Reklama

Nigdy nie krzyczałam. Nawet kiedy bolało, nawet kiedy czułam się upokorzona. Może właśnie dlatego przestałam istnieć. Własne zdanie chowałam głęboko w sobie, bo nie chciałam „robić scen”. Aż w końcu zostały ze mnie tylko oddech i ciało. Życie toczyło się gdzieś obok.

Od piętnastu lat byłam żoną Tomasza – mężczyzny, który kiedyś potrafił mnie rozśmieszyć do łez, a później przez lata doprowadzał do nich bez słowa. Byliśmy parą z tych, co to mają wspólne konto, jedno dziecko i zero rozmów. Żyliśmy jak dwa kamienie pod jednym dachem. Obijałam się o jego milczenie, on o moje. Córka – Karolina – dorastała w tej ciszy, przyzwyczajona, że rodzice są jak cienie. Żadne z nas już się nie starało.

Zaczynało się od drobiazgów. Jego wzrok wiecznie wbity w telefon, obiad, który jadł, nie mówiąc ani słowa. Nie pytał, jak mi minął dzień. A ja nie miałam odwagi, żeby zapytać jego. Potem te małe rzeczy zaczęły tworzyć wielki mur, którego nie potrafiliśmy już przeskoczyć.

„Może jestem po prostu nudna” – myślałam nieraz. – „Może tak wygląda dojrzałe życie?”.

Każdy dzień wyglądał tak samo. Praca, zakupy, obiad, zmywanie, kolacja, cisza. Wieczorem kładłam się do łóżka obok Tomasza i myślałam tylko o tym, żeby zasnąć jak najszybciej. Bo kiedy nie śpię, zaczynam za dużo myśleć i czuć.

Czasem łapałam się na tym, że zazdroszczę kobietom, które płaczą po zdradzie męża. Bo je coś jeszcze boli. Ja nie czułam już nic. Może właśnie to było najgorsze.

Ale wszystko się zmieniło pewnego popołudnia. Chociaż to, co odkryłam, mogło mnie zniszczyć – właśnie to mnie uratowało.

Ten SMS wszystko zmienił

Nie planowałam wcale zaglądać do jego telefonu. Po prostu zadzwonił, gdy zostawił go w kuchni, a ja odruchowo spojrzałam na ekran. „Monika ❤️” – wyświetliło się imię z serduszkiem. Monika. Nie znam żadnej Moniki z jego pracy czy znajomych.

Wtedy coś we mnie się przełamało. Nie z zazdrości. Z ciekawości. Otworzyłam wiadomość od niej.

„Tęsknię za wczorajszym...” – zaczynała się. – „Chciałabym znów poczuć twoje dłonie na sobie”.

Nie wiem, ile stałam z tym telefonem w ręku. Może minutę, może dziesięć. Serce nie przyspieszyło, ręce nie zaczęły drżeć. Czytałam to w kółko. Poczułam tylko... ulgę.

Ulgę, że to się w końcu stało. Że nie muszę już udawać, że wszystko jest w porządku. Że mam powód, by się z tego wszystkiego wyplątać. Z tej ciszy, tego chłodu, tej samotności w związku, który od dawna był martwy.

Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do Iwony – mojej najbliższej przyjaciółki. Zawsze miała w sobie ogień, którego mnie brakowało.

Zdradza mnie – powiedziałam bez emocji.

– Co?! Jak to?! Martyna, co ty mówisz?

– Znalazłam wiadomości. Kochanka. Serduszka, tęsknoty, wszystko.

– O Boże... I co teraz?

Chyba się rozwiodę – powiedziałam spokojnie. A ona zamilkła. Chyba spodziewała się, że będę roztrzęsiona. Że będę krzyczeć, płakać. Ale ja byłam... spokojna.

– Martyna... ty jesteś dziwnie spokojna. Jakbyś...

– Jakby mnie to nie ruszało? Bo nie rusza. Wiesz, co czuję? Że wreszcie mam powód, by przestać się bać.

Zrozumiałam, że ten cichy dramat toczył się latami. Tylko ja przez cały czas odgrywałam w nim główną rolę, nie mając odwagi zejść ze sceny. Ale teraz... zasłona opadła.

Nie ma po co dłużej udawać

Czekałam, aż wróci z pracy. Obiad był jak zawsze – ziemniaki, schabowy, mizeria. Usiadł do stołu i nawet nie zapytał, jak mi minął dzień.

– Tomasz – powiedziałam cicho, siadając naprzeciwko. – Kim jest Monika?

Zamarł z widelcem w połowie drogi do ust. Na moment spojrzał na mnie, po czym wrócił wzrokiem do talerza.

– To koleżanka z pracy – odparł po chwili. Zbyt szybko. Zbyt gładko.

Koleżanka, która tęskni za wczorajszym wieczorem? Za twoimi dłońmi? – zapytałam, a on uniósł głowę. Zaskoczony. Może przerażony. Milczał. W końcu westchnął ciężko i odsunął talerz.

– Martyna, to wcale nie tak...

– A jak? – przerwałam mu. – Przypadkowy seks po firmowej imprezie? Romans, który nic nie znaczy? A może coś poważniejszego?

Znowu cisza. A potem coś, co mnie zadziwiło jeszcze bardziej niż wiadomości od kochanki.

– Martyna... ja jestem zmęczony. My już dawno się pogubiliśmy.

Ty jesteś zmęczony? – zaśmiałam się gorzko. – Ja żyłam obok ciebie jak cień. Przez piętnaście lat. I teraz mówisz mi, że jesteś zmęczony?

Wstał. Zaczęło mu drżeć podbródek.

– Nie chciałem cię zranić.

– To po co to wszystko? Po co ta gra?

– Bo się bałem. Bo... było łatwiej udawać.

– Wiesz co? Już nie musisz. Nie musimy. Ja składam pozew o rozwód.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Ale kiedy zobaczyłam, jak zbladł i nie umiał spojrzeć mi w oczy – poczułam, że to była moja chwila. Chwila, w której odzyskiwałam głos. I życie.

Zdrada nie była tym najgorszym

W kancelarii siedziała kobieta w moim wieku. Miała spokojny głos i pewne spojrzenie. Słuchała mnie uważnie, kiedy opowiadałam, jak odkryłam zdradę Tomasza, jak zdecydowałam się na rozwód.

– Mamy silną podstawę do orzeczenia rozwodu z jego winy – podsumowała. – Ale chciałabym zajrzeć do jego sytuacji majątkowej. Złożył pani kiedykolwiek pełnomocnictwo do konta?

– Nie. Wszystkimi finansami zajmował się sam.

Zmarszczyła brwi. Wzięła do ręki kartkę i zaczęła coś notować.

– Przed rozwodem poprosimy o dokumenty dotyczące jego zobowiązań. Chcę się upewnić, czy nie ma pani żadnych współodpowiedzialności. Często zdarza się, że małżonek ukrywa długi...

Nie dokończyła. Ale to jedno słowo – „długi” – zadźwięczało mi w głowie, kiedy wracałam do domu.

Kilka dni później wszystko się wyjaśniło. Tomasz miał kredyty na kilkaset tysięcy złotych. Pożyczki, których nie spłacał. Zaległości w ZUS-ie, niezapłacone podatki. Prowadził kiedyś działalność, o której niewiele mi mówił. Twierdził, że ją zawiesił. Kłamał.

Zadzwoniłam do niego. Głos mi się trząsł.

– Tomasz, dlaczego nic mi nie powiedziałeś o twoich długach?!

– Myślałem, że to ogarnę. Nie chciałem cię martwić. Po co ci to było wiedzieć?

– Po co?! Bo gdybyś mnie zdradził pół roku później, a nie teraz, mogłabym odpowiadać za te długi razem z tobą!

Po raz pierwszy poczułam wobec niego coś więcej niż rozczarowanie. Wściekłość. Zdradził mnie dwa razy – raz z kobietą, drugi – gdy ukrywał stan finansów.

To nie była już tylko zdrada. To była ucieczka przede mną, przed odpowiedzialnością. A ja... ja w tej zdradzie tak naprawdę się uratowałam.

Córka mnie poparła

Rozwód był formalnością. Tomasz nie próbował się bronić. Nie chciał alimentów, nie walczył o nic. Wyszedł z sali sądowej, nie patrząc mi w oczy. Ja zostałam. Stałam tam chwilę, trzymając dokument w ręku, jakby to był akt urodzenia w nowym życiu.

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty. Z tej samej filiżanki, z której przez lata piłam, patrząc, jak obcy człowiek krząta się po moim domu.

Tym razem było inaczej. Cicho – ale nie pusto.

– Mamo? – Karolina zajrzała do kuchni. Miała lekko zaróżowione oczy, jakby płakała, ale na twarzy nie było już napięcia.

– Co tam, kochanie?

Usiadła naprzeciwko mnie.

– Wiesz... ja się cieszę, że to się stało. Znaczy, że się rozwiedliście.

Zamarłam.

– Dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

– Bo teraz ty znów jesteś jak dawniej. Śmiejesz się. Jesteś spokojna. Tata... no, był, ale jakby go nie było.

Spojrzała na mnie z tą samą ufnością, z jakim kiedyś patrzyła jako mała dziewczynka, pytając, czy może spać ze mną, bo miała zły sen.

– Nie chciałam ci nic mówić wcześniej, bo bałam się, że się obrazisz. Ale widziałam, jak gaśniesz, mamo. I bałam się, że zostanę z tą twoją ciszą na zawsze.

Łzy napłynęły mi do oczu. Przytuliłam ją mocno. Pachniała szamponem i trochę herbatą z malinami.

Wieczorem zadzwoniła Iwona.

– I jak się czujesz jako wolna kobieta?

– Dziwnie. Ale dobrze. Bardzo dobrze.

No to może w sobotę wino, kolacja, nowa sukienka?

– Może i tak. Może właśnie od tego trzeba zacząć.

Nie było już muru. Ani chłodu. Tylko ja – Martyna. Nareszcie.

Żałowałam straconego czasu

Na początku było dziwnie. Chodziłam po mieszkaniu i odnosiłam wrażenie, że coś zgubiłam – jakąś część siebie. Czasem próbowałam przypomnieć sobie, co Tomasz mówił mi przez telefon tydzień przed rozwodem... i uświadamiałam sobie, że już mnie to nie obchodzi.

Znalazłam pracę w lokalnym biurze rachunkowym – nie była idealna, ale wystarczyła, żeby zacząć od nowa. Po pracy zaczęłam chodzić na jogę. W weekendy jeździłam z Karoliną na małe wycieczki. Kupowałam sobie rzeczy, które wcześniej uznawałam za fanaberię: czerwony szalik, pachnącą świecę, książki, których nikt nie ocenia.

Ale kiedy siadałam wieczorem na kanapie, otoczona tym wszystkim, czułam też coś innego. Żal. Że przez piętnaście lat pozwalałam życiu przeciekać mi przez palce. Że stałam w miejscu, zbyt przestraszona, by odejść, zbyt zmęczona, by zawalczyć.

Pewnego dnia siedziałam u terapeutki. Patrzyłam na siebie w lustrze za jej plecami i mówiłam:

– Nie mam żalu do niego. Przynajmniej nie teraz. Mam żal do siebie. Że się nie obudziłam wcześniej. Że tak długo udawałam, że wszystko jest w porządku.

Spojrzała na mnie z łagodnością.

– A może właśnie wtedy nie byłaś gotowa. A teraz jesteś.

Uśmiechnęłam się. Może miała rację.

Wieczorem usiadłam do laptopa. Napisałam do koleżanki z liceum, której nie widziałam od lat. Otworzyłam kalendarz i zapisałam: „Weekend – wyjazd w góry? Tylko ja i Karolina”.

Już nie żyłam cudzym życiem. Nie czekałam na czyjeś pozwolenie. Nie byłam żoną. Byłam sobą.

Zdrada mnie uratowała

Czasami wciąż budzę się w nocy i przez chwilę zapominam, że wszystko się zmieniło. Że nie jestem już żoną Tomasza. Że nie muszę dusić w sobie myśli, nie muszę chodzić na palcach, żeby nie sprowokować ciszy.

Potem słyszę cichy oddech Karoliny z drugiego pokoju. Pamiętam rozmowę z Iwoną, śmiech nad kieliszkiem wina, dreszczyk emocji na pierwszym wyjeździe bez planu. I wiem, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być.

Nie jestem jeszcze w pełni szczęśliwa. Czasem dopada mnie lęk – o przyszłość, o to, czy sobie poradzę, czy nie zbłądzę znowu. Ale nie jestem już bezgłośna. Mam swój rytm. Swój głos.

Zdrada bolała. Ale była też ratunkiem. Paradoksalnie – wyciągnęła mnie z bagna, z którego nie umiałam się wydostać przez lata. To, co miało mnie zniszczyć, uwolniło mnie. Czasem trzeba zobaczyć coś bolesnego, żeby zrozumieć, jak bardzo się umierało za życia.

Nie wiem, co będzie dalej. Ale po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, że to ja o tym zdecyduję. Nie on. Nie przypadek. Nie lęk.

Martyna, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama