Reklama

Mam trzydzieści pięć lat, dwójkę dzieci, męża, który więcej mówi, niż robi, i – do niedawna – matkę, Halinę. Zmarła dwa miesiące temu. Nagle. A może nie aż tak nagle – po prostu nikt z nas nie chciał widzieć, że jej ciało nie dawało już rady.

Nie byliśmy z nią szczególnie blisko. Może dlatego, że matka potrafiła być zimna, wymagająca, czasem po prostu złośliwa. A może to ja nie umiałam z nią rozmawiać. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam dziesięć lat. Jakiś czas później w naszym mieszkaniu pojawił się Roman. Mężczyzna z przesadnie czystymi butami i twarzą, która chyba nie umiała się uśmiechać. Nigdy nie nazwałam go tatą. Nigdy nawet nie przeszło mi to przez gardło. Zawsze był po prostu „Romanem”. Człowiekiem, który zjawił się w moim życiu bez pytania, zajął miejsce przy stole, potem miejsce w łazience, a w końcu miejsce w sercu mojej matki. A my – dzieci – mieliśmy się do tego przyzwyczaić.

Jest nas troje. Ja – ta niby odpowiedzialna, która dźwiga wszystko na barkach. Sławek – najstarszy, zawsze z przekonaniem, że wie lepiej. I Iza – najmłodsza, emocjonalna, cicha, często przyklejona do kogoś jak bluszcz. O śmierci mamy dowiedzieliśmy się w piątek rano. Zadzwonił Roman. Powiedział tylko:

– Agnieszka… Halina nie żyje. Zasnęła. I… nie obudziła się.

Nie płakał. Ja też nie. Czułam jedynie ciężar. W brzuchu, na ramionach, na oczach. Zadzwoniłam do Izy. Ona się rozkleiła. Do Sławka – przeklął pod nosem i powiedział: „No to pięknie. Co teraz?”. Teraz był pogrzeb. Trzeba było go zorganizować. Kupić trumnę, załatwić księdza, zamówić nekrologi. I wtedy zaczęło się to, czego się spodziewałam…

Rozpoczęły się żale i wymówki

– Sławek, ja naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi – zaczęłam spokojnie, choć drżały mi dłonie. – Przecież to nasza matka…

– Twoja może i matka. Ale przez ostatnie siedem lat miała mnie gdzieś. Nie chciała odwiedzin, nie widziałem jej, nie dzwoniła, nie pytała, czy żyję. To teraz niech sobie leży, gdzie chce. Ja się do pogrzebu nie dorzucam – powiedział z zimną miną, popijając kawę.

Siedzieliśmy w kuchni. Stół był zawalony papierami: wyceny z zakładu pogrzebowego, kartka z listą gości, dokumenty ze szpitala. Ja i Iza – z zapuchniętymi oczami. Sławek – spokojny, opryskliwy, z założonymi rękami.

– Jak możesz tak mówić?! – Iza podniosła głos, a to się jej rzadko zdarzało. – Może i się nie odzywała, ale przecież to była mama. Urodziła cię, wychowała, dała ci wszystko, co mogła…

– Co mogła? Dobre sobie – prychnął. – Może ty nie pamiętasz, jak zapierniczałem po szkole na budowie, żebyśmy mieli na zeszyty, bo matka nie miała? A ona wtedy z Romanem sobie na działce piła kompot i opalała gębę.

– To nieprawda – rzuciłam ostro. – Nie możesz oceniać jej życia przez jeden obrazek sprzed dwudziestu lat. Przez ostatnie lata się poprawiła. Była chora, zmęczona.

– I co z tego? Ja mam teraz płacić trzy tysiące, żeby ją ładnie zakopali? Nie. Załatwcie to sobie z Romanem. On był najbliżej niej.

Wtedy Iza zaczęła płakać. Zakryła twarz dłońmi, szepcząc tylko:

– Nie mogę… Nie mogę tego słuchać.

A we mnie… coś się zbuntowało. Wstałam, nachyliłam się nad stołem i rzuciłam:

Ty jesteś bez serca, Sławek. Zimny, okrutny… Dla ciebie liczy się tylko to, kto ile wyda, kto kogo nie przytulił. Ale ona była naszą matką, do cholery! Czy ci się to podoba, czy nie!

Sławek spojrzał na mnie z góry, jak zawsze. Bez emocji.

Jak chcesz, to płać. Masz męża, masz dom. Ja mam kredyt, firmę na głowie i zero ochoty płacić za kobietę, która dawno temu przestała mnie obchodzić.

Wtedy drzwi kuchni się otworzyły. Roman wszedł cicho, niemal niezauważalnie. W ręku trzymał gazetę, ale zaraz ją odłożył.

– Wystarczy – powiedział cicho, ale stanowczo. – Zostawcie to. Ja zapłacę.

Zrobiło się cicho. Nawet Iza przestała łkać.

– Co ty mówisz? – wydukałam.

Pokryję koszty. Całość.

– Ale… Roman, to nie twoja sprawa…

Spojrzał na mnie. Pierwszy raz od lat nie jak na dzieciaka, którego trzeba znosić. Jego głos był spokojny:

Była moją partnerką przez dwadzieścia pięć lat. Myślisz, że to się nie liczy?

Stałam jak głupia. Z wyrzutami sumienia, wstydem i… niedowierzaniem. W głowie tłukło mi się jedno: po co on to robi? Przecież to nie jego rodzina…

Było mi głupio

Dzień pogrzebu był chłodny, z nieprzyjemnym wiatrem, który wyrwał włosy spod czapek i szalików. Październik w tym roku nie miał dla nikogo litości. Kościół był prawie pusty. Przyszło kilkanaście osób – ciotki, sąsiadki, jedna koleżanka z pracy, którą ledwo poznaliśmy. I my. Troje dzieci i Roman.

Po mszy wszyscy rozeszli się szybko, jakby bali się zimna, śmierci albo… siebie nawzajem. Tylko Roman stał jeszcze chwilę przy trumnie, zanim podszedł do grabarzy i skinął głową. Potem zniknął.

Znalazłam go na cmentarzu godzinę później, siedzącego na niskim murku obok starego klonu, z papierosem w dłoni. Nie palił od lat.

– Roman… – podeszłam niepewnie. – Mogę?

Skinął głową. Usiedliśmy w milczeniu. Słyszałam tylko, jak wiatr szarpie nagie gałęzie i coś cicho zgrzyta pod butami.

Nie musisz tego robić – odezwałam się w końcu. – Tego całego pogrzebu, opłat… To nie twoja sprawa. My się tym powinniśmy zająć.

Zaciągnął się i spojrzał gdzieś ponad moim ramieniem.

Ale chcę – odpowiedział po chwili.

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami. Tak, jakby odpowiedź była oczywista. Ale dla mnie nie była.

– Była moją towarzyszką życia. Dwadzieścia pięć lat razem, Agnieszka. Czy to nic nie znaczy?

Poczułam, że coś zaciska mi się w gardle.

– Ale przecież… – zająknęłam się – my cię nigdy nie traktowaliśmy jak… Ciebie. Jak część rodziny.

– Wiem – powiedział spokojnie. – I nigdy nie miałem o to pretensji.

Zerknęłam na niego. Z bliska wyglądał starzej niż pamiętałam. Więcej zmarszczek, policzki zapadnięte, oczy ciemniejsze. Był zmęczony. Albo po prostu zniszczony życiem, o którym nic nie wiedziałam.

– A mimo to… zapłaciłeś?

– Halina na to zasłużyła – odpowiedział. – Niezależnie od waszych kłótni, rozczarowań, żalu… Ona zasłużyła, żeby ktoś ją pożegnał z godnością. Choćby to miał być ktoś, kto dla niej był tylko towarzyszem życia.

Milczałam. Nagle nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu siedziałam obok niego i czułam, jak ogarnia mnie głęboki wstyd. Nigdy go nie prosiłam o pomoc. Ale on zawsze był. W tle. Na marginesie. Jak cień, którego się nie zauważa, dopóki nie zniknie.

Mogłam się tego domyślić

Minął tydzień od pogrzebu. Dom matki stał pusty. Pachniało w nim kurzem i apteką. Iza przyszła do mnie wieczorem – z dwiema czekoladami, zmarznięta i z jakąś dziwną miną.

– Muszę ci coś pokazać – powiedziała bez wstępów.

Zsunęła z ramienia torbę i wyjęła telefon. Otworzyła wiadomość.

To od sąsiadki. Tej z pierwszego piętra, pani Jadwigi. Napisała, że Roman wziął kredyt… Że słyszała, jak rozmawiał przez telefon na klatce. Mówił coś o ratach i trumnie.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Kredyt? Chcesz powiedzieć, że… nie miał pieniędzy?

Iza skinęła głową.

– Mówiła też, że jeszcze przed pogrzebem sprzedał jakąś starą wieżę stereo, a potem chyba telewizor. Wszystko wynosił z mieszkania.

Coś mnie ścisnęło w środku. Złapałam za dokumenty, które miałam od mamy – byłam upoważniona do konta. Pojechałam do banku. Powiedziałam, że chcę sprawdzić ostatnie ruchy. Pani za okienkiem spojrzała podejrzliwie, poprosiła o dowód, po czym wyciągnęła coś z drukarki.

– Ostatnie transakcje: czternaście dni temu – przelew na 3 800 złotych dla firmy pogrzebowej, dzień później – kolejne 2 400 zł. I jeszcze jeden – 9 tysięcy z prywatnego konta, przelane tego samego dnia.

Zerknęłam na nią.

On to wszystko sam zapłacił?

– Wygląda na to, że tak. Z dwóch różnych kont. I jeszcze… – kobieta zniżyła głos – jest też nowy kredyt. Pięć tysięcy. Podpisany dzień po śmierci pańskiej matki.

Wyszłam z banku z nogami jak z waty. Nie mogłam złapać oddechu. Na ulicy zadzwoniłam do Sławka. Odebrał po trzecim sygnale.

– Co jest?

Musimy się spotkać. W sprawie Romana.

– Tylko nie mów, że się rozczuliłaś – rzucił chłodno.

On wziął kredyt, żeby opłacić pogrzeb. Sprzedał wszystko, co miał. Konto mamy jest puste.

Sławek milczał przez dłuższą chwilę.

– Spotkajmy się u mnie. Jutro.

Nazajutrz siedzieliśmy razem w salonie Sławka – on, Iza i ja. Przed nami leżała koperta z pieniędzmi. Zrzutka. Nasza, rodzinna, spóźniona i pełna wstydu.

Pojechaliśmy do Romana. Mieszkał teraz sam. Widać było, że się nie spodziewał jakiejkolwiek wizyty.

– Możemy wejść?

Skinął głową. Usiedliśmy w ciszy. Iza podała mu kopertę.

To dla ciebie. Od nas.

Roman spojrzał na nią, potem na mnie i Sławka. Nie wziął.

Nie chcę tego.

– Ale przecież… zadłużyłeś się przez nas. Przez mamę – powiedziałam.

Oparł się o framugę drzwi i tylko pokręcił głową.

To moja sprawa. Ja byłem jej partnerem. A wy… wy jesteście jej dziećmi.

Wyszedł z pokoju, zostawiając nas ze wstydem, którego nie dało się już odłożyć na bok.

Zawsze był obok

Zostałam sama w pokoju mamy. Przyszłam tu po dokumenty, ale usiadłam na jej kanapie i tak już zostałam. Za oknem siąpił deszcz, cicho i uporczywie, jakby niebo płakało za kogoś, kogo nikt nie opłakał naprawdę.

Otworzyłam stary album. Pierwsze zdjęcia znałam na pamięć – mama z ojcem, ja jako niemowlę, z Sławkiem na huśtawce… A potem pojawił się on. Roman. Na zdjęciach zawsze trochę z boku. Nigdy nie obejmował mamy, nigdy nie był w centrum. Ale zawsze był. Trzymał mnie na sankach. W tle – jego sylwetka z torbami z zakupami. Na innym – trzyma Izę za rękę w zoo. Obok data: 1999.

Nagle przypomniało mi się coś, czego nie pamiętałam od lat. Miałam chyba dwanaście lat. Wracałam ze szkoły z jedynką z matmy. Mama wpadła w furię. Krzyczała, że jestem leniwa, że to przez moje „dziecinne podejście” zmarnuję sobie życie. Wtedy Roman tylko spojrzał na mnie i powiedział:

– Idź do pokoju. Ja z nią porozmawiam.

Nie pamiętam, co wtedy do niej powiedział. Ale wieczorem mama przyniosła mi kakao i powiedziała, że pomoże mi w zadaniu. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy się do mnie odezwała bez pretensji.

Pamiętałam też inne rzeczy. Że Roman zabierał mnie na treningi, czekał na mnie godzinę w samochodzie z gazetą. Że to on zapłacił za moje korepetycje przed maturą. Że kiedy się rozstałam z narzeczonym, przywiózł mi paczkę czekoladek, choć nic nie mówił. Po prostu zostawił je w kuchni.

Przez lata był jak mebel. Niewidoczny. Tło. Cień. A przecież to nie tata był przy mnie przez te wszystkie lata. Nie tata zasypiał za kierownicą, czekając na mnie po próbnych egzaminach. To był Roman.

Poczułam coś, czego nie umiałam nazwać. Nie była to jeszcze wdzięczność. To był wstyd. Wstyd, że przez ćwierć wieku traktowałam go jak powietrze. A on po prostu był. Robił swoje. Kochał mamę. I... może też nas? Choć nigdy nie usłyszałam tego słowa.

Wzięłam kolejny album. Były tam zdjęcia z wakacji nad morzem. Roman smażył naleśniki na polowym palniku. My – dzieci – oblepieni piaskiem, biegaliśmy wokół. Wtedy zrozumiałam. On był ojczymem tylko z nazwy. A dla mnie… był jak duch. Którego wreszcie zobaczyłam. I który już więcej nie zniknie.

Wstydziłam się za siebie

Zadzwoniłam do niego dzień później.

– Roman? Masz czas jutro? Wpadłabym… z obiadem. Tylko tak, na chwilę.

– Nie trzeba, Agnieszko – odpowiedział natychmiast, ale bez złości. – Dobrze sobie radzę.

– Ja wiem. Ale i tak przyjadę.

Milczał przez moment, a potem powiedział cicho:

– Dobrze. W takim razie… będę czekał.

Pojechałam z wielkim termosowym pojemnikiem zupy ogórkowej, takiej, jaką robiła mama. Kupiłam też kawałek sernika, bo pamiętałam, że tylko ten mu smakował. Zapukałam, choć drzwi były uchylone.

Siedział przy stole, w tym samym swetrze co zawsze, z gazetą i okularami na nosie.

– Dzień dobry – powiedział z uśmiechem. – Wygląda na to, że jednak przyszłaś.

– Przyniosłam obiad. I… kilka słów.

Postawiłam pojemniki na blacie. Nalewaliśmy zupę w ciszy, jakbyśmy oboje byli ostrożni, żeby czegoś nie popsuć. Usiadłam naprzeciwko. Parowała zupa, pachniała jak dzieciństwo.

– Roman… Przepraszam – powiedziałam w końcu.

Spojrzał na mnie z lekkim zmarszczeniem brwi.

– Za co?

Za te wszystkie lata. Za to, że cię nie widziałam. Że cię nie słyszałam, nie doceniałam. Że zawsze byłeś tylko „Romanem”. A byłeś kimś więcej. Po prostu… nie chciałam tego zauważyć.

Zamilkł. Odłożył łyżkę.

– A ja zawsze widziałem ciebie – powiedział w końcu. – Ciebie, Izę, Sławka. Każde z was miało swój sposób na obronę przed światem. Ty… milczałaś. Ale wiedziałem, że słuchasz.

Patrzyliśmy na siebie. Bez gniewu. Jakbyśmy dopiero teraz po raz pierwszy naprawdę się spotkali.

– Mama… dużo o was mówiła. Czasem źle, czasem dobrze. Ale zawsze z uczuciem. Nawet jak krzyczała, to dlatego, że się bała. Nie była łatwa. Ale was kochała.

Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. Nie chciałam płakać. Nie przy nim.

– A te pieniądze… – zaczęłam, ale mi przerwał.

– Nie chcę ich. I nie chodzi o dumę. Po prostu… one nie naprawią waszego sumienia.

Zrobiło się cicho. Nie broniłam się. Nie protestowałam. Miał rację. W tamtej kuchni, w ciszy pachnącej ogórkową, poczułam, że coś się we mnie układa na nowo. Może nie relacja. Może nie rodzina. Ale szacunek. Dla mężczyzny, którego nie chcieliśmy. A który zrobił najwięcej z nas dla matki.

Zmieniłam swoje podejście

Minęły trzy miesiące. Z Romanem nie dzwonimy do siebie codziennie, nie ślemy sobie wiadomości z serduszkami. Ale czasem się widujemy. Czasem podjeżdżam z zupą, czasem on przychodzi na cmentarz z kwiatami, które lubiła mama – te same, których nigdy nie kupił jej w prezencie. Tylko do wazonu. Cichy, lojalny aż do końca.

Iza przychodzi częściej. Wciąż trochę płacze. Sławek się wycofał. Nie zadzwonił ani razu po pogrzebie. Myślę, że wciąż nie wie, co z tym wszystkim zrobić. Może nie umie. Może nie chce. Nie oceniam.

Roman płaci czynsz za mieszkanie mamy. Choć nie musi. Nie przeprowadził się do mniejszego. Mówi, że „Halina by chciała, żeby było gdzie wrócić”. Że to miejsce – z tym fotelem, tym zapachem suszonych ziół w kuchni – powinno jeszcze na kogoś czekać. Może na Izę. Może na mnie. Może… na nią.

Zaczęłam go zauważać. Już nie mijam go wzrokiem. Gdy mówi, słucham. Czasem się uśmiecham. Kiedyś nawet uścisnęłam mu dłoń, kiedy przyniósł kwiaty do mieszkania. Drżała. Może z zimna, a może z emocji. Nie pytałam.

Nie zostałam jego córką. Ale zaczęłam być człowiekiem, który wie, ile kosztuje obecność. I milczenie. I zupa ogórkowa w zimny dzień. Nie jestem pewna, czy potrafię go kochać. Ale wiem, że go szanuję. I że już nigdy nie powiem o nim tylko „Roman”. Nie był moim ojcem. Ale był lepszy niż ktokolwiek z naszych krewnych.

Agnieszka, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama