Reklama

W tym roku Wszystkich Świętych przyszło za wcześnie. Mama zmarła w czerwcu, a ja do dziś łapię się na tym, że chcę do niej zadzwonić. „Muszę powiedzieć mamie, że spóźnię się na obiad w niedzielę” – myślę, i zaraz potem uświadamiam sobie, że tych obiadów już nie będzie. Ani telefonów. Ani mamy.

Zostałyśmy tylko we dwie – ja i Anita. Siostry. Ogień i woda. Ja trzymam się ciszy, ona – hałasu. Mama zawsze mówiła, że różnimy się wszystkim poza nazwiskiem. I że obie ją kochamy, tylko inaczej. Teraz każda z nas inaczej przeżywa żałobę. Ja – cicho, skromnie. Chryzantemy białe, zwykły znicz. Tak, jak lubiła mama. Bez udawania. Bez teatrzyku.

– Tylko nie przychodź z tymi swoimi bladymi chryzantemami – usłyszałam głos Anity w słuchawce. Jakbyśmy wybierały dekorację na przyjęcie.

– A ty znowu będziesz stawiać plastikowe świecidełka? – rzuciłam.

– Nie każdy lubi smutek, Basia. Czasem trochę koloru nie zaszkodzi.

Koloru? Jakbyśmy świętowali. Jakby mama miała urodziny, a nie leżała pod płytą z datą śmierci. Dla mnie żałoba to czarny płaszcz i prosta świeczka. Dla mnie to obecność. Pamięć. Cisza. Dlatego pójdę o świcie. Zanim Anita zapełni grób kolorowym plastikiem.

Kłóciłyśmy się nad grobem

Spotkałyśmy się przypadkiem, choć domyślam się, że Anita podjechała specjalnie. Akurat stałam z wiklinowym koszykiem, w którym miałam chryzantemy. Białe, szerokie jak dłonie.

– Basia, naprawdę? – rzuciła od razu, zanim jeszcze zdążyłam się przywitać. – Chcesz udekorować grób jak wystawę z PRL-u?

Spojrzałam na nią. Miała na sobie puchowy płaszcz w kolorze śliwkowym, botki z lakierowanej skóry i torebkę, która pewnie kosztowała tyle, co moja lodówka.

– A ty wolisz, żeby wyglądał jak świąteczny kram? – zapytałam. – Mama nie lubiła tandety.

– Za to lubiła ciebie i twoje ponure nadęcie – odcięła się.

Zabolało. Nie pokazałam tego, ale zabolało. Zacisnęłam palce na rączce koszyka.

Robisz z grobu scenę teatralną – syknęłam. – Mama by tego nie chciała.

– Ty wiesz, co mama by chciała? Naprawdę myślisz, że wiesz wszystko? – uniosła głos. – Była też moją matką, Basiu. I może nie chcę, żeby jej grób wyglądał jak zapomniany szary pomnik.

– Raczej chcesz, żeby było po twojemu. Jak zawsze.

Przez moment milczałyśmy. Ludzie przechodzili obok, zerkali na nas z ukosa. Jedna kobieta wywróciła oczami i poszła szybciej. A my stałyśmy, dwie siostry, które nie potrafiły rozmawiać o stracie, więc kłóciły się o kwiaty.

„Może nie powinnam się z nią sprzeczać” – pomyślałam. – „Ale nie mogę pozwolić, by i tutaj wszystko było po jej myśli. Mama zasługuje na coś prawdziwego, nie na plastikowy cyrk”. Położyłam swój kwiat, odwróciłam się i odeszłam. Koszyk ciążył mi bardziej niż zwykle.

Myślałam, że ją przechytrzę

Wstałam o piątej. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Mgła zawisła nisko nad chodnikiem, jakby chciała mnie zatrzymać. Znów niosłam wiklinowy koszyk – ten sam, co zawsze. Mama go lubiła. Mówiła, że kwiaty lepiej w nim wyglądają niż w plastikowych torbach z dyskontu.

Gdy dotarłam na cmentarz, brama była już otwarta. Ktoś przede mną zapalił znicz i postawił go ostrożnie, jakby bał się, że obudzi zmarłych. Przeszłam cicho alejką, licząc groby jak kroki. Siódmy po lewej. Czwarta kwatera. Mama.

Zatrzymałam się. Złoto. Fiolet. Czerwień. Stroik jak z wystawy bożonarodzeniowej. Światełka migały jak w reklamie świątecznej promocji. W środku tego wszystkiego – znicz w kształcie serca. I kartka: „Od Anity”. Mama by się skrzywiła. A może by się uśmiechnęła? Tego już nie wiem.

Moja doniczka z chryzantemą stała z boku. Wzięłam ją w ręce. I nie mogłam jej postawić. Jakby grób już nie należał do nas obu. Jakby Anita zamknęła go dla mnie. Jakby to miejsce miało być pokazówką. Położyłam koszyk obok i przykucnęłam.

– Cześć, mamo – szepnęłam. – Przyszłam wcześniej. Jak zawsze. Ale tym razem… się spóźniłam.

Chciałam coś dodać, ale nie umiałam. Może po prostu... nie było już co mówić. „Po co się z nią ścigać?” – pomyślałam. – „I tak wygra, jak zawsze. A ja zostanę z przekonaniem, że przegrałam coś więcej niż wybór znicza”.

Odpuściłam to sobie

Telefon zadzwonił jeszcze zanim zdążyłam wrócić do domu. Wiedziałam, że to ona. Odebrałam po kilku sygnałach.

– No i co? – zaczęła Anita bez powitania. – Mam nadzieję, że nie zepsujesz tego wszystkiego tymi wiejskimi kwiatkami. Postarałam się.

Westchnęłam. Nie miałam siły na kolejną bitwę. Stałam wtedy w tramwaju, trzymając się poręczy, z koszykiem przyciśniętym do brzucha. Nie odpowiedziałam od razu.

Byłam tam – powiedziałam w końcu cicho. – Zostawiłam wszystko tak, jak było.

Zapadła cisza. Nawet przez telefon czułam, jak ją zaskoczyłam.

– Naprawdę? – rzuciła zdziwiona. – Nie spodziewałam się…

– Nie wszystko trzeba wygrywać – przerwałam jej.

Usłyszałam, jak wciąga powietrze. Może chciała coś powiedzieć. Może przeprosić. Może się pochwalić. Ale nic nie powiedziała. I dobrze. Nie chciałam więcej słów.

Rozłączyłam się. Z kieszeni kurtki wyciągnęłam rękawiczkę mamy – tę starą, z guzikiem przy nadgarstku. Zostawiła ją ostatniej zimy u mnie i już jej nie odebrała. Trzymałam ją jak talizman.

„To nie był mój wybór” – pomyślałam. – „Ale to był mój spokój. Moja cisza. Moje milczenie. Może mama by się nie ucieszyła ze zniczy w kolorze tęczy, ale z tej ciszy między nami – może tak”. Nie postawiłam znicza. Nie dołożyłam kwiatów. Ale byłam. I to się liczyło.

Jednak coś zostawiłam

Wróciłam wieczorem. Tak późno, że na cmentarzu nie było już nikogo. Tylko światło – tysiące migających płomyków, jakby dusze zmarłych porozstawiały świeczki dla siebie nawzajem. Cisza była gęsta, prawie święta. Nie bałam się.

Szłam powoli z ręką w kieszeni. W drugiej niosłam ten sam koszyk. Kwiaty już lekko przywiędły, ale to nie miało znaczenia. Kiedy doszłam do grobu, światło od stroika Anity biło na kilka metrów. Wszystko tam wciąż stało – znicze w kształcie aniołków, plastikowe róże, wstążki, błyskotki.

Usiadłam na ławce i położyłam koszyk obok.

– Wiesz, że nigdy nie umiałam z nią walczyć – powiedziałam cicho. – Ani być taka jak ona. Ty byś pewnie tylko pokiwała głową. Jak zwykle.

Pociągnęłam nosem. Wzięłam do ręki białego kwiatka i powoli go włożyłam między plastikowe ozdoby. Jeden. Tylko jeden.

– Ale ja... ja po prostu tęsknię za tobą – szepnęłam.

Spojrzałam na zdjęcie mamy na nagrobku. Na tym zdjęciu uśmiecha się lekko, jakby wiedziała coś więcej od nas wszystkich. Jakby przewidziała to wszystko – moje milczenie, teatralność Anity, pustkę, której nie da się niczym zasłonić.

– Brakuje mi twoich kluczy w drzwiach. Tego, jak zawsze zostawiałaś po sobie zapach płynu do płukania. Brakuje mi nawet twoich pytań, czy już jadłam obiad – uśmiechnęłam się przez łzy. – I tego, jak w twojej obecności wszystko było... jakoś łatwiejsze.

Zapaliłam jeden znicz. Mały, biały. Postawiłam go na kamieniu, tuż obok serduszka od Anity. Zostałam jeszcze chwilę. Tylko ja, mama i listopadowa cisza, której nie da się kupić w żadnym markecie.

Dałam od siebie coś cenniejszego

Anita zadzwoniła dwa dni później. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym – o tym, że cukier znowu podrożał, że w pracy ma nową koleżankę, że coś jej chrupie w kolanie. Ani słowa o cmentarzu. Ani o zniczach, ani o kwiatach. Może tak miało być.

Zrozumiałam wtedy, że to nie będzie historia o pojednaniu. Nie będziemy nagle bliższe sobie przez to, że obie straciłyśmy mamę. Każda z nas przeżywa to po swojemu – Anita głośno, ja cicho. Ona w kolorze, ja w czerni. I chyba nie musimy się już o to kłócić.

Czasem żałuję, że nie mam w sobie tej lekkości, która pozwala się śmiać, kiedy jest smutno. Ale już nie próbuję jej udowadniać, że to ja bardziej kochałam mamę. Może kochałyśmy po równo – tylko na różne sposoby. I może każdy z tych sposobów był... wystarczający. Mama była między nami przez całe życie, nawet kiedy się kłóciłyśmy. Teraz jest tylko wspomnieniem. Ale może właśnie ono – nie kwiaty, nie znicze – jest tym, co zostaje najdłużej.

Od tamtego dnia nie postawiłam więcej żadnego znicza. Ale często przechodzę obok cmentarza i zatrzymuję się na chwilę. Bez słów. Bez rekwizytów. Ale pamiętałam. I to wystarczy. Żałoba nie potrzebuje kształtu. Tylko obecności.

Barbara, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama