„Koleżanka z pracy umówiła mnie na randkę. Moje nadzieje na znalezienie miłości uleciały jak zapach tanich perfum”
„Zamówiliśmy dania, które prawie w całości zjadł tylko on. Mówił więcej, niż słuchał. Opowiadał o swoich standardach, o tym, że relacje muszą mieć cele, że nie interesują go emocjonalne turbulencje”.

- Redakcja
Mieszkam sama w wynajętym mieszkaniu, pracuję w agencji marketingowej. Brzmi poważnie, ale w praktyce polega to głównie na przekonywaniu ludzi, że jogurt naturalny ma duszę, a woda źródlana może być „produktem premium”. W pracy jestem dobra. W życiu prywatnym – trochę mniej. Moi znajomi mają dzieci, kredyty i partnerów, których czasem nienawidzą, ale przynajmniej mają z kim oglądać seriale i narzekać na politykę. Ja mam kota. I czasem zastanawiam się, czy moje życie to bardziej „Bridget Jones” czy już „Człowiek z marmuru”.
Nie to, że nie próbowałam. Aplikacje, randki w ciemno, ustawki z kuzynami znajomych – wszystko to przerobiłam. Był facet, który przyniósł na randkę własne CV („żebyś wiedziała, co masz przed sobą”), był też taki, który zapytał, czy mogłabym udawać, że mam dwadzieścia siedem lat, bo jego matka nie akceptuje kobiet po trzydziestce.
Ale najgorsza randka przyszła, gdy najmniej się jej spodziewałam. Właściwie to przyszła z polecenia. Anka z pracy powiedziała:
– Ola, on jest cudowny. Przystojny, inteligentny, kulturalny. Trochę analityczny, no ale wiesz – lepszy taki niż jakiś artystyczny chaos.
Dałam się namówić. Włożyłam sukienkę, zrobiłam kreskę na oku i poszłam na spotkanie z Markiem.
Byłam ciekawa
Restauracja była modna, stoliki ciasno ustawione, kelnerzy w białych koszulach przemykali pomiędzy parami jak duchy. Pachniało bazylią, świeżo pieczonym chlebem i perfumami z wysokiej półki. Czekał już przy stoliku, siedział wyprostowany, w granatowej marynarce, z tym typem pewności siebie, który zwykle rozpoznaję w pierwszej minucie i który od razu mnie lekko niepokoi.
Uśmiechnął się, wstał, podał mi rękę. Uścisk był krótki, kontrolowany. Usiedliśmy. Rozmowa na początku była poprawna. O pracy, o filmach, trochę o podróżach. Miał ładny głos, uporządkowane zdania, dobrze dobrane słowa. Nie było w nim niczego, co powinno mnie odstraszyć. A jednak już po dziesięciu minutach miałam wrażenie, że to nie randka, tylko wstępna rozmowa w banku, zanim dostanę decyzję kredytową.
– Ile zarabiasz netto, jeśli mogę zapytać? – zapytał zupełnie poważnie, patrząc mi w oczy.
Zawahałam się.
– Nie wiem, czy chcesz mnie zatrudnić, czy pocałować – odpowiedziałam, starając się obrócić to w żart.
Czułam się głupio
On nie zaśmiał się ani nie zawstydził. Skinął głową z aprobatą, jakby sprawdzał mnie pod kątem poczucia humoru.
– W relacji trzeba być transparentnym – stwierdził z przekonaniem.
Nie odpuścił. Zadał kolejne pytania, jakby miał przed sobą ankietę. Czy planuję mieć dzieci. Czy mam kredyt. Czy mieszkam sama. Jak często widuję się z rodziną. A potem padło:
– Często jesteś sama? Taka samotność… bywa trudna, nie?
Próbowałam zmienić temat, zapytałam go o coś błahego, ale on wracał do tych swoich analiz. Widział mnie chyba jako wykres, zbiór danych, tabelkę w arkuszu.
Zamówiliśmy dania, które prawie w całości zjadł tylko on. Mówił więcej, niż słuchał. Opowiadał o swoich standardach, o tym, że relacje muszą mieć cele, że nie interesują go emocjonalne turbulencje. Miał plan na życie i oczekiwał, że ktoś się do niego dostosuje. Ja miałam być dodatkiem, który nie psuje układu.
Myślałam, że to żart
Na koniec, kiedy sączyłam herbatę i marzyłam, żeby już wrócić do domu, spojrzał na mnie z wyraźnym zadowoleniem i powiedział:
– Nadajemy się na próbne trzy miesiące. Potem zobaczymy.
Wstałam bez słowa, wzięłam torebkę i wyszłam. Nie zatrzymał mnie. Nie zapytał, co się stało. Może uznał, że test zakończył się niepowodzeniem i właśnie zamknął kartę w przeglądarce.
Przez kilka dni nie mogłam się na niczym skupić. W pracy robiłam swoje, ale w głowie wciąż słyszałam ten jego ton, zimny i uporządkowany, jakby całe nasze spotkanie było tylko etapem selekcji. Zastanawiałam się, co Anka w nim widziała. Może nie widziała wcale, tylko chciała odhaczyć swoją misję swatania samotnej koleżanki?
W piątek, podczas przerwy na kawę, podeszłam do niej i rzuciłam bez większego entuzjazmu:
– Czy on zawsze robi testy psychologiczne na pierwszym spotkaniu?
Byłam zrezygnowana
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Marek? On po prostu lubi mieć wszystko jasno. Zawsze był… analityczny. Ale wydawał się fajny.
– Fajny jak regulamin bankowy – mruknęłam i wróciłam do biurka.
Wieczorem przewijałam w głowie inne randki. Był facet, który zapytał, czy potrafię prowadzić samochód, bo on nie znosi kobiet za kierownicą. Inny, który powiedział, że kobieta po trzydziestce to już inwestycja wysokiego ryzyka, ale dla mnie zrobi wyjątek. Był też taki, który zabrał mnie do taniej pizzerii, wyjął kartkę i notował, co mówię, bo „lubi robić notatki z rozmów”.
Zaczęło mnie to wszystko śmieszyć. Ale był to śmiech pusty, zmęczony. Usiadłam z kotem na kolanach i przez chwilę gapiłam się w okno, myśląc tylko jedno: nigdy więcej próbnych miesięcy. Potem usiadłam przy komputerze i otworzyłam pusty dokument. Nazwałam go: „Najgorsze randki świata – case study z życia kobiety po trzydziestce”. I zaczęłam pisać.
Wpadłam na pomysł
Najpierw opisałam Marka. Z jego analizą ryzyka, z pytaniami o kredyt, z próbą wdrożenia mnie do projektu „relacja 3.0”. Później pojawiły się inne historie. Facet, który przyszedł na spotkanie z własnym CV, ten, który twierdził, że kobiety w moim wieku powinny już być matkami, a nie randkowymi wolnymi elektronami.
Nie planowałam książki ani bloga. Chciałam tylko wyrzucić z siebie to wszystko, co przez lata we mnie siedziało. Pisanie było jak rozmowa ze sobą. Po raz pierwszy od dawna czułam, że mam głos. Nie tylko jako obiekt ocen i oczekiwań, ale jako ktoś, kto sam może decydować, co zostaje zapisane, a co nie.
Skoro nie mam szczęścia w miłości, to może przynajmniej zrobię z tego coś, co mnie uratuje przed zrezygnowaniem. Może nawet mnie rozbawi. Może innych też.
Któregoś dnia wróciłam z pracy, zdjęłam buty, nakarmiłam kota i usiadłam przy komputerze. Na ekranie migotała ikonka nowej wiadomości. Nadawca: Marek. Nie od razu otworzyłam. Wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale ciekawość była silniejsza. Kliknęłam. Treść była chłodna, uporządkowana, pozbawiona emocji.
„Olu, nie rozumiem, dlaczego wyszłaś wtedy tak nagle. Moje pytania miały na celu zbudowanie uczciwej podstawy do ewentualnej relacji. Transparentność i szczerość są dla mnie bardzo ważne. Wydaje mi się, że nie daliśmy sobie szansy. Uważam, że zasługujemy na więcej niż jedno spotkanie. Jeśli uznasz, że warto porozmawiać jeszcze raz – daj znać”.
Zamknęłam laptopa bez odpowiedzi. Nie czułam potrzeby tłumaczenia się, przekonywania, że nie jestem formularzem do wypełnienia ani tabelą z danymi. Jeśli dla niego bliskość zaczyna się od kalkulacji, to nie chcę być w tej układance.
Zamiast odpisać, otworzyłam swój dokument i dopisałam nowy fragment. Tytuł: „Epilog logicznej miłości”. Nie zawsze trzeba się odgryzać. Czasem wystarczy dopisać rozdział i zamknąć plik.
Aleksandra, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Od początku nie chcieliśmy dzieci. Teraz żona jest w ciąży i każe mi wybierać, bo jej się odwidziało”
- „Gdy pojechałem do pracy za granicę, kumpel dbał o moją żonę. Tak się rozpędził, że został głową mojej rodziny”
- „Synowa wymyśliła domową szkołę ze mną w roli nauczycielki. Szybko sprowadziłam ją na ziemię”

