„Kiedyś miałam luksusowy dom i pachniałam drogimi perfumami. Teraz nie mam nic, bo nie śmierdzę groszem”
„Przez ostatnie lata byłam dekoracją, uzupełnieniem sukcesu mojego męża. Potrafiłam wybrać odpowiedni zapach na galę, zarezerwować stolik w modnej restauracji, wyczuć hipokryzję w spojrzeniach innych kobiet. Ale nikt za to nie płacił”.

- Redakcja
Nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie taki dzień, w którym będę się zastanawiać, czy mam jeszcze jakąkolwiek wartość. Kiedyś miałam wszystko – dom z basenem, szafę pełną sukienek od projektantów, toaletkę uginającą się od flakonów perfum, których nazwy trudno było wymówić. Nie musiałam się martwić o rachunki, obiad czy jutro. Wydawało mi się, że tak już będzie zawsze. Ale pieniądze mają dziwny zwyczaj kończyć się szybciej niż miłość. Albo razem z nią. Dziś siedzę na kanapie, która pamięta lepsze czasy, i wspominam tamten zapach – zapach luksusu. A może złudzenia.
Zapach pieniędzy
Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy weszłam do naszego nowego domu. Marmurowe schody lśniły jak w katalogach wnętrzarskich, kuchnia pachniała świeżością, a ja pachniałam Chanel No. 5. To był prezent od mojego męża na parapetówkę – razem z kluczykami do białego SUV-a. Nie pytałam, skąd to wszystko, jakim cudem mogliśmy sobie pozwolić na kredyt, który sama bym bała się podpisać. Wtedy wystarczało, że on mówił: „Zaufaj mi”. I ufałam. Byłam przecież jego żoną, a on moim wybawcą z kawalerki z widokiem na śmietnik.
– Zasługujesz na wszystko, co najlepsze – mówił, kiedy wracał późno z pracy, a ja czekałam z kolacją w jedwabnej koszuli nocnej.
Nie pracowałam. On nie chciał, żebym pracowała. Miałam zajmować się domem, sobą, bywać w spa i robić zakupy. I robiłam. Znałam ekspedientki po imieniu, a one znały mój gust. Przesyłały mi nowości, zanim trafiły na półki. Czułam się wyjątkowa.
Inne kobiety pytały, co robię, że zawsze tak ładnie pachnę, że mam tyle energii, że się uśmiecham. Śmiałam się wtedy, mówiąc: „To kwestia dobrego kremu i jeszcze lepszych butów”. Nie wiedziałam, że za tym zapachem kryje się coś więcej. Że luksus ma cenę. I że nie zawsze płaci się za niego pieniędzmi.
W błysku fleszy
Z czasem zaczęły się eventy, kolacje z ważnymi ludźmi, których imion nie pamiętałam, ale zawsze wiedziałam, jakie marki noszą. Uczyłam się szybko – jak stać, jak się śmiać, jak mówić tak, żeby nic nie powiedzieć, ale też nie wyjść na idiotkę. Mój mąż był w swoim żywiole. Przestaliśmy rozmawiać o tym, co dziś na obiad. Zamiast tego omawialiśmy rezerwacje w restauracjach, grafik wyjazdów, zaproszenia, które przychodziły niemal codziennie.
– Ubierz coś czerwonego, będzie pasować do wnętrza klubu – rzucił pewnego wieczoru, mijając mnie w korytarzu, z telefonem przy uchu.
Wtedy coś mnie ukłuło. Nie zapytał, jak się czuję. Nie pocałował w policzek. Nie spojrzał nawet. Ale założyłam tę sukienkę. Czerwona, opinająca, z dekoltem, który wcześniej wydawał mi się zbyt odważny. A tam, na miejscu, błyski fleszy rozświetliły moją twarz, zanim jeszcze zdążyłam się uśmiechnąć. Czułam się jak ktoś ważny. Jakby świat mnie zobaczył.
– Kim ona jest? – szepnęła jakaś kobieta do drugiej.
– To żona tego od deweloperki – padła odpowiedź.
Czy to właśnie znaczyło „być kimś”? Być żoną kogoś? Być zapamiętaną przez to, z kim się śpi, a nie kim się jest? Wróciliśmy późno, w milczeniu. W mieszkaniu pachniało resztkami wina, drogimi perfumami i zmęczeniem. Zdjęłam buty i pomyślałam, że chyba właśnie zaczynam nie poznawać samej siebie.
Słowa były niepotrzebne
To było mniej więcej wtedy, gdy zaczęłam mówić do siebie częściej niż do niego. Siadałam w kuchni przy ogromnym stole i parzyłam herbatę, której nikt oprócz mnie nie pił. Z radia leciały stare piosenki, a ja próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz powiedziałam coś, co miało znaczenie. I komu.
– Długo cię nie było – rzuciłam raz, kiedy wszedł do domu po dwudziestej trzeciej.
– Spotkanie się przeciągnęło – odpowiedział bez emocji, zdejmując marynarkę.
– Od tygodnia wracasz późno.
– Tak wygląda praca, jeśli chcesz mieć na swoje torebki.
Zamarłam. Po raz pierwszy usłyszałam od niego coś takiego. Te słowa nie miały zapachu – były zimne, suche i obce. Jak obcy stawał się on.
– Wiesz, że nie chodzi o torebki – powiedziałam cicho.
Wzruszył ramionami i wyszedł do sypialni, nie oglądając się. Później przyszły podejrzenia. Ciche spojrzenia w telefon, sprawdzanie jego terminarza, dłuższe prysznice. Wreszcie jedna wiadomość, której nie zdążył skasować. Krótkie „tęsknię” i serduszko. Nie zapytałam. Nie zrobiłam awantury. Może z dumy, może ze strachu, że to się naprawdę dzieje. Zamiast tego, pojechałam do perfumerii. Kupiłam najdroższy zapach, jaki mieli. Usiadłam na łóżku, popryskałam się nim z każdej strony i płakałam. Bo niektóre perfumy nie maskują prawdy. One ją podkreślają.
Cisza wśród czterech ścian
Pewnej nocy obudziłam się i zdałam sobie sprawę, że leżę sama w łóżku. Zegar wskazywał trzecią. Cisza była nienaturalna, zbyt głęboka, zbyt pusta. Przez chwilę nasłuchiwałam – może w łazience, może w kuchni. Ale nie było go nigdzie. Wysłałam wiadomość. Bez odpowiedzi. Potem kolejną. I kolejną. O szóstej wrócił. W pomiętej koszuli, z oczami podkrążonymi i spojrzeniem wbitym w podłogę.
– Gdzie byłeś? – zapytałam, ale to pytanie już nie miało znaczenia.
– Nie rób scen – rzucił, jakby mnie wyłączył.
Nie zrobiłam sceny. Włożyłam dres i wyszłam z domu. Spacerowałam po mieście, które dopiero się budziło. Bez makijażu, bez perfum, bez złudzeń. I nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wtedy zrozumiałam, że bez tej otoczki jestem nikim – przynajmniej dla świata, który znałam. Po powrocie próbowałam jeszcze przez chwilę coś ratować. Robiłam śniadania, pytałam o dzień, mówiłam o pogodzie. Ale każde moje słowo odbijało się od niego jak echo w pustym domu.
Pewnego wieczoru powiedział mi, że to koniec. Że się zakochał. Że nie widzi sensu w kontynuowaniu tego, co było. I że dom zostaje dla niego – bo to on go spłacał. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Spakowałam się w dwie walizki. Najtrudniejsze było wybrać, które perfumy zabrać, gdy musisz zmieścić całe życie w ograniczonej objętości. Zostawiłam flakon Chanel. Zostawiłam też siebie sprzed lat.
Całkiem inny świat
Na początku zatrzymałam się u znajomej z dawnych czasów. Miała pokój do wynajęcia w bloku z wielkiej płyty. Łazienka z zasłoną w ananasy, kuchnia z podrdzewiałym czajnikiem, tapeta kupiona w latach siedemdziesiątych. I ja – z dwoma walizkami i flakonem perfum, który już wydawał się nie na miejscu. Miałam kilka sukienek, jedną parę butów na obcasie i zero planu.
– Co teraz? – zapytała mnie cicho, kiedy piłyśmy herbatę z kubków bez uszek.
– Nie wiem. Chyba będę musiała iść do pracy.
Zaśmiała się pod nosem, ale nie złośliwie.
– A co umiesz robić?
Zamilkłam. Dobre pytanie. Przez ostatnie lata byłam dekoracją, uzupełnieniem sukcesu mojego męża. Potrafiłam wybrać odpowiedni zapach na galę, zarezerwować stolik w modnej restauracji, wyczuć hipokryzję w spojrzeniach innych kobiet. Ale nikt za to nie płacił. Zaczęłam od sprzątania. Potem byłam pomocnikiem w salonie kosmetycznym. Zmywałam pędzle i parzyłam kawę klientkom, które nie patrzyły mi w oczy.
Każdego dnia stawałam się bardziej niewidzialna. A jednocześnie – bardziej prawdziwa. Zmywałam z siebie warstwy starego życia, tak jak zmywa się makijaż po ciężkim dniu. Tylko że moja twarz pod spodem nie była już taka sama. Na luksusowy dom i perfumy dziś nawet nie zerkam. Bo wiem, że to nie one robią człowieka. A przynajmniej nie mnie.
Gorzki zapach codzienności
Mieszkam teraz w kawalerce na obrzeżach miasta. Z kuchni widać przystanek autobusowy i stary kiosk z gazetami, który ledwo zipie. Każdego ranka wychodzę do pracy – teraz jestem recepcjonistką w klinice dentystycznej. Uśmiecham się do pacjentów, robię kawę, odbieram telefony. Czasem słyszę rozmowy o wakacjach w Hiszpanii, czasem o nowym samochodzie. Słucham z dystansem. Nie zazdroszczę. Po prostu rejestruję.
W weekendy sprzątam mieszkania. Sama. Bez pomocy, bez marmurów. I choć wciąż zdarza mi się tęsknić za tym, co było, wiem, że tamto życie było tylko ładnym pudełkiem. W środku pusto. Dziś mam mniej, ale przynajmniej wiem, co to znaczy być sobą. I jak pachnie prawda – nie jak róża czy piżmo, ale jak herbata z cytryną i pranie suszące się przy kaloryferze.
Czasem mijam kobiety podobne do tamtej mnie. W wysokich obcasach, z twarzami jak z reklamy, pachnące najnowszym zapachem od Diora. Nie oceniam ich. Może są szczęśliwe. A może tylko grają swoją rolę, tak jak ja kiedyś. Każda z nas coś udaje. I każda kiedyś przestaje.
Nie jestem już tą samą kobietą, co wtedy. Nie jestem bogata. Nie jestem modna. Nie pachnę jak milion dolarów. Ale przynajmniej nie muszę udawać. Mam swój kąt, swoje życie i cichy spokój. A to, jak się okazuje, też ma wartość. Tylko inną. Skromną. Ale prawdziwą.
Beata, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mam dopiero 70 lat, a moje dzieci już szukają mi kwatery na cmentarzu. Szybko chcą zajrzeć do koperty z testamentem”
- „Żal mi córki, bo związała się z przeciętniakiem. Ten chłopak zupełnie nie pasuje do naszej rodziny z tradycjami”
- „Wszyscy mówili, że trafił mi się zięć jak marzenie. Też tak myślałam, dopóki nie odkryłam, co ma za uszami”

