Reklama

Nigdy nie miałam własnego pokoju. Zawsze ktoś był obok — najpierw rodzice, potem chłopak. Dzieciństwo upłynęło mi w czterech ścianach, które bardziej przypominały posterunek niż dom. Mama miała obsesję na punkcie porządku, tata na punkcie kontroli. Gdy miałam trzynaście lat, musiałam zapisywać w zeszycie każdą wydaną złotówkę, a do liceum mogłam chodzić tylko w granatowych swetrach. Kolorowe bluzy były „prostackie”. Zawsze wszystko było zatwierdzane przez kogoś innego.

Potem był Paweł. Pojawił się w moim życiu jak ciepły koc i długo wydawało mi się, że właśnie tego potrzebuję. Miałam dziewiętnaście lat, on był starszy, miał pracę, mieszkanie, samochód. Mówił, że mam potencjał, że wreszcie ktoś mnie doceni. Ale z czasem przestałam odróżniać Pawła od mojego ojca. Tylko zamiast pytać, czy odrobiłam lekcje, Paweł pytał, czy znowu kupiłam coś niepotrzebnego albo czy naprawdę muszę iść sama do kina. A ja nie umiałam mówić „nie”. Nauczyłam się zgadzać, zanim zadałam sobie pytanie, czy na pewno chcę.

Z Pawłem byłam sześć lat. Nie pamiętam już dokładnie, kiedy przestaliśmy się całować na dzień dobry. To nie był dramat — raczej powolne blaknięcie wszystkiego. Pewnego dnia po prostu otrząsnęłam się w kuchni i pomyślałam: „To wszystko nie jest moje”.

Wyprowadzka była jak ucieczka: nie bohaterska — raczej cicha, pełna lęku. Spakowałam rzeczy w dwie torby i podpisałam umowę najmu na kawalerkę, którą wybrałam w ciemno. Agentka mówiła, że to klimatyczne mieszkanie z duszą. Dla mnie była to jedna wielka niewiadoma. Ale wtedy to wystarczyło. Nie „dom”, nie „nowy rozdział”. Po prostu: coś mojego.

Pierwszego wieczoru usiadłam na podłodze, bo jeszcze nie miałam krzeseł. W dłoni trzymałam kubek z herbatą, którą zrobiłam sobie sama, pierwszy raz od lat nie pytając nikogo, czy też chce. I wtedy cisza była tak przeraźliwa, że aż bolała. Brak dźwięków, brak rozmów, brak pytań.

I w tej ciszy, po raz pierwszy od dawna, usłyszałam siebie.

„Co ja zrobiłam?” — zapytałam w myślach. I nie umiałam odpowiedzieć.

Łzy przyszły nagle

Początkowo przypominały mi się zimne poranki w dzieciństwie, kiedy nie chciało się wstać z łóżka, bo kołdra była jedynym miejscem, gdzie można było poczuć ciepło. Moje nowe mieszkanie, choć czyste i w porządku, przypominało pustą szkatułkę — niby ładną, ale bez zawartości. Zbyt jasne ściany, echo kroków, światło wpadające przez niezaciągnięte jeszcze zasłony. Każdy dźwięk był zbyt głośny, każdy stuk w rurach czy szmer z klatki schodowej sprawiał, że podskakiwałam. W nocy budziłam się z uczuciem, że ktoś jest w kuchni, choć przecież nikogo tam być nie mogło.

Przez pierwsze trzy dni nie rozpakowałam połowy rzeczy. Przenosiłam się z jednego kąta w drugi, jakbym nie mogła znaleźć miejsca, które byłoby naprawdę moje. Zatrzymywałam się przy regale, potem przysiadałam przy oknie, a wieczorem kuliłam się na łóżku, czując, że przestrzeń wokół mnie nie jest jeszcze przyjazna. W mojej głowie dźwięczały zdania mamy: „Po co ci to było?”, „Nie umiesz żyć sama”, „Zawsze byłaś taka wrażliwa, wszystko cię przerasta”.

W końcu zadzwoniłam. Mama odebrała po drugim sygnale.

— No to jak ci tam samej? — zapytała. — Na pewno już tęsknisz za domem.

Przełknęłam ślinę, nie chcąc dać po sobie poznać, że mnie to ruszyło.

— W porządku — odpowiedziałam cicho. — Dużo rzeczy do ogarnięcia, jeszcze się rozpakowuję.

— No tak... — mruknęła. — Ale zobaczysz, ile z tym zachodu. Sama wszystko musisz robić, sama się o wszystko martwić. Nie lepiej było zostać u Pawła? Przynajmniej miałabyś spokój.

Nie skomentowałam. Zmieniłam temat, mówiąc coś o rachunkach. Rozmowa była powierzchowna, naciągana jak nieudana uprzejmość wobec kogoś, kogo się nie chce urazić. Kiedy się rozłączyłam, trzymałam jeszcze przez chwilę telefon w dłoni. Potem odłożyłam go na podłogę i usiadłam, opierając głowę o ścianę. Czułam się źle.

Łzy przyszły nagle, tak jakby tylko czekały, aż ktoś otworzy drzwi. Płakałam długo, bezgłośnie, nie próbując się powstrzymywać. Nie dlatego, że coś konkretnego mnie zabolało. Raczej dlatego, że nie wiedziałam, czy zrobiłam dobrze. Czy to była odwaga, czy głupota? Czułam się mała i porzucona, mimo że to ja odeszłam. Mimo że to ja zamknęłam drzwi i powiedziałam „koniec”. A teraz nie wiedziałam, czy ten nowy początek w ogóle ma sens.

Zamiast dzwonić do Pawła, założyłam buty i wyszłam. Było późno, ciemno, ale chodniki były suche, a ulice spokojne. Szłam przed siebie bez celu, jakby samo chodzenie miało coś uporządkować. W jednym z okien zobaczyłam kobietę karmiącą dziecko, w innym mężczyznę siedzącego przy stole. Wszyscy działali w jakimś rytmie. A ja? Ja nie miałam jeszcze nawet krzesła.

Znów pojawił się strach

Czwartego dnia obudziłam się wcześniej niż zwykle. Na stole leżała lista rzeczy, które sobie wypisałam wieczorem: zasłony, ręczniki, coś na ściany. Przede wszystkim zasłony. Te tymczasowe rolety, które zostawiła poprzednia lokatorka, nie zatrzymywały światła i kojarzyły mi się z czymś prowizorycznym. Jakbym była tu tylko tymczasowo tu była, jakby zaraz ktoś miał mnie z tego miejsca wygonić.

Wybrałam zasłony w intensywnym kolorze — ciemny turkus. Takie, jakie mama uznałaby za „dziwaczne” i „za ciemne do małego pokoju”. W sklepie długo się wahałam, patrząc na różne odcienie. W końcu zapytałam samą siebie: a gdyby nikt ci nic nie mówił, które chcesz? Wzięłam te, które od razu przyciągnęły mój wzrok. I nawet nie spojrzałam na inne.

Po powrocie do mieszkania rozwiesiłam je od razu, chociaż musiałam się wspinać na krzesło pożyczone od sąsiadki. Kiedy już wisiały, usiadłam na łóżku i patrzyłam, jak miękko układają się na podłodze. Wtedy po raz pierwszy coś w środku mnie drgnęło. Niewielkie uczucie, trudne do nazwania. Jakby radość, ale też niedowierzanie. Nie przypominało to żadnej euforii, raczej ciche, niemal wstydliwe zadowolenie. Miałam ochotę powiedzieć komuś: zobacz, sama to wybrałam. Sama to zrobiłam. Ale nie miałam komu.

Po południu rozłożyłam książki. Nie poukładałam ich alfabetycznie, jak to robił Paweł. On zawsze twierdził, że tylko tak da się coś znaleźć. Ja ustawiłam je według własnego rytmu: te, które mnie kiedyś uspokajały, obok tych, które porzuciłam w połowie. Książki o silnych kobietach, o samotnych podróżach, o tym, jak zacząć od nowa. I nagle ten regał, który wcześniej był tylko kupą drewna, zaczął wyglądać jak coś mojego.

Wieczorem zadzwoniła Ola.

— Ale fajnie masz! — powiedziała, gdy opisałam jej pokój i nowe zasłony. — Ja bym się bała mieszkać sama

– W sumie… ja trochę też. Ale chyba pierwszy raz nikt mi nie mówi, co mam robić — odpowiedziałam. Zdziwiłam się, że powiedziałam to tak naturalnie, bez wahania.

Po rozmowie usiadłam przy oknie. Zasłony poruszały się lekko od przeciągu. W kącie stała nowa roślina – kupiona przypadkiem, bo pani w kwiaciarni powiedziała, że „niewymagająca”. Po godzinie dokupiłam drugą. One też nie były częścią planu. Po prostu dobrze wyglądały razem.
I wtedy znów pojawił się strach. Tak po prostu. Jakby przypomniał sobie o moim istnieniu i wrócił. Czy dam sobie radę? Co, jeśli nie? Czy potrafię naprawdę żyć bez czyjegoś głosu w tle?
Usiadłam na podłodze. I przez chwilę patrzyłam na wszystko — zasłony, książki, kwiaty, z mieszanką niepewności i dumy. Wiedziałam, że to jeszcze nie „dom”. Ale czułam, że robię coś, czego nikt za mnie nie zrobi. Buduję przestrzeń, w której powoli, bardzo powoli, zaczynam się mieścić.

Uczę się oddychać na nowo

W pewnym momencie przestałam się orientować, który mamy dzień tygodnia. Wstawanie bez budzika, brak ustalonych godzin posiłków i nieplanowane spacery po osiedlu sprawiały, że dni zlewały mi się w jedno. Ale coś się zmieniało. Codzienne decyzje stawały się lżejsze. Zamiast pytać siebie, czy „wypada”, zaczęłam po prostu robić to, na co miałam ochotę.

Zaparzałam herbatę o 23:00. Brałam kąpiel, kiedy miałam na to ochotę, nawet jeśli był środek nocy. Przez lata miałam w sobie głos, który kazał mi się zatrzymać, sprawdzić, zapytać. Teraz ten głos milknął.

Powiesiłam na ścianie zdjęcie z dzieciństwa. Stałam tam w sukience z dumną miną, jakby świat należał do mnie. Patrzyłam na to zdjęcie i myślałam: ta dziewczynka pewnie się nie pytała, czy może się tak czuć.

Zrobiłam pranie w środku tygodnia i rozwiesiłam bieliznę w salonie. Wcześniej pomyślałabym, że to „nieładnie”. Teraz po prostu wyschła szybciej. Włączyłam głośno muzykę. Zatańczyłam chwilę, niezdarnie, sama ze sobą. Wieczorem usiadłam na kanapie i pomyślałam: może nie jestem jeszcze silna, ale chyba uczę się oddychać na nowo.

Nie było w nich żalu

Zaczęłam tworzyć rytuały, których nikt mi nie narzucił. Rano kawa pita powoli, przy otwartym oknie, bez pośpiechu i bez sprawdzania, czy ktoś czegoś ode mnie chce. Wieczorem kolacja na podłodze, przy książce, z lampką wina i ulubionym lampionem zapalonym tuż obok. Niby drobiazgi, ale z każdym dniem nabierały znaczenia. Nie były przypadkowe. Tworzyły coś w rodzaju mapy po moim nowym świecie.

Zmieniałam detale. Kupowałam małe rzeczy: poduszki, świece, pościel w delikatny wzór. Półki zapełniały się powoli, bez przymusu. Wiedziałam już, co mi się podoba. Mieszkanie przestawało być tylko miejscem do spania. Zaczynało mówić coś o mnie.

Któregoś dnia napisał Paweł. Krótkie: „Jak tam mieszkanie?”. Odpisałam bez zastanowienia: „Coraz bardziej moje”. Zareagował: „Cieszę się. Naprawdę”.

Czytałam te dwa słowa kilka razy. Nie było w nich żalu ani pytań. Po raz pierwszy nie poczułam potrzeby tłumaczenia się. Coś się domknęło, cicho, bez wybuchów. Tego wieczoru zapaliłam świeczkę w łazience i po raz pierwszy od dawna wzięłam kąpiel dla przyjemności, nie z obowiązku. Po wyjściu poczułam, że mieszkanie pachnie znajomo. Jak ja.

Mogę być sama

Usiadłam na tej samej podłodze, co pierwszego wieczoru, tym razem nie z herbatą, a z winem. Zasłony lekko falowały przy otwartym oknie, kwiaty przy parapecie rozrosły się niepostrzeżenie, a książki na regale zaczęły przypominać historię, którą pisałam nie słowami, ale codziennymi wyborami.

Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w ciszę. Nie była już głucha ani przerażająca. Nie przypominała pustki. Była spokojna, cicha w najlepszy możliwy sposób. Taka, która pozwala oddychać.
Nie wiedziałam, co dalej. Może tu zostanę dłużej, może nie. Może kiedyś znów z kimś zamieszkam. Ale teraz miałam pewność, której wcześniej nie znałam.

Mogę być sama. I mogę żyć tak, jak chcę, nie pytając nikogo o pozwolenie. To mi na razie wystarczało.

Agnieszka, 26 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama