Reklama

Jeszcze kilka lat temu byłam kobietą sukcesu. Prezeska własnej firmy, z gabinetem na ostatnim piętrze biurowca i pracownikami, którzy przychodzili do mnie z pytaniami i prośbami. Miałam pod kontrolą każdy aspekt swojego życia: biznes, rodzinę, plany na przyszłość. Dziś stoję z gumową rękawicą w dłoni i gąbką, czyszcząc toaletę w biurowcu, który kiedyś odwiedzałam jako gość honorowy. Ludzie przechodzą obok mnie obojętnie, nie poznają. I dobrze. Nie mam siły nikomu tłumaczyć, jak się znalazłam w tym miejscu. Choć w głowie robię to każdego dnia. Sama przed sobą.

Złudzenie sukcesu

– Kiedyś to ja tu rządziłam – pomyślałam, mijając znajome szklane drzwi, za którymi teraz czekała na mnie szczotka, płyn do dezynfekcji i harmonogram sprzątania łazienek.

To był ten sam biurowiec, w którym sześć lat wcześniej podpisywałam kontrakt życia. Przychodziłam w garsonkach, w szpilkach, z torbą na laptopa, którą wręczał mi asystent. Teraz miałam na sobie wyciągnięty polar, sprane legginsy i identyfikator firmy sprzątającej przypięty do kieszeni. Gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam kobietę w windzie – elegancką, z telefonem przy uchu – aż się cofnęłam. Była taka… jak ja kiedyś.

Nie wiem, czy tamta kobieta mnie rozpoznała. Może i lepiej, że nie. Ja za to rozpoznałam ją od razu. Natalia. Kiedyś chciała u mnie pracować, ale nie przyjęłam jej – miała za małe doświadczenie. Dziś wyglądała, jakby zarządzała piętrem.

Kiedyś czułam, że jestem niezniszczalna. Firma rosła, przychody się zgadzały, a ja czułam się jak królowa świata. Zatrudniałam ludzi, rozwijałam zespół, wchodziłam w nowe branże. Wydawało mi się, że mogę wszystko. Nawet gdy księgowa zaczęła ostrzegać, że zbyt szybko rośniemy, że ryzyko jest zbyt duże – machałam ręką. Przecież wiedziałam lepiej, prawda?

Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że sukces potrafi oślepić. Że przychodzi taki moment, w którym nie dostrzegasz, że grunt pod nogami robi się grząski. A jak już to zauważysz, to czasem jest za późno, żeby zawrócić.

Decyzja, która wszystko zmieniła

To miał być skok w przyszłość. Nowa inwestycja, nowy oddział, nowy partner biznesowy. Rafał – tak się nazywał. Przystojny, wygadany, pewny siebie. Zrobił na mnie wrażenie już na pierwszym spotkaniu. Opowiadał o rynkach zagranicznych, o ekspansji, o ogromnych możliwościach. I ja to wszystko łyknęłam. Jak dziecko. Zresztą nie tylko ja – jego prezentacje, wizje, analizy przekonały niejedną osobę. A może po prostu wszyscy, tak jak ja, chcieli wierzyć, że to kolejny sukces. Kolejny kamień milowy.

– Jeśli nie teraz, to kiedy? – mówił, uśmiechając się szeroko. – Masz firmę z potencjałem. Brakuje ci tylko odpowiedniego partnera. Ja nim jestem.

Nie sprawdziłam go dokładnie. Nie słuchałam intuicji, która gdzieś głęboko we mnie szeptała, że to wszystko jest za piękne, zbyt gładkie. Rafał miał świetnych ludzi od PR-u, potrafił mówić rzeczy, które brzmiały jak prawda, choć nią nie były. A ja... byłam zmęczona byciem wszystkim jednocześnie – prezesem, strategiem, liderką. Chciałam kogoś, kto przejmie część odpowiedzialności. Zaufałam.

Włożyliśmy w to pieniądze, których tak naprawdę nie mieliśmy. Kredyty, zaliczki, leasingi. Rafał miał się wszystkim zająć. A potem, nagle, przestał odbierać telefony. Zniknął. Jego biuro było puste, spółka wydmuszka, a ja zostałam z fakturami, których nie miał kto zapłacić. Nie chciałam jeszcze wtedy dopuścić do siebie myśli, że to koniec. Uparcie wierzyłam, że może wróci, że coś się wyjaśni. Ale nic się nie wyjaśniło. Zostałam sama.

Koniec idealnego świata

Najpierw zaczęłam spóźniać się z wypłatami. To było kilka dni różnicy, może tydzień. Tłumaczyłam to przejściowymi trudnościami finansowymi. Ludzie kiwali głowami, rozumieli. Na początku. Ale potem przestałam płacić w ogóle. Księgowa od miesięcy mówiła, że to się źle skończy. Gdy któregoś dnia rzuciła wypowiedzeniem na biurko, nie zatrzymałam jej. Już nawet nie miałam siły nikogo przekonywać, że jakoś to będzie.

Moje małżeństwo też zaczęło się sypać. Mąż zawsze mówił, że podziwia moją siłę, determinację, to, jak się rozwijam. Ale kiedy firma zaczęła tonąć, kiedy przestałam przynosić do domu pieniądze, a zamiast tego siedziałam po nocach z papierami, unikając rozmów, jego cierpliwość się skończyła.

Może czas poszukać normalnej pracy, Iza? – powiedział pewnego wieczoru, kiedy zignorowałam jego pytanie o to, jak nam idzie.

– Normalnej? A co to niby znaczy? – warknęłam. – Myślisz, że rzucę wszystko? To moja firma! Moje życie!

– A nasze życie? – zapytał wtedy cicho. I po raz pierwszy pomyślałam, że być może wszystko naprawdę wymyka się spod kontroli.

W biurze była już tylko cisza. Zwolniłam połowę zespołu, druga połowa sama zrezygnowała. Ostatniego dnia, gdy zamykałam drzwi, nawet nie miałam łez. Byłam jak wypalona zapałka. Tylko ten dźwięk – klik zamka – zapamiętałam na długo. Wróciłam do domu. A mąż już był spakowany.

Upadek z wysokiego konia

Po tym, jak wyszedł, siedziałam na podłodze w kuchni przez pół nocy. W jednej dłoni trzymałam kubek z zimną herbatą, w drugiej kartkę – listę rzeczy, które miał zabrać. Zaznaczył: „Tylko swoje”. Ale prawda była taka, że zabrał ze sobą resztki poczucia bezpieczeństwa, jakiegoś sensu. Zostałam sama w mieszkaniu, którego rachunki przestawałam ogarniać, z firmą, która już nie istniała i z długami, o których wciąż nie potrafiłam nikomu powiedzieć.

Zaczęły przychodzić pisma z banków. ZUS. Urząd skarbowy. Komornik. Nauczyłam się nie otwierać kopert od razu. Leżały w szufladzie. Otwierałam je dopiero wtedy, kiedy już nie miałam wyjścia. A często i wtedy udawałam, że nic się nie dzieje. Przyjaciółki... zniknęły. Jakby moje niepowodzenie było zaraźliwe. Kiedyś dzwoniły codziennie, wysyłały zaproszenia na konferencje, lunche, spotkania kobiet sukcesu. Teraz: cisza. Dzwoniłam do jednej – nie oddzwoniła. Drugiej – „nie mogę teraz rozmawiać”. Trzeciej – „odezwę się wieczorem”. Nie odezwała się.

Sprzedałam samochód. Potem torebki, które jeszcze niedawno nosiłam z dumą. Potem zegarek. Miałam plan, że wyjdę z tego sama. Zacznę coś nowego. Ale nic nie wychodziło. Nikt nie chciał zatrudnić kobiety po czterdziestce, z historią upadku firmy, z twarzą, którą ktoś mógł kojarzyć z mediów. W końcu poszłam do agencji pracy tymczasowej. Tylko na chwilę – mówiłam sobie. Tylko, żeby zapłacić zaległości. Tylko, żeby kupić jedzenie. Tylko... że ta „chwila” trwa już prawie rok.

Wstydliwa nowa rzeczywistość

Pierwszego dnia dostałam wiaderko, mop i klucze do toalet. Słowo „prezes” zastąpiła etykieta na koszulce z logo firmy sprzątającej. Nikt się nie przedstawił. Kazano mi iść za Haliną. Szłam, jakbym szła na egzekucję. Ona pokazywała wszystko po kolei: która chemia do czego, kiedy ścierki zmieniać, gdzie oddać brudne mopy.

Tutaj szczególnie uważaj – wskazała na męską łazienkę. – Jeden dyrektor ma jakieś problemy żołądkowe. Nie raz tam masakra była.

Pokiwałam głową, jakby mówiła mi coś o nowym kontrakcie z zagranicznym klientem. W środku umierałam ze wstydu. Ale wiedziałam, że nie mam wyboru. Każdego dnia, kiedy rano zakładałam roboczy strój, powtarzałam sobie: „To tylko praca. Uczciwa. Tymczasowa”. Ale prawda była inna. Nienawidziłam jej. Nienawidziłam tego, że chowam się, gdy ktoś znajomy przechodzi korytarzem. Tego, że boję się spojrzeć ludziom w oczy. Że stojąc w kabinie, czyszcząc sedes, wspominam dni, gdy negocjowałam warunki kontraktów na setki tysięcy złotych.

Któregoś dnia zobaczyłam jedną z moich dawnych pracownic. Karolina. Pracowała w HR. Siedziała teraz w nowym biurze na trzecim piętrze. Zobaczyła mnie, nasze spojrzenia się skrzyżowały. Zawahała się, ale nie powiedziała nic. Ja też. Tylko przyspieszyłam kroku. Byle szybciej uciec. Byle się nie rozpłakać. Wieczorem długo stałam pod prysznicem. Myłam z siebie ten dzień, brud, wstyd. Ale nie dało się go zmyć. Był we mnie.

Między wstydem a nadzieją

Czasem, gdy wracam wieczorem do domu, siadam w kuchni z kubkiem herbaty i patrzę przez okno. Widzę innych ludzi. Nie wiem, kim są, co robią, czy są szczęśliwi. Ale myślę o tym, jak łatwo jest oceniać, gdy się stoi z boku. Jak łatwo rzucać frazesami o „niepoddawaniu się”, o „nowych szansach”, kiedy samemu nie trzeba wybierać między chlebem a czynszem.

Przestałam marzyć. Przestałam snuć plany. Teraz po prostu żyję. Dzień po dniu. Zwyczajnie, choć nie bez bólu. Jest we mnie jeszcze złość – na siebie, na ludzi, którzy mnie zostawili, na świat. Ale uczę się też czegoś, czego nie rozumiałam jako prezeska: pokory. Tego, że wartość człowieka nie mierzy się wizytówką ani metką na torebce.

Czasem mam momenty, kiedy czuję... spokój. Na przykład wtedy, gdy starsza pani z biura uśmiechnie się i powie: „Dziękuję, że zawsze tu jest tak czysto”. Albo gdy Halina przy kawie opowiada o wnuku i razem się śmiejemy. W tych krótkich chwilach czuję, że wciąż jestem kimś. Nie byłą prezeską. Nie tą, co upadła. Po prostu kobietą, która jeszcze oddycha. Która mimo wszystko idzie dalej.

Może kiedyś spróbuję wrócić na swoje. Może założę coś nowego, małego. Ale już nie dla prestiżu. Dla siebie. A na razie... na razie mam plan, żeby jutro wstać, założyć rękawice i zrobić to, co trzeba. Bo póki żyję – jeszcze nie przegrałam.

Iza, 44 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama