Reklama

W Hiszpanii wszystko było inne. Inne powietrze, inny rytm dnia, inne spojrzenia ludzi na ulicy. Tu nikt nie zadawał pytań, które w Polsce wbijały mnie w poczucie winy. Byłem kelnerem w restauracji przy plaży. Codziennie rano piłem kawę z Javierem, moim współlokatorem, patrząc na morze i zastanawiając się, jak bardzo moje życie odbiega od tego, co opowiadam rodzinie. W Polsce myślą, że skończyłem studia z wyróżnieniem i pracuję w renomowanej firmie IT. Prawda jest inna. Porzuciłem wszystko, uciekłem – nie z buntu, a z lęku, że nie dorównam oczekiwaniom. I chociaż wiem, że to wszystko jest ułudą, nie potrafię się zatrzymać. Boję się reakcji ojca. Nie wiem, jak długo jeszcze dam radę żyć na dwa fronty?

Karmiłem ich kłamstwami

– Właśnie opowiadałem w pracy, że robicie te systemy w chmurze, wiesz, te nowoczesne. Mówiłem mu, że się specjalizujesz w tych algorytmach i że teraz zarabiasz pewnie jak prezes. Prawda?

– No… coś tam działamy w tym kierunku – odpowiedziałem, patrząc na morze za oknem, jakbym tam szukał kolejnych kłamstw do użycia.

– Wiedziałem! Mówiłem ci, że z ciebie coś będzie! Jesteś naszym powodem do dumy. Matka codziennie się za ciebie modli.

Zamilkłem, słysząc, jak dumny był z czegoś, czego nigdy nie zrobiłem. Gdy odłożyłem słuchawkę, siedziałem chwilę w ciszy.

– Dlaczego mówisz im, że jesteś kimś innym? – zapytał Javier, nalewając sobie wina.

– Bo nie chcę ich zawieść – rzuciłem cicho.

Nie zrozumiał. Nie mógł. On nigdy nie znał mojego ojca. Nie słyszał tych słów: „albo będziesz najlepszy, albo nikim”. Nie znał spojrzenia ojca, gdy pokazywał mi swoje stare świadectwa i mówił, że „takie rzeczy to on przynosił w podstawówce”. Jedno niewinne kłamstwo, że dostałem staż, pociągnęło drugie – że zostałem w firmie. Potem było już tylko gorzej: wymyślone rozmowy rekrutacyjne, spreparowane zdjęcia z komputerem, opowieści o szefie, którego nie było. Nie wiedziałem już, czy bardziej boję się prawdy, czy tego, co by zrobił ojciec, gdyby ją usłyszał. To kłamstwo było jak zbroja – ciężka, ale jedyna, jaka mnie chroniła.

Bałem się

Telefon zadzwonił tuż po zamknięciu zmiany. Byłem jeszcze w fartuchu, z dłońmi lepkimi od resztek sosu aioli, kiedy zobaczyłem na ekranie: „Karolina”. Rzadko dzwoniła.

– Michał… – usłyszałem jej głos i od razu wiedziałem, że coś się stało. – Z ojcem jest kiepsko.

Zamarłem. Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w klatkę piersiową.

– Co się stało?! Kiedy?!

– Wczoraj wieczorem. Trafił do szpitala w Gdańsku. Przeżył, ale lekarze mówią, że sytuacja jest poważna. Pytał o ciebie… Powiedział, że chciałby cię zobaczyć.

– Przecież… – zająknąłem się. – Nie mogę tak od razu... praca…

– Michał, błagam cię. On naprawdę cię potrzebuje. Ty wiesz, jaki on jest. Nigdy nikogo nie prosi o nic. Dzisiaj prosił.

Odłożyłem telefon i długo siedziałem na kuchennym taborecie. Javier wszedł do kuchni, spojrzał na mnie pytająco.

– Co się stało?

– Ojciec… jest w ciężkim stanie.

– Wracasz?

Nie odpowiedziałem. Wracać jako kto? Jako ten Michał, który „siedzi w kodzie po nocach i zarabia w euro”? Czy jako kelner? Bałem się tej podróży, jakby miała mnie rozebrać z całej fasady, jaką przez lata budowałem. Może właśnie to był ten moment, w którym powinienem powiedzieć prawdę. Albo uciec na dobre. Wieczorem przeglądałem oferty linii lotniczych. Palec zawisł nad „Kup teraz”. Jeszcze nie kliknąłem.

Zapadłem się pod ziemię

W Gdańsku przywitał mnie deszcz. Miałem na sobie garnitur, który kupiłem dwa dni wcześniej w hiszpańskim lumpeksie – wyglądał jak wyjęty z lat 90., ale był czarny i czysty. Siostra odebrała mnie z lotniska. Jechaliśmy w ciszy. Czasem zerkała na mnie ukradkiem. W kościele było pełno ludzi. Widziałem znajome twarze z dzieciństwa, sąsiadów, byłych kolegów ojca z pracy. Kazanie było długie, pełne słów o odpowiedzialnym ojcu, o człowieku, który poświęcił życie dla rodziny. A potem… potem przemawiała mama. Powiedziała, że tata był dumny z każdego z nas, ale szczególnie ze mnie – informatyka, który osiągnął tak wiele w tak młodym wieku. Chciałem się wtedy zapaść pod ziemię. Po wszystkim, gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, Karolina podeszła do mnie. Patrzyła mi prosto w oczy.

– To nieprawda, prawda?

– Co?

– Że pracujesz w IT. Że masz tę całą firmę, sukcesy. Wiem o tym od dawna, tylko nie chciałam cię przyciskać.

Zamilkłem. Wziąłem głęboki oddech, ale nie zdążyłem odpowiedzieć – podeszła mama.

– Chodź. Zrobimy kawę.

W kuchni było cicho. Siedliśmy we trójkę. Nie mogłem już dłużej uciekać. Spojrzałem im w oczy.

– Pracuję w restauracji. Jako kelner.

Mama zakryła usta dłońmi. Karolina wbiła wzrok w stół. Cisza była dłuższa niż wszystko, co dotąd przeżyłem.

Byłem zły

Siedzieliśmy w salonie, gdy reszta rodziny już poszła. Matka trzymała w dłoniach filiżankę, ale nie piła. Karolina oparła się o framugę drzwi, jakby chciała mieć drogę ucieczki na wypadek, gdyby emocje znów wybuchły.

Kiedy przestałeś studiować? – zapytała matka spokojnym głosem.

– Pół roku przed końcem. Nie zdałem dwóch przedmiotów. Nie chciałem zaczynać od nowa. Wyjechałem do pracy sezonowej… i zostałem.

I przez ten cały czas nas okłamywałeś? – szepnęła. – Przez sześć lat?

– Myślałem, że to tylko na chwilę… A potem... wiedziałem, że nie potraficie zrozumieć. Że tata…

– Że zawiódłbyś go, tak? – przerwała mi. – On nie chciał, żebyś był idealny. On chciał wierzyć, że jesteś szczęśliwy. A ty go karmiłeś bajkami.

– Bo inaczej nigdy by mnie nie szanował – wysyczałem, czując, jak wzbiera we mnie bunt. – Zawsze musiałem być najlepszy, najmądrzejszy, najgrzeczniejszy. To była jego gra!

– Może i była – powiedziała gorzko matka – ale to nie znaczy, że miałeś prawo budować swoje życie na kłamstwie.

Nie odpowiedziałem. Wyszedłem. Błąkałem się po osiedlu. Powietrze było zimne, ale nie czułem tego. Chciałem uciec. Ale już nie miałem gdzie. To miasto, w którym się wychowałem, nagle wydawało się obce. Dom rodzinny był jak muzeum – pełne wspomnień, które przy mnie milczały.

Nie wiedziałem, co powiedzieć

Następnego dnia spotkaliśmy się w kuchni. Karolina siedziała przy stole z kubkiem kawy. Wyglądała, jakby nie spała całą noc. Ja na pewno nie spałem.

– Chcesz coś zjeść? – zapytała beznamiętnie.

– Nie.

– Dobrze, bo nic nie zrobiłam – rzuciła z goryczą.

Usiadłem naprzeciw niej. Milczeliśmy dłuższą chwilę, aż w końcu odezwała się pierwsza.

– Wiesz, co mnie najbardziej boli?

– Co?

– Że nawet nie miałeś odwagi, żeby się przyznać. Że do ostatniej chwili grałeś. Byłam gotowa ci wybaczyć.

Bałem się, że was stracę – odpowiedziałem, ledwo słyszalnie.

– A teraz? Myślisz, że teraz nas nie straciłeś?

Spojrzała mi w oczy. Nie było w nich złości – tylko coś znacznie trudniejszego do zniesienia. Rozczarowanie.

– Wiesz… – ciągnęła. – Ja nie potrzebowałam brata, który odnosi sukcesy. Ja potrzebowałam brata. Prawdziwego. A ty byłeś jak mit. Opowieść do powtarzania przy świątecznym stole. „Michał, co w Madrycie?” „O, znowu awansował”. „Taki mądry ten nasz Michał”. A ja siedziałam i patrzyłam na te twoje zdjęcia z laptopem, zastanawiając się, czemu nie potrafisz do mnie zadzwonić.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Bo to była prawda.

Przepraszam – szepnąłem. – Już nie chcę tak dłużej żyć.

– Lepiej późno niż wcale – odpowiedziała, ale w jej głosie nie było ulgi.

Tego dnia nie powiedzieliśmy już nic więcej, ale między nami coś się zmieniło.

Byłem sobą

Wróciłem do Hiszpanii kilka dni później. Lot był spokojny, ale we mnie kotłowało się wszystko. Powietrze pachniało solą i jaśminem z ogrodu sąsiadów. Słuchałem, jak Javier nuci coś pod nosem – melodia płynęła spokojnie, jakby zupełnie nie pasowała do tego, co działo się we mnie. Może właśnie o to chodziło. Lampy uliczne rzucały złote kręgi na chodnik, a z daleka słychać było śmiech przechodniów. Dawniej takie dźwięki drażniły mnie – przypominały, że inni żyją pełnią życia, podczas gdy ja buduję sobie sztuczną wersję własnego. Teraz… nie drażniły. Po prostu były.

Myślałem o tym, ile wysiłku kosztowało mnie udawanie. Każdy uśmiech, każde zdanie – wszystko wyreżyserowane. A teraz, pierwszy raz od lat, mogłem siedzieć w ciszy i nie czuć presji. Nawet jeśli ta cisza była trochę niewygodna. Patrzyłem w gwiazdy, próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnio pozwoliłem sobie po prostu być. Bez planu, bez historii do sprzedania, bez publiczności w mojej głowie. Nie znalazłem tej chwili w pamięci. Może właśnie zaczynała się teraz.

Nie czułem ulgi. Jeszcze nie. Wiedziałem, że zrobiłem krok w stronę prawdy. Mały, chwiejny krok, ale wystarczający, by poczuć pod stopami coś stałego. To nie była radość. Nie była też nadzieja. To była cisza. I chyba tego właśnie potrzebowałem najbardziej.

Michał, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama