Reklama

Codziennie rano wstaję o szóstej trzydzieści. Zaparzam kawę – mocną, czarną, potem szybki prysznic, tusz na rzęsy, kawałek sera na kanapkę i cichy, niemal bezgłośny pocałunek w policzek mojego męża. Adam najczęściej nawet się nie budzi. A może tylko udaje, że śpi? Sama już nie wiem.

Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat. To brzmi jak wyrok. Pobraliśmy się młodo, zakochani po uszy, z głowami pełnymi planów i kieszeniami pełnymi marzeń. Dzisiaj mamy wspólne mieszkanie, kredyt hipoteczny już niemal spłacony i dwoje dorosłych dzieci, które wyfrunęły z gniazda. Zamiast planów – mamy obowiązki. Zamiast marzeń – terminy.

Pracuję w administracji jednej z tych dużych korporacji, gdzie każdy dzień wygląda jak poprzedni. Przychodzisz, przepisujesz, odpisujesz, zatwierdzasz, wychodzisz. Stabilizacja? Owszem. Satysfakcja? O nie. Czasem, kiedy wchodzę do kuchni firmowej i widzę, że znowu ktoś zostawił pusty karton po mleku w lodówce, mam ochotę rzucić wszystko i uciec. Tylko… dokąd?

Wieczory? Zwykle każde z nas spędza je osobno, mimo że jesteśmy pod tym samym dachem. Ja czytam, Adam ogląda wiadomości albo grzebie coś w telefonie. Mijamy się w przedpokoju jak lokatorzy wynajmujący ten sam metraż. Czuję się niewidzialna jak tapeta. Nikt mnie nie pyta, jak się czuję. Nikt nie patrzy z zachwytem. Nikt nie zauważa nowej sukienki. Moje życie się kurczy, milimetr po milimetrze. Dni są coraz krótsze, ja coraz bardziej przeźroczysta.

Potrzebowałam oddechu

Właśnie wtedy – w tej szarości i rutynie – pojawił się Mateusz. Nowy, młodszy, z lekkim uśmiechem, który przypomniał mi, że kiedyś ktoś potrafił się do mnie tak uśmiechać. Zaczęłam ubierać się odrobinę ładniej. Zrobiłam delikatne pasemka. I pierwszy raz od lat poczułam się widziana. To jeszcze nie był romans, ale był jak cień w upalne popołudnie – dający ulgę od zbyt mocnego światła, którego nie chcesz już więcej. Potrzebowałam tego cienia. Potrzebowałam Mateusza.

Zaczęło się od papierosa. Głupi nawyk, który miałam rzucić już dziesięć lat temu, a który trzymał się mnie kurczowo jak wyrzut sumienia. Tego dnia wyjątkowo nie miałam ochoty wracać do biurka. Chciałam po prostu stać przy tej ścianie, gdzie nikt nie zagląda, i mieć chwilę spokoju. Właśnie wtedy wyszedł Mateusz. Trzymał kubek z kawą i paczkę papierosów w kieszeni. Spojrzał na mnie uważnie, ale bez natarczywości.

– Też uciekasz przed tabelkami? – zapytał z tym swoim półuśmiechem, który od razu mnie rozbroił.

Wzruszyłam ramionami.

– Raczej przed sobą.

Wpadł mi w oko

Zamyślił się na moment, jakby naprawdę próbował to zrozumieć.

– Wiesz, czasem mam wrażenie, że tu wszyscy tylko udają, że wszystko gra – powiedział po chwili. – Ja też udaję. Bo co mam powiedzieć: że zalegam z rachunkami, że nie mam z czego zapłacić za serwis samochodu, że kombinuję, jak nie zjeść zupki chińskiej po raz trzeci w tygodniu?

Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam na niego inaczej. Nie jak na kolegę z działu, tylko jak na człowieka, który właśnie przyznał się do słabości. Wtedy wyciągnęłam z torby ciastka i podałam mu bez słowa. Wziął je, nie pytając o nic, i się uśmiechnął.

Od tamtego dnia zaczęliśmy rozmawiać częściej. Najpierw tylko przy kawie, potem jedliśmy razem lunche. Z czasem zaczęłam przynosić mu kawę z automatu, zanim sam zdążył zejść na dół. Nie dlatego, że mnie o to prosił. Lubiłam ten moment, kiedy z wdzięcznością kiwał głową i mówił: „Jesteś wielka”.

Zaskakiwało mnie, jak bardzo czekałam na te rozmowy. Jakieś drżenie w żołądku, kiedy przechodził obok mojego biurka. Jak rumieniłam się, gdy pisał mi późnym wieczorem, że nie może zasnąć. Tłumaczyłam sobie, że to przecież nic złego. Rozmowa, pomoc, troska. Nic więcej.

Staliśmy się bliscy

– Nie masz może z pięćdziesiąt złotych? – zapytał któregoś dnia przy ekspresie. – Oddam w piątek, po przelewie. Zgubiłem portfel.

Wyjęłam z portfela stówkę, bez zastanowienia. Oddał po tygodniu. Potem znów zapytał – tym razem o pięćset. Tłumaczył się, że coś poszło nie tak z pensją, że musi opłacić czynsz, bo go wyrzucą. Nie zadawałam pytań. Przelałam.

Nie wiem, kiedy dokładnie przekroczyłam tę granicę. Przestałam widzieć w nim kolegę z pracy, a zaczęłam kogoś, komu mogłabym wszystko oddać. I oddawałam. Najpierw drobne gesty, potem większe kwoty. Robiłam to w milczeniu, bez oczekiwań, ale w głębi duszy – marzyłam.

Spotkaliśmy się poza firmą po raz pierwszy w małej kawiarni niedaleko dworca. On wyglądał na zmęczonego, jakby spał w ubraniu. Przyszedł spóźniony, przeprosił i usiadł naprzeciwko mnie.

– Zepsuł mi się samochód. Mechanik powiedział, że jak nie zrobię tego teraz, to za tydzień będzie już tylko złom – powiedział bez wstępu, z twarzą zasłoniętą dłońmi.

Nie pytałam, dlaczego nie może pożyczyć od rodziny ani czemu znowu brakuje mu pieniędzy. Milczałam, słuchając, jak mówi o rachunkach, o kończącej się umowie najmu, o wszystkim, co powinno mnie nie obchodzić, a jednak obchodziło.

Pomagałam mu

– Nie chcę ci tego mówić. Wiem, że i tak mi pomożesz, a ja nie chcę cię wykorzystywać.

To zdanie mnie złamało. Bo właśnie przez nie poczułam, że mu zależy, że nie jestem dla niego tylko kontem do wypłat.

Tamtego dnia przelałam mu tysiąc złotych. W opisie wpisałam „pożyczka”. Potem kolejne przelewy też były opisane jako pożyczki, ale już ich nie liczyłam. Ukrywałam to przed Adamem. Zaczęłam zasypiać z poczuciem winy, ale i z dziwną satysfakcją.

Któregoś dnia, gdy wróciłam z pracy, Adam czekał na mnie w kuchni. Stał przy stole, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i tą miną, którą znałam z najgorszych momentów – kiedy nie mówił nic, ale wszystko było jasne. Przed nim leżały wydruki z konta. Dobrze znałam te cyfry, te przelewy, te kwoty, które ukrywałam, a które teraz leżały przed nami jak dowody zbrodni.

– Czym on sobie zasłużył na tysiące złotych z naszego budżetu? – zapytał cicho.

Serce zaczęło mi bić gdzieś w gardle. Czułam, jakby mnie przyłapał nie tylko na kłamstwie, ale na czymś znacznie gorszym – na zdradzie własnej wartości.

– To nic takiego – zaczęłam. – Mateusz… miał trudną sytuację. Pomogłam mu. To tylko pieniądze.

Wykorzystał mnie

Adam spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył kogoś, kogo nie zna. Pokręcił głową, wolno, z niedowierzaniem.

– Nie stać mnie na twoją naiwność.

Tyle. Nic więcej nie powiedział. Zgarnął kartki ze stołu i wyszedł. Zostawił za sobą tylko ciszę i pustkę, której nie potrafiłam znieść. Nie zamknął drzwi z hukiem, nie przeklął. I właśnie ten spokój bolał najbardziej.

Napisałam do Mateusza zaraz po tym, jak Adam wyszedł. Nie odpisał. Zadzwoniłam – nie odebrał. Dopiero po trzecim dniu przyszła odpowiedź: „Nie chcę problemów. Dzięki za wszystko, ale nie mieszaj mnie w swoje małżeńskie dramaty”.

To było wszystko. Ani słowa o pieniądzach, ani o tym, co się między nami wydarzyło. Próbowałam jeszcze kilka razy się z nim skontaktować, aż w końcu jego numer przestał istnieć. Konto w mediach społecznościowych zniknęło, w pracy powiedzieli, że zrezygnował z dnia na dzień. Zostałam sama z kredytem na karcie, który zaciągnęłam, by mu pomóc i z ciszą w domu, która dusiła bardziej niż jakiekolwiek słowa.

Ewa, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama