Reklama

Nie jestem specjalnie towarzyski. Od kilkunastu lat żyję raczej swoim rytmem, który pewnie większość ludzi uznałaby za nudny. Ale ja to lubię. Lubię wiedzieć, że rano pójdę po gazetę i kupon Lotto, że potem zrobię obiad — coś prostego, ziemniaki, kotlet, mizeria, a wieczorem obejrzę serial, który oglądam już po raz trzeci, bo i tak za każdym razem zasypiam przy czwartym odcinku. Nie piję, nie palę. Czasem lubię sobie pogadać z panią Krysią z kiosku, która zawsze mi mówi, że „może dzisiaj się pan uśmiechnie, panie Zbyszku”, ale potem i tak sama się śmieje, że to ona wygra, a nie ja.

Kupon Lotto. To taka moja mała słabość. Raz w tygodniu puszczam los na te same liczby, zawsze w sobotę. Wiem, że to głupie, że przecież szanse są żadne, że tylko wyrzucam pieniądze. Ale jakoś... lubię. Może to taka dziecięca nadzieja, że coś się zmieni. Że nie będę już musiał siedzieć sam w kuchni i jeść nad zlewem, tylko… sam nie wiem.

Tamtego dnia było jak zwykle. Wyszedłem rano, szedłem dobrze znaną trasą: przez osiedle, wzdłuż trzepaka, obok sklepu z używaną odzieżą. Kupiłem gazetę, kupiłem kupon. Tym razem wyjątkowo nie rozmawialiśmy długo z panią Krysią, bo akurat przyszła dostawa. Wypełniłem kupon i poszedłem do domu. Zanim wszedłem do klatki, poczułem, że czegoś mi brakuje. Ręka powędrowała do kieszeni, a portfela nie było. Zamrugałem. Otworzyłem torbę, przetrzepałem wszystkie przegródki. Nic. Portfel zniknął, a razem z nim kupon.

Wystarczyło raz się zagapić

Wróciłem się pod kiosk niemal biegiem. Pani Krysia spojrzała na mnie zaskoczona, jakby myślała, że zapomniałem o czymś, co mi sprzedała.

Nie widziała pani może portfela? Czarny, skórzany. Musiałem go tu gdzieś zostawić. — Ledwo mogłem mówić, tak mnie ścisnęło w środku.

— Oj, panie Zbyszku… Nie, nic nie było. Zresztą, dopiero co dostawę przyjęłam, nie odchodziłam od lady.

Podziękowałem, nawet się nie pożegnałem. Odszedłem parę kroków, ale zaraz zawróciłem. Przeszedłem dokładnie trasę, którą szedłem wcześniej. Krok po kroku. Przystanek autobusowy, ławka, pod którą ktoś już zdążył rzucić pustą butelkę, potem róg bloku, gdzie czasem siadają dzieciaki z telefonami. Zerkałem pod nogi, zaglądałem do krzaków. Nic. Jakby portfel zapadł się pod ziemię.
W końcu zajrzałem nawet do kosza na śmieci. Przeklinałem wtedy pod nosem. Nie głośno, ale wyraźnie.

Przeszukiwałem papiery i reklamówki. Wiedziałem, że to bez sensu, ale nie mogłem przestać. Czułem, jak z każdą minutą narasta we mnie panika. Portfel nie był nowy, ale nosiłem w nim dowód, kartę do banku, legitymację z zakładu. I kupon. Ten jeden kupon, który co tydzień wrzucałem do kieszeni z tym samym głupim przeświadczeniem, że może tym razem.

Nie miałem w domu telefonu z internetem, więc poszedłem do sąsiadki z góry, poprosiłem, żeby mi podała numer do straży miejskiej. Zadzwoniłem. Przedstawiłem się, powiedziałem, co się stało. Pani po drugiej stronie słuchała cierpliwie, aż w końcu spytałem:

— W środku był dowód i kupon na losowanie. Nie mogę go odtworzyć?

— Niestety, musi pan mieć oryginał. Bez niego nie da się nic zrobić.

Nie powiedziała tego złośliwie. Miała spokojny głos, trochę współczujący, ale mnie to tylko bardziej rozdrażniło. Poczułem, że robi mi się gorąco. Podziękowałem i się rozłączyłem. Potem długo siedziałem w kuchni. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz na pewno miałem portfel. Czy wyjąłem go w kiosku? Czy może gdzieś po drodze? Zacząłem nawet podejrzewać, że ktoś mógł mi go ukraść, chociaż wiedziałem, że to raczej mało prawdopodobne. Sam siebie próbowałem przekonać, że może go w ogóle nie zabrałem z domu, ale przecież płaciłem nim za gazetę.

Wszystko mi się mieszało. Myśli kotłowały się w głowie, a ja tylko coraz bardziej złościłem się na siebie. Jak można być tak nieuważnym? Ile razy wychodziłem z tym samym portfelem, tą samą trasą, tą samą rutyną. A wystarczyło raz się zagapić. Chciałem po prostu cofnąć ten dzień i iść inną stroną. Albo nie iść wcale.

Nie mam kuponu

Dwa dni później z przyzwyczajenia kupiłem gazetę. Nie miałem już żadnych złudzeń, ale ręka sama powędrowała do rubryki z wynikami Lotto. Chciałem się tylko upewnić, że niczego nie straciłem. Zatrzymałem wzrok na pierwszej liczbie. Znałem ją. Drugą też kojarzyłem. Trzecia — ta sama. Czwarta, piąta, szósta. Wszystko się zgadzało. Siedziałem tak chwilę bez ruchu. Dziwnie się poczułem. Te liczby… one były moje. Gdyby nie ten zgubiony portfel… Miałbym czterdzieści tysięcy.

Czterdzieści tysięcy. Nie jakaś fortuna, ale dla mnie to byłby spokój na długo. Nowa lodówka, naprawa dachu, trochę odłożone. Może nawet wyjazd gdzieś, chociaż na dzień. Zadzwoniłem do kolegi z pracy.

— Wyobraź sobie, trafiłem szóstkę — powiedziałem.

— Co ty gadasz?! To świętujemy!

— Nie mam kuponu.

Zamilkł. Przez chwilę nie odpowiadał nic. Potem tylko rzucił cicho:

No to… pech.

Siedziałem jeszcze długi czas z tą gazetą na kolanach, jakby miała mi coś wyjaśnić.

Byłem uparty

Minęło kilka dni. Pogodziłem się już z myślą, że te pieniądze przepadły. W pracy nikt już nie wracał do tematu, a ja sam unikałem rozmów o Lotto. Codzienność wróciła do swojego rytmu. Rano gazeta, potem praca, wieczorem telewizor. Wtedy akurat wracałem z roboty, zmęczony, trochę przemarznięty. W kieszeni rozdzwonił się telefon. Numer nieznany. Odebrałem niechętnie.

— Dzień dobry. Nazywam się Antoni. Przepraszam, że dzwonię tak bez zapowiedzi. Znalazłem portfel. Leżał między przystankiem a kioskiem. Długo szukałem, jak się z panem skontaktować. Kupon też tam był. Nie miałem sumienia go ruszać.

Musiałem usiąść na ławce, bo kolana się pode mną ugięły. Milczałem kilka sekund, zanim coś z siebie wydusiłem:

— Mówi pan… że tam był kupon?

— Tak. Nie był podpisany, ale znalazłem pana dowód. Sprawdziłem w internecie, czy ktoś nie szuka zguby. W końcu trafiłem na ogłoszenie, które pan zostawił.

Umówiliśmy się na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Antoni czekał przy kiosku, gdzie wszystko się zaczęło. Starszy mężczyzna, schludnie ubrany, z dobrymi manierami.

— Dlaczego pan to zrobił? — zapytałem, patrząc mu prosto w oczy.

Nie moje, panie. Proste — odpowiedział i wzruszył ramionami.

W portfelu niczego nie brakowało. Kupon w środku był nietknięty. Spojrzałem na niego i poczułem, jak wraca coś, czego nie czułem od dawna. Bez zastanowienia zaproponowałem Antoniemu połowę wygranej. Nie chciał, odmawiał, machał ręką. Ale byłem uparty. Gdyby nie on, tych pieniędzy nadal by nie było.

— Należy się, bez gadania — powiedziałem i tyle.

Coś się zmieniło

Zaczęliśmy od herbaty — zwykłej, czarnej, w szklankach. Antoni miał małe mieszkanie, pełne książek i zdjęć. Mówił, że od lat mieszka sam. Żona zmarła, dzieci za granicą. Spokojny człowiek, bez cienia pretensji do świata.

— Dzisiaj wszyscy tylko patrzą, jak złapać okazję — powiedziałem, mieszając łyżeczką, bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby. — Ale nie pan, panie Antoni – dodałem po chwili.

Uśmiechnął się lekko. Miał taki spokój w oczach, że aż zrobiło mi się wstyd, że w ogóle kiedykolwiek podejrzewałem, że kupon może ktoś sobie przywłaszczył. On go trzymał, pilnował, czekał. Nie dla siebie. Bo „nie jego”.

Z każdym kolejnym spotkaniem rozmawiało się nam coraz swobodniej. O życiu, o pracy, o ludziach. Antoni miał sporo mądrych przemyśleń, ale nigdy nie mówił z wyższością. Słuchał uważnie, a kiedy opowiadałem mu o swoim samotnym trybie życia, nie komentował. Nie pytał, dlaczego tak, tylko kiwał głową, jakby rozumiał.

Zacząłem go odwiedzać regularnie. Czasem przynosiłem szarlotkę z piekarni, czasem on miał jakiś stary album do pokazania. Nie było w tym nic zobowiązującego, ale czułem, że nie jestem już tylko Zbyszkiem, który wraca do pustego mieszkania. Coś się zmieniło, i to raczej na stałe.

Dobrze mieć małe rytuały

Wygrałem czterdzieści tysięcy. Nie kupiłem samochodu, nie pojechałem na wakacje. Podzieliłem się z Antonim, spłaciłem długi, odłożyłem trochę, a za resztę zrobiłem porządny remont łazienki i kuchni. Ale najważniejsze, że coś się ruszyło w środku. Nie chodzi o te pieniądze. Choć pomogły, to nie one były najważniejsze. Antoni dał mi coś, czego się nie spodziewałem — poczucie, że są jeszcze ludzie, którym można ufać. Nie znał mnie, a jednak przechował mój portfel, pilnował kuponu, szukał sposobu, by mnie odnaleźć. Nie musiał. Ale zrobił to. Bo tak trzeba.

Zacząłem częściej wychodzić z domu. Czasem do Antoniego, czasem sam do parku, do biblioteki. Nawet pani Krysi z kiosku częściej się do mnie uśmiecha. Zdarza się, że zamieniam kilka słów z kimś w kolejce, nie uciekam wzrokiem jak dawniej. Może nie wszystko jest jeszcze stracone. Może jeszcze są tacy, co pamiętają, że cudze to cudze.

W sobotę znowu poszedłem po kupon. Taki jak zawsze, ale tym razem na chybił trafił. Bo dobrze mieć małe rytuały. I dobrze wiedzieć, że życie potrafi czasem zaskoczyć. Nawet wtedy, kiedy człowiek przestał już na to czekać.

Zbigniew, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama