„Kochałem moją żonę, ale kotlety schabowe teściowej jeszcze bardziej. W końcu wpadłem przez słoik z zupą pomidorową”
„Wieczorami patrzyłem na Kasię i powtarzałem sobie, że to drobiazg. Że przecież miłość to nie tylko obiady. Ale kiedy kolejny raz znalazłem w zupie coś, co wyglądało jak kawałek drewna, zacząłem się zastanawiać: czy tak ma wyglądać moje życie?”.

- Redakcja
Nazywam się Adam i jestem mężem Kasi od trzech lat. Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, że jedna kobieta potrafi być jednocześnie najcieplejszą osobą na świecie i największym kulinarnym zagrożeniem, jakie znam. Kocham ją całym sercem, naprawdę, ale gdybym miał powiedzieć, co mnie w tym małżeństwie przeraża najbardziej, odpowiedziałbym bez wahania: obiad.
Pierwsze tygodnie po ślubie były jak z komedii romantycznej – ona w fartuszku, ja z kwiatami po pracy, muzyka w tle, zapach… no właśnie, zapach był zwykle niepokojący. Przypalona zupa, surowe kotlety, makaron twardszy niż kamień. Ale Kasia zawsze patrzyła na mnie z taką dumą, że nie miałem serca jej niczego wypominać.
– Smakuje? – pytała z błyskiem w oku.
– Pyszne – odpowiadałem, dusząc w sobie odruch kaszlu po kolejnym kęsie przypalonego risotto.
Na początku tłumaczyłem sobie, że to tylko „początki”, że każdy potrzebuje czasu, by się nauczyć. Ale minęły miesiące, a w kuchni nadal działy się rzeczy, które mogłyby wywołać alarm przeciwpożarowy w promieniu kilometra. Każda próba delikatnej sugestii kończyła się tym samym:
– Kasiu, może następnym razem trochę mniej soli?
– A ty co, krytyk kulinarny? – odpowiadała z uśmiechem, ale w jej tonie czułem ostrze. – Nie martw się, następnym razem będzie lepiej.
Nie chciałem jej urazić. W końcu to nie kwestia smaku, tylko serca, które wkładała w te wszystkie katastrofy. Ale z czasem zaczynałem czuć się jak ofiara eksperymentów gastronomicznych. Zdarzało się, że po kolacji zmyślałem pretekst, by wyjść „na spacer”, a tak naprawdę lądowałem w pobliskiej budce z kebabem.
Wieczorami patrzyłem na Kasię śpiącą spokojnie obok mnie i powtarzałem sobie, że to drobiazg. Że przecież miłość to nie obiady. Ale kiedy kolejny raz znalazłem w zupie coś, co wyglądało jak kawałek drewna, pomyślałem: „Boże, czy tak wygląda prawdziwe poświęcenie?”.
Nie wiedziałem wtedy, że moje niewinne „kłamstwa” o smaku jej dań zaprowadzą mnie w miejsce, gdzie sam poczuję się jak zdrajca.
Nie dało się tego jeść
Tego dnia wróciłem z pracy wcześniej. Kasia stała przy kuchence w swoim ulubionym fartuszku i zamaszyście mieszała coś w garnku. W powietrzu unosił się zapach… no, trudny do opisania. Coś pomiędzy przypalonym plastikiem a zupką chińską po przejściach.
– O, jesteś! – zawołała, nie odwracając się. – Dziś robię gołąbki! Takie, jak mama robiła.
„Jeśli jej mama miała wrogów, to pewnie ich tak właśnie karmiła” – pomyślałem, ale tylko się uśmiechnąłem.
Usiedliśmy do stołu. Kasia postawiła talerz przede mną i spojrzała z oczekiwaniem. Gołąbek wyglądał jak fragment dawnej cywilizacji wykopany z popiołów wulkanicznych. Przełknąłem ślinę i spróbowałem. Kapusta była surowa, farsz przypalony, a sos kwaśny tak, że łzy same napłynęły mi do oczu.
– No i? – zapytała z uśmiechem. – Smakuje jak u mamy, prawda?
– Prawie… – wymamrotałem.
– „Prawie”? – uniosła brew. – To znaczy, że co?
– Nic, nic… tylko może, wiesz, troszkę za długo się dusiły…
Kasia rzuciła łyżkę na blat tak, że sos chlapnął na ścianę.
– Aha! Czyli uważasz, że nie umiem gotować! – wybuchnęła. – Może ty to zrobisz lepiej, skoro jesteś taki mądry?!
– Kasiu, ja tylko… chciałem pomóc. Może dziś ja zrobię kolację? Coś prostego, jajecznicę, albo makaron…
– Nie! – przerwała mi ostro. – Ja gotuję w tym domu. Ty możesz co najwyżej zmywać.
Zamilkłem. Wiedziałem, że każde słowo będzie tylko dolewaniem oliwy do ognia. Ale czułem, jak rośnie we mnie bezsilność.
– Nie chodzi o to, że źle gotujesz – spróbowałem spokojnie. – Po prostu może razem coś ugotujmy. Wspólnie.
– Nie potrzebuję pomocy! – odwróciła się plecami. – Wystarczy, że w pracy ciągle słucham, jak ludzie mnie pouczają. W domu chcę chociaż czuć się kompetentna.
Patrzyłem na jej zgarbione plecy i czułem, że coś się między nami psuje. Nie o jedzenie tu chodziło, tylko o dumę. O to, że Kasia chciała być „idealną żoną”, a ja, nieświadomie, właśnie jej ten obraz zepsułem.
Zjadłem resztę w milczeniu. W nocy długo nie mogłem zasnąć. W głowie krążyła mi tylko jedna myśl: „Kiedyś te gołąbki nas zabiją. Albo one, albo to, co po nich zostanie w nas obojgu”.
Od tamtego dnia coraz częściej wracałem do domu później. Czasem naprawdę miałem dużo pracy, a czasem po prostu nie chciałem znów siedzieć przy stole w napiętej ciszy i udawać, że wszystko jest w porządku.
Teściowa zaprosiła mnie do siebie
Spotkałem teściową zupełnie przypadkiem – w sklepie na rogu. Stałem przy kasie z siatką pełną gotowych pierogów i zupy, kiedy za plecami usłyszałem znajomy głos:
– Adam? To ty, synku?
Odwróciłem się i zobaczyłem ją – teściową w całej okazałości. Ciepły uśmiech, oczy pełne troski, fartuszek wystający spod płaszcza. Wyglądała dokładnie tak, jak w dniu naszego ślubu, tylko z nową fryzurą i tą samą aurą spokoju, której zawsze zazdrościłem.
– Pani Mario! Dzień dobry. Dawno się nie widzieliśmy – uśmiechnąłem się, chowając pierogi głębiej do torby, jakbym miał coś na sumieniu.
– Oj, no mów mi po imieniu. Panią Marią to mnie sąsiad woła – zaśmiała się serdecznie. – Ty coś taki blady, Adasiu? I schudłeś. Kasia cię głodzi?
Zaśmiałem się nerwowo.
– Nie głodzi… tylko… no, gotowanie to trochę wyzwanie dla niej – wymamrotałem, spuszczając wzrok.
Pani Maria uniosła brew, ale na jej twarzy nie było złości, raczej zrozumienie.
– Aaa… czyli moja córa dalej się uczy na tobie eksperymentów? – roześmiała się, tak głośno, że kasjerka też się uśmiechnęła. – No chodź, zrobisz mi przyjemność i wpadniesz dziś na obiad. Zobaczysz, jak się robi prawdziwy rosół, a nie tę wodę z kostki, którą Kasia zawsze próbowała przemycić.
– Ale ja nie mogę, nie chciałbym, żeby…
– Żeby się obraziła? Oj, nie powiem jej. To będzie nasza mała tajemnica – puściła mi oczko.
Tego dnia po raz pierwszy od miesięcy jadłem coś, co miało smak. Zapach domowego rosołu roznosił się po kuchni, a ja poczułem się jak dziecko – bezpiecznie, spokojnie, dobrze. Teściowa krzątała się przy kuchence, opowiadając o sąsiadkach i nowym psie, a ja jadłem i jadłem, aż wstyd mi było poprosić o dokładkę, więc ona sama ją nałożyła.
– Jedz, Adasiu, jedz. Chudyś jak szczypiorek – zaśmiała się, a potem spojrzała na mnie poważniej. – Wiesz, ja Kasię znam. Uparciuch jak jej ojciec. Jak coś sobie wbiła do głowy, to choćby się waliło, ona będzie robić po swojemu. Ale nie bierz tego do siebie. Chce być dobrą żoną, tylko czasem nie wie, jak.
Poczułem, jak ściska mnie w gardle. Nie chciałem się skarżyć, ale to, co powiedziała, trafiło w samo sedno.
– Ja ją naprawdę kocham – wyszeptałem. – Tylko… czasem nie wiem, jak z nią rozmawiać, żeby nie brzmiało, że coś jej wytykam.
– To przestań mówić – uśmiechnęła się łagodnie. – Czasem najlepiej po prostu… coś zrobić. Albo zjeść, zanim się spali.
Zaśmiałem się, a ona poklepała mnie po ramieniu.
– Jak chcesz, możesz wpadać na obiady częściej. Nie będę nikomu mówić. Powiem, że uczę się gotować dla sąsiada.
Wyszedłem od niej z pełnym żołądkiem i jeszcze pełniejszym sercem. Czułem się, jakbym wrócił do życia po długiej głodówce – nie tylko tej fizycznej, ale i emocjonalnej. Nie wiedziałem jeszcze, że od tego dnia będę wracał tam coraz częściej.
Żona coś podejrzewała
Od tamtego spotkania u teściowej wszystko się zaczęło. Najpierw jeden obiad „z wdzięczności”. Potem drugi, „bo akurat zrobiła za dużo rosołu”. A potem już poszło samo – czwartki i poniedziałki były dniami, w których moja dusza i żołądek odzyskiwały wiarę w życie.
Z czasem przestałem się tłumaczyć przed sobą. To nie była zdrada. Przecież nie robiłem nic złego – tylko jadłem. Ale gdyby ktoś zapytał, czemu po pracy skręcam w prawo, do teściowej, zamiast prosto do domu, pewnie też bym nie potrafił odpowiedzieć.
Kasia zaczęła coś podejrzewać.
– Znowu późno wracasz. Coś się dzieje w pracy? – zapytała któregoś wieczoru, gdy odgrzewała swoją gulaszową wersję zupy, której nie tknąłem nawet łyżką.
– Tak, wiesz, szef każe nam siedzieć dłużej. Sporo nowych zleceń – skłamałem, nie patrząc jej w oczy.
– Aha… – odpowiedziała, mieszając w garnku. – Bo wiesz, zrobiłam pulpety. Twoje ulubione.
Zamarłem. „Moje ulubione” – to był kod na „nie waż się tego nie zjeść”. Ale ja już byłem po obiedzie u teściowej. Zjadłem trzy kotlety mielone, ziemniaki z koperkiem i surówkę z marchewki, którą uwielbiałem. Byłem tak najedzony, że samo spojrzenie na pulpet wywołało we mnie mdłości.
– Oj, Kasiu, nie gniewaj się… Szef zamówił dziś catering dla wszystkich. Nie wypadało odmówić – uśmiechnąłem się krzywo.
Kasia się nie odezwała. Zgarnęła łyżkę, przelała pulpety do pojemnika i schowała do lodówki.
– No trudno, zjesz jutro – powiedziała chłodno.
Położyłem się spać z uczuciem, jakby coś ciężkiego osiadło mi na piersi. To już nie była zwykła „kulinarna ucieczka”. To była tajemnica. A każda tajemnica, nawet taka pachnąca schabowym, potrafi zgnić od środka.
Pani Maria niczego nie podejrzewała. Wręcz przeciwnie – cieszyła się, że ma „kompana do obiadu”.
– Kasia dziś pewnie w pracy? – zapytała któregoś dnia, nakładając mi talerz z duszonymi żeberkami.
– Tak, jak zwykle. Dużo obowiązków – odpowiedziałem wymijająco.
– To dobrze, że przychodzisz. Wiesz, ja zawsze gotowałam dla trzech osób. Teraz mam pusty dom, a w garnku zawsze za dużo. To nawet miłe, że ktoś jeszcze zje to, co ugotuję z sercem.
Jej słowa były tak ciepłe, a jednak każde z nich wchodziło we mnie jak szpilka. Jadłem coraz wolniej, patrząc na nią z wdzięcznością i poczuciem winy, które dławiło mnie przy każdym kęsie.
W drodze do domu obiecywałem sobie, że jutro powiem Kasi prawdę. Że po prostu przyznam się, że jadam u jej mamy. Ale potem widziałem jej uśmiech, gdy podawała talerz z „nowym eksperymentem”, i strach mnie paraliżował. Nie chciałem jej zranić.
A jednak z każdym dniem czułem, że coś się zmienia. Choć mój żołądek wreszcie był syty, serce zaczynało głodować.
Wszystko przez ten słoik
Wszystko zaczęło się pewnego wtorkowego popołudnia. Tego dnia po pracy, jak zwykle, zajrzałem do teściowej. Pachniało pomidorową z ryżem – taką, jaką robiła moja mama, gdy byłem dzieckiem. Ciepły zapach, czysty spokój. Zjadłem dwie porcje, a teściowa zapakowała mi słoik „na jutro”. Wyszedłem syty, uśmiechnięty, zupełnie nieświadomy, że tego dnia zostawiłem po sobie ślad – mały słoik z jej charakterystyczną etykietą: „Zupa pomidorowa”. Myślałem, że żona nie zauważy. Schowałem głęboko do lodówki.
Kiedy kolejnego dnia wróciłem do domu, Kasia już czekała. Siedziała przy stole, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Na blacie stał ten sam słoik.
– Co to jest, Adam? – zapytała spokojnie, ale ten spokój był jak cisza przed burzą.
– Yyy… zupa – odpowiedziałem jak idiota.
– Widzę, że zupa. Ale nie widzę, żebym ja ją ugotowała – jej głos zaczynał drżeć. – A na etykiecie… pięknie napisane. Rozpoznaję pismo mojej mamy.
Serce zabiło mi jak młot.
– Kasiu, pozwól, że wyjaśnię…
– Wyjaśnisz co?! – zerwała się z krzesła. – Że od tygodni mnie oszukujesz? Że codziennie udajesz, że jesz w pracy, a tak naprawdę chodzisz do mojej matki na obiady?!
– To nie tak… – zacząłem bezradnie.
– Nie tak?! – krzyknęła, a w jej oczach pojawiły się łzy. – To jak?! Może to jakiś nowy rodzaj romansu, co?! Bo przecież wszystko się zgadza – wracasz późno, jesteś zadowolony, a w lodówce jedzenie nawet nie tknięte!
– Kasia, błagam, posłuchaj mnie – powiedziałem, podchodząc bliżej. – To nie o ciebie chodziło. Po prostu… twoja mama zaprosiła mnie raz, potem drugi. Nie chciałem ci mówić, żebyś się nie czuła źle.
– Nie czuła się źle?! – roześmiała się przez łzy. – Mój mąż chodzi za moimi plecami do mojej matki, bo jej gotowanie jest lepsze! Myślisz, że to nie boli?
Zamilkłem. Nie potrafiłem znaleźć słów, które by to naprawiły. Kasia chwyciła słoik i z rozmachem wrzuciła go do zlewu. Szkło pękło, a pomidorowa rozlała się na boki.
– Nie zdradziłem cię, Kasiu – powiedziałem cicho. – Ale ty zdradziłaś mnie swoją dumą.
Na chwilę zapadła cisza. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, jakby moje słowa uderzyły ją mocniej niż cała ta kłótnia.
– Wiesz, co jest najgorsze? – wyszeptała w końcu. – Że w tym wszystkim masz rację. Ale ja… ja nie umiem być jak moja mama.
Odwróciła się i wyszła z kuchni. Usłyszałem trzask drzwi od sypialni, a potem tylko ciszę — gęstą, ciężką, pełną wszystkiego, czego żadne z nas nie miało odwagi już powiedzieć.
Tej nocy spałem na kanapie. Nie dlatego, że mnie wygoniła, ale dlatego, że nie potrafiłem patrzeć jej w oczy.
Coś się wreszcie zmieniło
Minęły trzy dni. Trzy długie, zimne dni milczenia. Kasia chodziła po mieszkaniu jak duch – robiła swoje, ale nie odzywała się ani słowem. Ja udawałem, że czytam gazetę, że coś oglądam, że żyję, ale tak naprawdę w środku byłem pusty. Każdego ranka, gdy wychodziłem do pracy, chciałem coś powiedzieć – „przepraszam”, „porozmawiajmy”, cokolwiek – ale słowa grzęzły mi w gardle.
Czwartego wieczoru usłyszałem, jak w kuchni stukają naczynia. Poszedłem tam powoli, z sercem walącym jak u chłopaka przed pierwszą randką. Kasia stała przy kuchence, odwrócona plecami, mieszając coś w garnku.
– Kasia… – zacząłem cicho.
– Wiem – przerwała. – Pomidorowa. Tak, twoja ulubiona.
Zamarłem. Zapach był dokładnie taki, jak u teściowej, ale bardziej delikatny, ostrożny, jakby ugotowany z lękiem.
– Chciałam spróbować jeszcze raz – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Bo chyba… już czas przestać się obrażać na własne błędy.
Podszedłem bliżej. Widziałem, jak drżą jej dłonie, gdy nalewała zupę do talerza.
– Kasiu, ja nie chciałem cię zranić. Naprawdę. Po prostu nie wiedziałem, jak ci powiedzieć, że… że nie chodzi o to, żebyś była jak twoja mama. Tylko żebyśmy byli razem, nawet przy spalonym kotlecie.
– Myślałam, że jak będę idealna, to będziesz szczęśliwy – wyszeptała, wciąż wpatrzona w parującą zupę. – Ale chyba pomyliłam się, prawda?
– Ja nie potrzebuję idealnej żony. Potrzebuję ciebie – odpowiedziałem i dotknąłem jej dłoni. – Takiej prawdziwej, upartej, czasem wściekłej, ale mojej.
Kasia uniosła wzrok. W jej oczach w końcu zobaczyłem coś, czego brakowało mi od tygodni – ciepło. Nie uśmiechnęła się, ale kiwnęła głową.
– To może… nauczysz mnie tej pomidorowej? – spytała z nieśmiałym półuśmiechem. – Ale tak naprawdę, krok po kroku.
– Z przyjemnością – odpowiedziałem. – Ale uprzedzam, będę surowym nauczycielem.
– Byle nie tak surowym jak moje kotlety – rzuciła, a oboje roześmialiśmy się cicho.
Zjedliśmy razem w ciszy, ale to była inna cisza niż wcześniej. Nie ta z żalu i wstydu, tylko ta, w której rodzi się coś nowego – krucha nadzieja, że może jeszcze potrafimy być razem.
Nauczyłem się to kochać
Czasem, gdy siedzę przy stole i słyszę, jak łyżka delikatnie uderza o brzeg talerza, myślę, jak niewiele trzeba, by człowiek się pogubił. Jedno przemilczenie. Jeden kęs, zjedzony z litości. Jedno kłamstwo, które miało ochronić, a tylko zraniło.
Dziś Kasia gotuje lepiej. Nie idealnie – i dobrze, bo idealne rzeczy są zimne, a w jej gotowaniu jest teraz ciepło, życie, prawda. Czasem przesoli zupę, czasem przypali sos. Ale za każdym razem patrzy na mnie z nieśmiałym uśmiechem i mówi:
– Nie udawaj, że dobre. Wiem, że znowu coś spartoliłam.
A ja tylko odpowiadam:
– Wiesz, co jest najdziwniejsze? Że właśnie to „spartolenie” smakuje mi najbardziej.
Odkąd się pogodziliśmy, każde wspólne gotowanie jest jak rozmowa bez słów. Trochę zamieszamy, trochę się posprzeczamy, trochę pośmiejemy. A potem siadamy do stołu i jemy, nawet jeśli coś wyszło krzywo.
Kasia nauczyła się pokory, ja – szczerości. I oboje wiemy, że w małżeństwie zdrada nie zawsze ma twarz innej osoby. Czasem zdradza się wiarę w siebie nawzajem.
Ostatnio zrobiliśmy razem kolację. Makaron był twardawy, sos za gęsty, a parmezan sypał się jak śnieg w grudniu. Siedzieliśmy przy stole, śmiejąc się z naszej nieporadności.
– Za pięć lat będę mistrzynią kuchni – oznajmiła dumnie.
– A ja wtedy otworzę restaurację „U Kasi” – odpowiedziałem. – Hasło reklamowe już mam: „Smakuje jak miłość – czasem przypalona, ale zawsze prawdziwa”.
Roześmiała się i wtuliła we mnie. I tak siedzieliśmy razem, w tym naszym niedoskonałym, ale szczerym świecie, z przesoloną zupą i wielką ulgą w sercu. W końcu zrozumieliśmy, że dom to nie miejsce, gdzie wszystko się udaje. To miejsce, gdzie nawet przypalone potrafi smakować jak przebaczenie.
Adam, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa nie umie zadbać o mojego synka. Zamiast dać mu tłustego kotleta, karmi go cienką jak pomyje zupą dyniową”
- „Kotlety schabowe były moim sekretem. Żona myślała, że wymykam się do kochanki, a ja potrzebowałem się najeść”
- „Gdy zginął mój mąż, żałowałam, że nie zadałam mu tego jednego pytania. Odpowiedź dostałam w wiadomości zza grobu”

