułam autentyczną radość.
Przez dwa dni pokazywał mi okolicę, zabierał na spacery, gotował kolacje. Trzymaliśmy się na dystans, jakby oboje bali się pójść o krok dalej, ale któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy w jego mieszkaniu i patrzyliśmy przez okno na jezioro, odwróciłam się do niego i powiedziałam:
– Nie wiem, co my robimy.
– Nie musimy tego jeszcze wiedzieć – odpowiedział. – Wystarczy, że chcemy to robić razem.
I wtedy mnie pocałował, a ja poczułam, jak po moim ciele rozlewa się uczucie szczęścia. Nie chciałam nigdzie wracać.
Wpadłam po uszy
Przez kilka miesięcy odwiedzaliśmy się – on przylatywał na kilka dni do Polski, potem ja leciałam do niego do Norwegii. Gdy wracałam, tęskniłam od razu. Gdy on przylatywał do Polski, łapałam się na tym, że zaczynam układać plany na wspólny tydzień, jakby to była codzienność. Któregoś wieczoru powiedział mi przez telefon wprost:
– Chciałbym, żebyś została ze mną na stałe.
Zakręciło mi się w głowie i od razu pomyślałam o wszystkim, co musiałabym zostawić: praca, język, rodzina, moje ulubione miejsca i znajome ścieżki. Ale popatrzyłam na niego i zrozumiałam, że nie chodziło mu tylko o gest, tylko o prawdziwe życie.
– Nie wiem, czy potrafię zacząć wszystko od nowa.
– Nie musisz zaczynać od nowa. Po prostu kontynuuj ze mną – odpowiedział spokojnie.
Kilka dni później kupiłam bilet w jedną stronę.
Wszystko się zmieniło
Rok po tym, jak złapałam bukiet, siedziałam przy kuchennym stole w domu Erika – teraz w naszym domu – w grubych skarpetach i z testem ciążowym w dłoni. Był pozytywny. Popatrzyłam wtedy na niego, on na mnie i zanim zdążyłam coś powiedzieć, uśmiechnął się i powiedział:
– Chyba właśnie stajemy się prawdziwą rodziną.
Nie planowaliśmy dziecka, ale jego pojawienie się nie wywróciło naszego świata do góry nogami, tylko go dopełniło. Dzisiaj mieszkam już w Norwegii, pracuję w małej firmie i uczę się języka razem z dziećmi sąsiadów. Nasze życie jest zwyczajne – z zakupami, zmęczeniem, nieporozumieniami. Ale nareszcie czuję, że mam prawdziwy dom pełen miłości.
Anna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Biegałem po parku, by rozruszać kości. To jednak moje serce zaczęło galopować, gdy w parku poznałem uroczą młodą matkę”
- „Mąż nie nadawał się na partnera, za to jego ojciec znał się na rzeczy. Słono zapłaciłam za chwilę zapomnienia”
- „Wiedziałam, że sernik od teściowej to była tylko przykrywka. Zwęszyłam jej plan, bo jędza nie ma w sobie krzty dobroci”

