Reklama

Nigdy nie zapomnę zim w naszym mieszkaniu na czwartym piętrze bez windy. Ściany wilgotne, kaloryfery letnie, jakby i one miały dość tej nędzy. Matka wiecznie owinięta w dwa swetry, z rękami popękanymi od zimna i detergentów, siedziała przy kuchennym stole i robiła, co mogła. A ja marzłem, nie tylko ciałem. Marzłem duszą.

Byliśmy biedni

Nie pamiętam, żebyśmy kiedyś zjedli obiad, który nie był resztką cudem wyłowioną z przeceny. Pamiętam za to, jak całymi dniami chodziłem głodny. Matka wolała, żebym zjadł ostatnią kromkę chleba niż ona. Wtedy czułem się ważny. Ale to mijało, gdy tylko znowu zaczynało mi burczeć w brzuchu.

Ojca nie było. Nie wiedziałem, jak wygląda, jak mówi, nie znałem nawet jego głosu. Nie przysłał ani złotówki, żadnych świątecznych kartek, żadnych urodzinowych życzeń. Jakby umarł albo nigdy nie istniał. Zostawił nas samych, jak zbędny bagaż, który się zrzuca, gdy życie robi się zbyt ciężkie.

Matka unikała rozmów o nim. Odpowiadała ogólnikami albo całkiem milczała. Raz tylko powiedziała, że byli za młodzi, za głupi, i że lepiej, że go nie ma. Ale ja nie chciałem słyszeć, że lepiej. Chciałem mieć ojca, kogoś, kto zabierze mnie na rower, kto powie, że jestem ważny. A zamiast tego miałem pustkę. Dziurę, która bolała bardziej z każdym rokiem.

Wychowałem się w cieniu mężczyzny, którego nie było. I to mnie ukształtowało: wstyd, głód, samotność, uczucie bycia kimś niepotrzebnym, kimś, kto nigdy nie był wystarczająco ważny, by go pokochać.

Brakowało mi go

Dowiedziałem się przypadkiem. Poszedłem po odbiór auta do warsztatu na drugim końcu miasta. Znajomy mechanik zaczął narzekać na szefa: że stary nie daje umów, że co chwilę ktoś nowy, że jak nie pod stołem, to wcale. Mówił o nim po nazwisku, które nosiłem całe życie.

Zapytałem o imię. Zamarłem, gdy usłyszałem odpowiedź. Nie mogło być przypadku. Wszystko zaczęło się układać. Ojciec żył, nie w innym kraju, ale w tym mieście, gdzie latami chodziłem głodny do szkoły i tłumaczyłem sobie, że pewnie umarł.

Tego wieczoru nie spałem. Patrzyłem w sufit, a w głowie miałem tylko jedno pytanie: dlaczego? A potem przyszło drugie: co teraz? Odpowiedź przyszła szybko – wydrukowałem CV, wymyśliłem nowe nazwisko. Pracowałem wcześniej w warsztacie, więc miałem kwalifikacje.

Poszedłem tam następnego dnia. Przy biurku stał niepozorny, łysy mężczyzna, może sześćdziesiątka. Miał mój nos i moje dłonie – szerokie, z krótkimi palcami. Mówił pewnie, rzeczowo. Zapytał o doświadczenie, pokiwał głową, obejrzał moje papiery. Nawet nie spojrzał mi w oczy.

– Dobra, możesz zacząć od jutra. Na razie próbnie. Kasa pod stołem, wiesz, jak jest.

Kiwnąłem głową. Wróciłem do domu ze ściśniętym gardłem. Zrobiłem to. Wszedłem w jego życie. Teraz tylko musiałem wytrzymać.

Opracowałem zemstę

Mijały tygodnie. Przychodziłem punktualnie, wykonywałem zlecenia dokładnie, nie wdawałem się w rozmowy. Byłem jednym z wielu. On traktował mnie tak, jak innych – konkretnie, chłodno, bez zbytniej uprzejmości, ale też bez agresji. Bywały dni, że tylko raz rzucił do mnie „zrób to” albo „sprawdź tamto”.

Im dłużej patrzyłem, tym więcej widziałem. Pracowników nie szanował, ale też nie gnębił. Po prostu ich używał jak narzędzi, które trzeba wymieniać, gdy się zużyją. Z nikim nie żartował, nie żegnał się przy wyjściu. Pracował i milczał.

Zacząłem rozumieć, że to nie była złość ani nienawiść. On po prostu nie miał w sobie miejsca na ludzi. Było miejsce na pracę, na pieniądze, na ciszę, a reszta mogła nie istnieć. Tak jak ja przez ostatnich trzydzieści lat.

Każda wypłata pod stołem przypominała mi, czego nie miałem. Gdy brałem te banknoty, widziałem buty zimowe z przetartą podeszwą, przez które czułem lód pod nogami i matkę, która odwracała twarz, gdy płakała, bo znów zabrakło.

Dostał za swoje

Długo się nie wahałem. Wszedłem na stronę inspekcji pracy. Wypełniłem zgłoszenie i wysłałem. Następnego dnia przyszedłem do pracy jak zwykle. Po południu podjechało auto. Nie wyglądało na klienta. Dwóch ludzi wysiadło, weszli bez zaproszenia. Jeden z nich odezwał się spokojnie, ale pewnym tonem:

– Dzień dobry. Jesteśmy z Państwowej Inspekcji Pracy. Proszę przygotować dokumenty pracowników do kontroli.

Ojciec spojrzał na nich zaskoczony. Zmarszczył brwi, potarł dłonią kark.

– O co chodzi?

– To rutynowa kontrola – powtórzył drugi.

Wyszedłem z zaplecza i podszedłem prosto do niego. Stanąłem twarzą w twarz. Patrzyłem mu w oczy, pierwszy raz tak długo.

– To za każdą kromkę chleba, której nie mogłem zjeść – powiedziałem cicho.

Zamarł. Przez sekundę miał w oczach coś więcej niż zaskoczenie, jakby coś w nim drgnęło. Ale zaraz potem wrócił ten sam chłodny, obcy wyraz twarzy.

– Przepraszam, co pan powiedział?

Nic nie zrozumiał

Odwróciłem się i wyszedłem, zostawiając za sobą wszystko: hałas maszyn, zapach oleju, jego zmieszane spojrzenie i tych kilkanaście lat mojego życia, których nigdy nikt nie odda.

Szedłem bez celu. Przez chwilę wydawało mi się, że zrobiło się jaśniej, że powietrze jest lżejsze, ale to było złudzenie. Mijając przystanek, usiadłem na ławce. Nogi miałem ciężkie, ręce bezwładne. W oczach nie było łez, tylko suchość i zmęczenie. Tyle planowania, tyle wyobrażeń, że w końcu poczuję ulgę, że gniew ustąpi, że coś się zmieni.

Myślałem o matce, o tym, jak trzymała mnie za rękę, gdy pierwszy raz poszliśmy po zasiłek. Jak odwracała głowę, kiedy pytałem, kim był ojciec. Jak się starała i jak nigdy nie dostała nic. Ani od niego, ani od życia. Zrobiłem to dla niej.

Wstałem z ławki, nie patrząc na nikogo. Z kieszeni wystawał brudny banknot – ostatnia wypłata, ostatnie pieniądze od człowieka, który kiedyś mnie zostawił.

Nie żałowałem go

Kilka dni później zadzwonił telefon. Numer nieznany. Patrzyłem na wyświetlacz długo, ale nie odebrałem. Wróciłem do krojenia chleba, ale ręce mi drżały. Telefon zamilkł. Po chwili przyszła wiadomość: „Kim jesteś?”.

Serce zabiło mi mocniej, ale nie z ciekawości. Z ciężaru. Zgasiłem ekran, położyłem telefon na szafce i odsunąłem się od niego jak od czegoś obcego. Nie chciałem dawać mu odpowiedzi.

Nie byłem już tym chłopcem, który siedział przy oknie i czekał, aż ktoś zadzwoni, przyjedzie, powie, że wszystko to była pomyłka, że jednak jestem ważny, że ktoś mnie chce.

Nie byłem już tamtym dzieckiem. Ale nie byłem też jeszcze kimś nowym. Byłem gdzieś pomiędzy. Z pustką, która przestała boleć, ale nie przestała istnieć.

Mateusz, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama