Reklama

Wyszłam za mężczyznę z dzieckiem, wiedząc, że nie będzie łatwo. Ale kochałam go i chciałam stworzyć dom, w którym jego córka poczuje się bezpiecznie. Byłam gotowa poświęcić wszystko, by dać jej ciepło, jakiego może nie miała po śmierci matki. Nie traktowałam jej jak pasierbicy – dla mnie była córką. Przytulałam ją, kiedy miała koszmary, robiłam kanapki w kształcie serc i chodziłam na wywiadówki, jakby była moja. Ale z czasem zrozumiałam, że uczucia nie zawsze działają w obie strony. A najgorsze było to, że nigdy nawet nie próbowała udawać wdzięczności.

Nowa rodzina, nowe nadzieje

Poznałam Sebastiana na spacerze z psem. Mój golden retriever Riko wyrwał mi się ze smyczy i podbiegł do dziewczynki, która siedziała na ławce z mężczyzną. Zaczęła się śmiać, głaskać psa, a ja w panice przepraszałam, choć serce biło mi mocniej z innego powodu – on był przystojny, ale też miał w oczach jakiś smutek, który mnie poruszył.

Zaczęliśmy się spotykać. Wiedziałam, że jest wdowcem, że samotnie wychowuje córkę. Mówił o niej z czułością, ale też ostrożnie. Miała wtedy siedem lat, a ja trzydzieści dwa i ani jednego dziecka. Imponowało mi, jak bardzo się starał, jak dbał o nią. Kiedy zaproponował, bym poznała Luizę bliżej, nie wahałam się ani chwili.

Była nieśmiała, skulona na kanapie, wpatrzona w telewizor. Przyniosłam jej pluszaka – misia z szalikiem – i powiedziałam:

– Hej, chciałabym cię bliżej poznać.

Wzruszyła ramionami, ale wzięła misia. Pomyślałam wtedy: będzie dobrze.

Pobraliśmy się po dwóch latach. Wprowadziłam się do ich mieszkania. Urządziliśmy Luizie pokój – jasny, z nowym biurkiem i tapetą w kwiaty. Gotowałam jej ulubione zupy, pomagałam przy odrabianiu lekcji, czesałam włosy przed szkołą. Kiedy zachorowała, czuwałam przy niej całą noc. Nie miałam potrzeby mieć własnego dziecka – ona była moim dzieckiem. Sebastian mówił, że jesteśmy jak prawdziwa rodzina. Wierzyłam w to. Wydawało mi się, że wszystko idzie w dobrą stronę.

Mała dziewczynka po przejściach

Z początku zrzucałam to na traumę po matce. Luiza była zamknięta w sobie, chłodna, ale myślałam, że to minie. Nie musiała mnie kochać, byle tylko dała się pokochać. Dzieci przecież nie zawsze wiedzą, jak okazywać uczucia. Tłumaczyłam sobie, że to proces. Ale z czasem zaczęłam zauważać, że wszystko, co robiłam, spływało po niej jak po kaczce. Rysunki, które z nią kolorowałam – lądowały w śmieciach. Śniadania do szkoły wracały nietknięte. A kiedy raz ją przytuliłam przed zaśnięciem, usłyszałam:

– Nie musisz tego robić. Nie jesteś moją mamą.

Zatkało mnie. Usiadłam w ciszy na brzegu łóżka, a ona odwróciła się plecami.

– Wiem, że nie jestem – powiedziałam spokojnie. – Ale martwię się o ciebie. To wszystko.

Nie odpowiedziała. Po chwili wyszłam. Zaczęły się zgrzyty. Sebastian widział, że się staram, ale chyba nie wiedział, jak zareagować. Czasem tylko rzucał:

– Daj jej czas.

Ale ten czas mijał, a Luiza coraz częściej traktowała mnie jak powietrze. Jakby moje istnienie było czymś zbędnym, niepotrzebnym. Czułam się jak intruz w domu, który miał być moim. Próbowałam łapać z nią kontakt. Kino, lody, spacery. Nic. Rozmawiała tylko, kiedy czegoś potrzebowała – zeszytu, pieniędzy, nowego plecaka.

Możesz mi to kupić? – rzucała beznamiętnie.

I chociaż bolało, kupowałam. Bo naiwnie wierzyłam, że kiedyś poczuje choć cień wdzięczności.

Odsuwała mnie od siebie

Luiza miała wtedy czternaście lat. Zamknięta w swoim pokoju, ze słuchawkami na uszach, z wiecznie niezadowoloną miną. Okres buntu, mówił Sebastian. Ale mnie nie bunt przerażał, tylko chłód. Zazdrościłam koleżankom, które narzekały, że ich nastolatki krzyczą „nie rozumiesz mnie!” – bo to oznaczało, że w ogóle z nimi rozmawiają.

Pewnego dnia zauważyłam, że jest bardzo smutna.

– Luiza, co ci jest? – spytałam, klękając obok o chwytając ją za dłoń.

Wyrwała rękę, wściekła.

– To nie twoja sprawa!

– Jak to nie? Mieszkamy razem, martwię się o ciebie…

– Ty się tylko wtrącasz! Nie jesteś moją matką, więc przestań udawać, że ci zależy!

Wybiegła z pokoju, trzasnęła drzwiami do łazienki. Usiadłam na podłodze, próbując nie płakać. Po kilku minutach poszłam do Sebastiana. Opowiedziałam wszystko – tonem spokojnym, choć w środku byłam roztrzęsiona.

– Może przesadzasz? – mruknął.

– Przesadzam? Widać, że dzieje się z nią coś niedobrego.

Wzruszył ramionami.

– Może pokłóciła się z koleżankami. Nie możesz się tak przejmować każdym szczegółem. Ona ci ufa najmniej, więc nie rób z siebie detektywa.

To bolało bardziej niż słowa Luizy. Nie ufa mi? To ja nie spałam, kiedy miała gorączkę. To ja rezygnowałam z pracy, by ją odebrać z przedszkola. To ja prałam jej brudne rzeczy, kiedy wracała z kolonii. A teraz słyszę, że nie powinnam się przejmować?

Naprawdę ją kocham

Mimo wszystko nie przestawałam się starać. Może to był mój błąd – że nie odpuściłam w porę, że wierzyłam, że miłość może wystarczyć za wszystko. Robiłam dla niej rzeczy, których nie musiałam robić. Prasowałam jej ubrania, kiedy wychodziła na imprezy. Ukrywałam przed ojcem jej spóźnienia. Raz nawet pojechałam po nią w środku nocy, kiedy zadzwoniła i powiedziała, że nie chce, żeby wiedział.

Tylko nie mów tacie – powiedziała wtedy cicho, siadając w aucie.

Skinęłam głową.

– Jasne. Chcesz coś zjeść? Mam w torbie batona.

Wzięła go i zjadła w milczeniu. Przez chwilę myślałam, że to przełom, że może teraz coś się zmieni. Ale nie zmieniło się nic. Następnego dnia znów byłam dla niej nikim. Dawałam jej z siebie wszystko, a ona traktowała mnie jak służącą. Kiedyś przez przypadek usłyszałam, jak mówi do koleżanki przez telefon:

– Tak, to ta. Żona ojca. No wiesz… ta, co się ciągle wtrąca.

Zatkało mnie. Żona ojca. Żadnego „Iza”, żadnego „mama”. Tylko bezosobowe „ta”. Mimo to dalej gotowałam jej ulubione zupy. Pamiętałam, że nie znosi rodzynek, że lubi spać pod trzema kołdrami, że nie cierpi, gdy ktoś komentuje jej wygląd. Dbałam o nią, jak umiałam. Może naiwnie, może głupio. Ale z serca. Bo kochałam ją naprawdę. Bez przymusu. Jak własną.

Nawet słowa „dziękuję”

Gdy Luiza skończyła osiemnaście lat, zaczęła mówić otwarcie, że nie zamierza dłużej ze mną mieszkać. Mówiła to przy śniadaniu, przy kolacji, nawet między słowami, kiedy rzucała:

– Jeszcze trochę i wynajmę coś swojego. Z tobą nie da się żyć.

Nie protestowałam. Byłam zmęczona. I trochę ciekawa, czy z czasem coś do niej dotrze. W dniu wyprowadzki byłam w domu sama. Sebastian wyjechał służbowo. Usłyszałam, jak trzaska drzwiami swojego pokoju i jak ciągnie walizkę do przedpokoju. Wyszłam, by chociaż pożegnać się jakoś normalnie. W końcu spędziłyśmy razem jedenaście lat.

– Pomóc ci z czymś?

– Nie trzeba.

Zostawisz może jakiś adres?

Spojrzała na mnie z obrzydzeniem w oczach.

– Poradzę sobie.

– Luiza, wiem, że nigdy nie byłam dla ciebie nikim szczególnym, ale ja… chciałam dobrze. Starałam się.

Zaśmiała się krótko. Zimno.

– To może trzeba było się mniej starać. Nikogo o to nie prosiłam.

Stałam w przedpokoju, gdy wyszła. Nawet się nie obejrzała. Nie zostawiła żadnej wiadomości, żadnego dziękuję, żadnego „do widzenia”. Tylko pusty pokój i porzuconego misia, tego, którego dałam jej przy pierwszym spotkaniu. Zebrałam go z podłogi i położyłam na półce. I wtedy zrozumiałam. Że czasem można kogoś kochać całym sercem, a i tak być dla niego nikim.

To już nie moja bajka

Po wyprowadzce Luizy życie w domu stało się cichsze. Czasem aż za ciche. Sebastian wracał z pracy, siadał przed telewizorem i udawał, że wszystko jest jak dawniej. Nie pytał o Luizę. Nie rozmawialiśmy o niej. Jakby nigdy nie istniała. Jakby wszystko to, co było między nami trzema, było tylko jakimś snem, który się rozmył.

Pewnego dnia odważyłam się powiedzieć:

– Nie boli cię, że tak po prostu odeszła?

Wzruszył ramionami.

– Ma swoje życie. Taki wiek.

Spojrzałam na niego uważnie. Może to ja się myliłam przez te wszystkie lata. Może nie tylko ona mnie nie widziała. Może byłam tylko wygodą. Ktoś, kto robił zakupy, prał, dbał. Kogo można było zignorować bez większych konsekwencji. Kilka miesięcy później przypadkiem wpadłam na Luizę w centrum handlowym. Szła z jakimś chłopakiem. Uśmiechnięta, rozluźniona, inna. Zobaczyła mnie. Przez ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotkały. Pomyślałam, że może podejdzie, że powie chociaż „cześć”. Ale tylko odwróciła wzrok i poszła dalej.

Wróciłam do domu i usiadłam przy kuchennym stole. Spojrzałam na misia na półce. Tego, którego nie zabrała. I poczułam coś w rodzaju żalu, ale nie do niej – do siebie. Że tak długo czekałam na coś, co nigdy nie miało nadejść. Kochałam ją jak córkę. Naprawdę. Ale ona miała wobec mnie serce zimniejsze niż do starych mebli po matce. O nie dbała. Mnie wyrzuciła z serca bez słowa.

Iza, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama