Reklama

Kiedy była mała, codziennie wieczorem klękała przy łóżku i modliła się ze mną. Śpiewała w kościelnym chórze, znała na pamięć każdą pieśń z niedzielnych mszy. Wydawało mi się, że wychowałam ją jak należy – z wiarą, z wartościami, z porządkiem w głowie. A dziś? Dziś mieszka z chłopakiem bez ślubu i wychowuje dziecko, jakby nic się nie stało. A ja patrzę i nie mogę uwierzyć, że to ta sama dziewczynka, która kiedyś tuliła się do mnie po spowiedzi. Serce mi pęka, ale przecież nie wyrzeknę się własnego dziecka. Nie potrafię. I nie chcę.

Niedziela była świętością

Pamiętam to jak dziś – niedzielne poranki pachnące świeżo zmieloną kawą i drożdżówkami z cynamonem. Marysia siedziała przy kuchennym stole, z rozczochranymi włosami i szerokim uśmiechem, popijając kakao. Zawsze tak samo – najpierw pytanie, którą sukienkę ma dziś założyć do kościoła, potem nerwowe poprawianie spinek w drzwiach. Była dzieckiem rozświetlonym od środka. Śpiewała w chórze z taką pasją, że organista aż przecierał oczy ze wzruszenia.

Po mszy zostawała czasem dłużej, żeby porozmawiać z księdzem Piotrem. Pytała o rzeczy, których ja sama nigdy nie miałam odwagi zapytać.

– Mamo, czy Jezus naprawdę mógł być jednocześnie Bogiem i człowiekiem? – zapytała kiedyś przy obiedzie. A ja czułam dumę. Bo nie każda dwunastolatka rozmawia na takie tematy.

Nie było w niej buntu. Wierzyłam, że to się nie zmieni. Wierzyłam naiwnie, że skoro fundamenty ma mocne, to się nie przewróci. I że życie jej nie porwie. Że nie ulegnie byle komu, byle czemu. Przecież nie raz mówiła, że chce ślubu w tej naszej, małej kapliczce, z welonem i muzyką chóru.

A potem wszystko się jakoś rozlazło. Jeszcze nie wtedy, ale już czułam, że coś się dzieje. Nie od razu się to słyszy. To taki cichy trzask – jak pękająca porcelana. Delikatny, ledwo słyszalny, ale niepokojący.

Wtedy jeszcze mnie słuchała

Wtedy jeszcze słuchała. Może nie zawsze ze zrozumieniem, ale z uwagą. Siadała naprzeciwko mnie z kubkiem herbaty i kiwała głową, nawet jeśli już układała w głowie coś zupełnie innego. Miała wtedy może siedemnaście lat. Ładna była – taka czysta, świeża, z tym swoim delikatnym uśmiechem, jakby przepraszała, że żyje za głośno.

Zaczęła coraz częściej mówić o wolności. Że każdy ma prawo do swoich wyborów, że czasy się zmieniają, że dziś dziewczyna nie musi iść do ołtarza, by żyć z kimś na serio.

Mamo, ty jesteś z innego świata – mówiła z takim ciepłem, że aż trudno było się gniewać. A mnie te słowa zapadały w serce jak drzazgi.

Pewnego wieczoru przyszła do mnie z łzami w oczach.

– Pokłóciłam się z Wojtkiem – powiedziała. – On twierdzi, że jak mnie kocha, to nie musi niczego udowadniać przed księdzem. Że liczy się tylko to, co mamy między sobą.

Usiadłam obok niej i ścisnęłam dłoń.

– Ale czy to nie znaczy, że nie jest gotowy, by dać ci coś więcej niż tylko słowa? – zapytałam, z trudem ukrywając drżenie w głosie.

Milczała. I właśnie to milczenie mnie przeraziło najbardziej. Od tamtej rozmowy zaczęła mnie unikać, jakbym powiedziała coś niewybaczalnego. A ja przecież tylko się martwiłam. Tylko chciałam, żeby nie popełniła błędu, którego nie da się cofnąć.

Chłopak z głową w chmurach

Poznała go na jakimś koncercie. Nie w kościele, nie na pielgrzymce, tylko w miejskim parku, gdzie występowały zespoły, o których nigdy nie słyszałam. Chłopak z gitarą i głową w chmurach. Miał na imię Patryk. Wysoki, szczupły, z takim spojrzeniem, jakby nic go nie obchodziło. Nie uścisnął mi dłoni, kiedy go poznałam – tylko skinął głową i uśmiechnął się leniwie, jakby mnie już znał. Od razu poczułam, że między nim a Marysią jest coś, czego nie rozumiem.

– Jest inny, mamo. Z nim czuję się sobą – mówiła, siedząc na podłodze i rozplątując włosy po jego koncertach. – Nie ocenia. Nie każe mi się spowiadać z każdej myśli.

Nie ocenia – powtarzała to jak mantrę. Jakby cały świat ją wcześniej oceniał. Nawet ja. Z czasem zaczęła wracać coraz później. Mówiła, że była u Patryka, że oglądali filmy, słuchali winyli, że rozmawiali do rana. A ja udawałam, że w to wierzę. I tylko modliłam się, żeby to się skończyło na rozmowach.

Kiedyś, przez przypadek, znalazłam w jej plecaku paczkę prezerwatyw. Prawie mnie sparaliżowało. Zostawiłam ją na wierzchu. Nazajutrz plecak był pusty. Nie zapytałam. Ona też nie powiedziała ani słowa. Od tego dnia było już inaczej. Jakby coś między nami pękło. Jakbyśmy obie wiedziały, że to, co było, już nie wróci.

Sakramenty nie są na próbę

Pamiętam tę rozmowę jak przez mgłę, choć wiem, że każde słowo wypaliło mi dziurę w sercu. Była w kuchni, robiła sobie kanapkę z awokado, jakby to był zupełnie zwyczajny dzień. A ja zebrałam się na odwagę, żeby spytać:

– Marysiu, wy planujecie ślub?

Spojrzała na mnie tak, jakby pytała, czy wciąż wierzę w jednorożce.

– Mamo... Przecież mówiłam ci już sto razy, że to nie jest dla nas ważne. Ślub niczego nie zmienia. Kocha mnie? Kocha. Mieszkamy razem? Mieszkamy. To jest rodzina.

Poczułam, że krzesło pod moimi plecami staje się za twarde, powietrze za ciężkie.

– Ale przecież mówiłaś, że chcesz stanąć przed Bogiem, że sakramenty to...

– Sakramenty są dla tych, którzy w nie wierzą – przerwała mi, już trochę ostrzej. – A ja przestałam wierzyć w instytucje. Wiesz, że ksiądz na religii powiedział kiedyś, że dziecko z nieślubnego związku to „owoc grzechu”? Mamo, ja nie chcę, żeby moje dziecko kiedykolwiek usłyszało coś takiego.

Zamilkłam. Bo nagle nie umiałam znaleźć słów. Jak mam jej wytłumaczyć, że chodzi nie tylko o wiarę, ale o zobowiązanie? O to, że miłość potrzebuje też decyzji, nie tylko emocji? A może to ja nie rozumiem świata, który już dawno nie jest mój?

Zakochałam się od razu

Mała przyszła na świat w środku nocy. Marysia nie zadzwoniła od razu. Dowiedziałam się rano, przez wiadomość. „Urodziła się. Wszystko dobrze. 3100 gramów szczęścia”. Bez imienia, bez zdjęcia. Jakby to była notatka o pogodzie. Pojechałam do nich dwa dni później. Drzwi otworzył Patryk, z zaspanymi oczami i nieświeżym t-shirtem.

– Śpią obie – powiedział. – Ale jak chcesz, to wejdź. Napijesz się kawy?

Kawa była niedobra, ale wypiłam, żeby czymś zająć ręce. A potem usłyszałam cichutki płacz. I zobaczyłam moją córkę – bladą, zmęczoną, z rozmazanym tuszem pod oczami – trzymającą maleństwo w ramionach. I wtedy zrozumiałam, że choć nie tak to sobie wyobrażałam, nie tak to planowałam… to dziecko jest cudem.

– Chcesz potrzymać? – zapytała Marysia szeptem.

Wzięłam wnuczkę na ręce i łzy popłynęły same. Takie malutkie stópki. Takie drobne paluszki. A taki wielki hałas we mnie. Hałas wszystkich lęków, rozczarowań, urwanych nadziei i milczących modlitw.

– Jak jej na imię? – wyszeptałam.

– Hania – odpowiedziała.

Poczułam, że pęka we mnie coś jeszcze. Hania. Imię mojej mamy. Imię, które miało być naszym łącznikiem. Może nie wszystko stracone. Ale nie powiedziałam tego na głos. Tylko pocałowałam wnuczkę w czoło i szeptałam w duchu: Bądź szczęśliwa, maleńka. Choćbym ja nie potrafiła tego zrozumieć.

Muszę to jakoś przeżyć

Nie pogodziłam się. Nie potrafię. Ale uczę się nie krzyczeć. Uczę się milczeć tam, gdzie chciałabym krzyczeć najgłośniej. Bo wiem, że krzyk niczego nie naprawia. Marysia i tak zrobi po swojemu. Zawsze była uparta. Od dziecka. Tylko że wcześniej to upór był o rzeczy święte, o zasady. Teraz jest o wolność. O jej własną prawdę.

Nie tak to sobie wyobrażałam. Myślałam, że kiedyś odprowadzę ją do ołtarza, będę stać w pierwszym rzędzie z chusteczką w dłoni, patrząc, jak składa przysięgę. A potem będę tulić wnuki, z dumą i spokojem, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Ale życie nie układa się według mojego planu. I choć serce boli, to jednak patrzę na tę małą Hanię i widzę dobro. Widzę ciepło w oczach Marysi, kiedy karmi ją w nocy. Widzę zmęczenie, ale też miłość. I coś jeszcze – nową wersję mojej córki. Już nie dziecko, nie dziewczynkę z chóru. Kobietę. Matkę.

Czasem siadam z Hanią na kolanach i nucę jej te same pieśni, których Marysię nauczyłam. A Hania zasypia przy „Zbliżam się w pokorze” tak samo jak jej mama kiedyś. Może nie muszę wszystkiego rozumieć. Może wystarczy, że będę. Że będę kochać, choć nie zawsze się zgadzam. Choć nie tak miało być. Ale przecież nie wszystko, co dobre, musi być dokładnie takie, jak sobie to wymarzyłam.

Krystyna, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama