Reklama

Nie pamiętam już, kiedy ostatnio ktoś wszedł do mojego domu. A przecież kiedyś drzwi się tu nie zamykały. Śmiechy dzieci, trzask talerzy, zapach rosołu roznoszący się po całym mieszkaniu. A teraz? Cisza, taka, że słychać tykanie zegara i moje westchnienia, które nie mają się do kogo przykleić.

Mam troje dzieci. Wszystkie na swoim. I wszystkie mają teraz, jak to się mówi, swoje życie. Odwiedzają matkę raz na rok, jakbym była eksponatem muzealnym. Czasem coś przywiozą, czasem zjedzą, czasem nawet uśmiechną się do zdjęcia, żeby potem wrzucić do internetu i powiedzieć światu, że „kochają mamusię”. Dobrze, że nie widzą, jak płaczę w ciszy.

Nie byłam zadowolona

– Mamo, zostawiłam ci listę na lodówce, dobra? – powiedziała Agnieszka, zakładając na ramiona drogi płaszcz, w którym wyglądała jak z jakiegoś kolorowego magazynu.

– A coś ci się stało z ustami, że nie możesz powiedzieć tego normalnie? – mruknęłam, choć i tak już wiedziałam, że to jak walenie głową w ścianę.

– Mamo, no nie zaczynaj. Po prostu mam mało czasu, a nie chciałabym, żebyś znowu o czymś zapomniała.

– A ja bym chciała, żebyś czasem usiadła, wypiła herbatę, zapytała, jak się czuję.

Agnieszka spojrzała na mnie jak na złośliwe dziecko. Jakby to nie ona zostawiała mnie samą w pustym domu, tylko ja ją dręczyłam swoją obecnością.

– Przecież dzwonię, mamo. I przychodzę, jak mogę.

– Jak możesz? – prychnęłam. – Cztery razy w roku?

– No bez przesady... – wymamrotała, kręcąc głową. – Mamo, naprawdę nie mam teraz siły. Adam na mnie czeka w aucie, mamy jechać do jego matki.

– A ta to święta kobieta, co? Nie to, co ja.

Nie rób ze mnie potwora.

– Nie muszę. Ty sama siebie tym strojem przebrałaś za córkę na pokaz.

Trzasnęły drzwi. I znów zostałam sama. Tylko lista na lodówce i moje odbicie w oknie.

Serce zabiło mi szybciej

– No hej, mamo! – Michał wparował bez pukania, z kurtką jeszcze rozpiętą i telefonem przy uchu. – Tak, Marta, już jestem. No przecież nie będę długo, dam radę wrócić na czas. Pa.

Jak zwykle w biegu – westchnęłam, choć serce zabiło mi szybciej.

Syn rzadko wpadał. A jak już, to tak jak teraz – ciałem obecny, myślami gdzie indziej.

– Wiesz, mamo, tylko na chwilkę, bo z zaraz mamy kolację służbową, taki networking, wiesz...

– Jasne, wiem. Zawsze coś. Tylko dla matki czasu nie ma.

Oj, zaczyna się... – Michał zajął miejsce na brzegu fotela, jakby bał się ubrudzić od mojego smutku. – Mamo, przecież dzwonię.

– Dzwonisz. Jak ci się przypomni, że istnieję.

– Nie przesadzaj, mamo. Po prostu mam teraz ciężki okres.

– Wy to zawsze macie ciężki okres. Ale żeby przyjechać tak bez niczego… Nawet jabłek nie przywiozłeś.

– Mamo, przyjechałem pogadać, nie jeść.

– Ty to tylko przychodzisz, żeby odbębnić obecność. A ja potem siedzę i zastanawiam się, czy moje dzieci jeszcze mnie kochają, czy tylko mają ze mną wyrzuty sumienia.

– O matko, mamo...

– Nie, synku. Nie „o matko”. Całe życie dla was poświęciłam, a teraz jestem dla was niewidzialna.

– Mamo... Przepraszam. Przecież wiem, że ci ciężko.

– Wiesz? To mi powiedz, jak się czuje kobieta, która wczoraj piekła sernik, żeby goście przyszli, a dziś wyrzuca go do kosza. Bo goście mieli „coś ważnego”.

Michał spuścił wzrok. Nie zaprzeczył.

Musiałam im pomagać

Telefon zadzwonił o dziewiątej rano, co już samo w sobie było podejrzane. Zosia nigdy nie dzwoniła tak wcześnie. Ona, z całej trójki, była najbardziej... niezorganizowana. Albo może najbardziej beztroska. Nigdy nie wiedziałam, kiedy z niej wyrosło to duże dziecko, które już samo ma dzieci.

– Mamusiu, hej! Mam sprawę. Tylko nie krzycz, dobra?

– Kiedy mówisz „nie krzycz”, to już wiadomo, że zaraz wybuchnę – powiedziałam, siadając na tapczanie.

– Bo my z Tomkiem mamy wesele znajomych. I potrzebujemy... no, wiesz. Opieki do dzieci. Tak na jedną noc. Może dwie. Dałabyś radę?

– Czyli nie dzwonisz, żeby zapytać, jak się czuję, tylko żeby zostawić u mnie wnuki?

– Oj mamuś, nie mów tak. Tęskniłam!

– Tęskniłaś od Świąt Wielkanocnych. Jak wtedy, co mieliście „pojechać tylko na chwilę do teściów”, a ja zostałam z całą sałatką jarzynową.

– No przecież wyszło tak nagle...

Wam wszystko wychodzi nagle. Ciąża, ślub, kredyt i dzieci też były „nagle”?

– Mamo, pomóż mi. Wiesz, że kocham cię nad życie.

– Ale bardziej potrzebujesz opiekunki niż matki. Przynajmniej raz w roku. Na wesele.

– Mamo...

– Przywieź ich. Jak któryś mnie obudzi w nocy, to oddzwonię o piątej rano z pretensjami.

Zosia się zaśmiała.

– Kocham cię. Właśnie za to. No to do soboty!

Odłożyłam słuchawkę.

Czułam się potrzebna

Wnuki przyjechały w sobotę po południu. Dwie dziewczynki i chłopiec.

– Mamo, masz może jakąś apteczkę dla zabawek? – Zosia zaśmiała się nerwowo, zarazem wciskając mi w ręce torbę z lalkami i kocem, jakby było u mnie jakieś stacjonarne sanatorium dla lalek.

– Mam apteczkę, tylko dla mnie – mruknęłam, ale już tuliłam najmłodszą, udając, że bandażuję pluszowego pieska.

– Kochana jesteś. No to my lecimy, bo Tomek już czeka w aucie. Wracamy jutro po południu!

Zostawiliście coś do jedzenia?

– Eee, dzieci wszystko jedzą. No może poza surówką, cebulą, zupą, mięsem i groszkiem. Ale ziemniaki lubią.

– Czyli głodówka.

– Mamuś, no nie bądź złośliwa. Dasz sobie radę, jesteś najlepsza.

Zosia pomachała zza drzwi i zniknęła, a w domu zaczęło się istne trzęsienie ziemi.

– Babciu, gdzie masz tablet?

– A telewizor?

– A masz internet szybki?

Gdzie mogę podładować telefon?

Spojrzałam na nich jak na małych kosmitów. Gdzie te dzieci, co chciały lepić pierogi albo grać w domino?

– U mnie się gra w „Ciszę przez pięć minut” – powiedziałam i dodałam ciszej – I jeszcze nie wiem, kto wygra.

I mimo wszystko... czułam, że znów jestem komuś potrzebna.

Zaskoczyła mnie

W niedzielę wieczorem przyjechali odebrać dzieci. Nawet nie zdążyłam zdjąć fartucha, bo jeszcze zmywałam talerze po kolacji, kiedy córka wbiegła do kuchni, z rozwianym włosem i uśmiechem, który chyba miał mi wynagrodzić wszystko.

– Mamuś! Jak tam moje urwisy? Przeżyłaś?

– Ledwo.

– Słuchaj... a może wpadniemy za tydzień? Tak po prostu, nie z obowiązku. Zrobimy sobie niedzielę z grami planszowymi?

– A nie masz znowu wesela? Albo imprezy firmowej Tomka?

Zosia speszyła się.

– Nie... tym razem naprawdę chcemy. Michał też może wpadnie. I Agnieszka. Pogadałam z nimi. Powiedzieli, że też czują, że ostatnio coś zaniedbali.

– Coś? – uniosłam brwi.

– No dobrze, wszystko. Tylko że to nie dlatego, że nie chcemy. Tylko życie się jakoś tak... rozpędza.

Zosia przytuliła mnie mocno. Tak, jak dawno nie robiła.

– Obiecuję, mamo.

Nie odpowiedziałam. Jednak poczułam, że może coś się zmieniło. Albo przynajmniej – zaczęło się zmieniać.

Było mi dobrze

Dziś znów było cicho. Tym razem inna to była cisza. Nie ta duszna i samotna, tylko czekająca. Nad stołem wisiała kartka: „Niedziela – gra planszowa u babci! Przynieść coś dobrego!”, napisana dziecięcą ręką. Zosia obiecała, że wpadną wszyscy. Agnieszka nawet zadzwoniła wczoraj, żeby się zapytać, czy zrobić sałatkę.

– Ale zrób taką prawdziwą, z majonezem – poprosiłam, a ona się zaśmiała.

Jesteś klasyką gatunku, mamo.

Ugotowałam rosół. Taki jak dawniej. Na wołowinie. Do tego drożdżówka z kruszonką. Z wnukami będę grać w „Grzybobranie” i udawać, że nie widzę, jak Michał podjada ciastka przed obiadem. Oni się jeszcze uczą, jak się być rodziną. Ja już swoje wiem. Że nawet jak się dzieci pogubią, to matka – jak ta latarnia – zawsze stoi w miejscu. Żeby miały dokąd wracać.

– Babciu, a jak ty się czujesz? – spytała mnie ostatnio wnuczka. Ma dziesięć lat, a mówi czasem tak mądrze, że aż mi w gardle coś drga.

– Lepiej – odpowiedziałam. – Jak dom znowu pachnie obiadem, a nie pustką, to się żyje lżej.

Usiadłam przy stole. Z kubkiem herbaty. Wiedziałam, że przyjdą. Nie potrzebuję wiele. Tylko ich. Ich głosy, ich obecność. Nawet ten bałagan, który zostawiają. Bo po nim wiem, że jeszcze jestem. Jeszcze jestem ich mamą. Jeszcze jestem potrzebna.

Teresa, 75 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama