„Joga w lesie miała mi pomóc, ale spotkałam samotnego wdowca. Po tym wieczorze na macie nic nie było już takie samo”
„– Wiesz, jak długo nie rozmawiałem z kobietą, nie mając poczucia winy? – Zaskoczył mnie. Otworzyłam usta, ale nic nie powiedziałam. – Zawsze coś się za tym kryło. Albo potrzeba. Albo ucieczka. Albo nadzieja, że ktoś mi powie, co mam dalej robić”.

- Redakcja
Niektórzy uciekają w picie, inni w głośne towarzystwo. Ja uciekłam do lasu. Nie dosłownie – nie zbudowałam szałasu i nie żywię się korzonkami. Ale co roku, gdy tylko pogoda pozwalała, brałam matę, trochę poduszek i książek, i wyjeżdżałam z miasta na mój obóz z jogą.
Z pozoru byłam tą zrównoważoną. Kimś, kto potrafi poprowadzić zajęcia na boso, niezależnie od tego, czy przed nią stoją trzy osoby, czy trzydzieści. Kimś, kto nie je mięsa, co rozumie emocje, słucha uważnie, oddycha przeponą. A prawda była taka, że w ostatnich miesiącach każdy wydech kończył się we mnie zbyt szybko. Jakby nie miał już dokąd iść. Czasem nie byłam pewna, czy jeszcze czuję – czy już tylko udaję, że czuję.
Ten rok był trudny. Zbyt wiele twarzy przewinęło się przez moją salę, zbyt wiele ciał chciało czegoś, czego im nie mogłam dać. Rozciągnij mnie. Ulecz. Uspokój. Nieś mnie przez chwilę, bo sam nie potrafię oddychać. A ja już ledwo stałam. Las miał mnie poskładać.
Pierwszego dnia obozu przyszli prawie wszyscy. Znam ten moment: niepewność, nowe twarze, porównywanie mat, legginsów, wieku, ciała. Znowu to samo. Ale jedno spojrzenie zatrzymało mnie na chwilę. Mężczyzna w szarej bluzie z lekko zgarbionymi ramionami. Trzymał torbę swojej córki – dziewczyny może szesnastoletniej, z zadartym nosem i energią, której się wtedy bałam. On zaś stał trochę z boku, jakby przypadkiem. Jakby zaraz miał się odwrócić i odejść.
Tomek. Nie wiedziałam wtedy, że będzie jedyną osobą, o której pomyślę po powrocie.
Zwrócił moją uwagę
Wieczorne zajęcia kończyłam zawsze medytacją. Czasem krótką, czasem prowadzoną. Tamtego dnia zostawiłam ich z ciszą. Większość po pięciu minutach zaczęła się ruszać – ktoś chrząknął, ktoś poprawił matę, ktoś już wstawał. Tylko on siedział dalej.
Wyłączyłam głośniki, lampiony, zgasiłam ogień w palenisku. W ciszy szeleściły tylko liście i jego oddech.
– Nie chce się wracać do namiotu, co? – zagadnęłam półżartem, siadając obok.
Spojrzał na mnie z ukosa. Dopiero teraz widziałam, jak zmęczone miał oczy. Nie takim zmęczeniem po dniu chodzenia po górach. Raczej jakby coś od lat w nim się tłukło i nie mogło przestać.
– Tu jest… inaczej – odpowiedział cicho. – Nie wiem, czy lepiej. Ale ciszej.
– Nie wszyscy tu szukają rozciągnięcia – powiedziałam. – Czasem chodzi o coś innego.
Pokiwał głową. Zaskakująco uważnie.
– Nie wiem, czego ja tu szukam. Może po prostu spokoju. Może żeby Zosia miała coś, co zapamięta.
– Zosia to twoja córka?
– Mhm.
– Przyszła tu jak do siebie – uśmiechnęłam się. – Jakby była u siebie w domu.
– Zawsze była odważniejsza ode mnie.
Zapadła chwila ciszy. Nie ta niezręczna – raczej taka, która daje przestrzeń. Poczułam, że pierwszy raz od dawna z kimś nie muszę nic mówić.
Ale mimo to, kiedy odszedł – cicho, bez pożegnania – czułam pustkę, jakby zabrał ze sobą coś, czego nawet nie zdążyłam dobrze uchwycić.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Widziałam jego spojrzenie – nieoczywiste, pełne jakiejś wstydu i ulgi jednocześnie. Zaczęłam się zastanawiać, co mnie w nim zatrzymało. Może to, że nie był ani trochę podobny do ludzi, którzy tu przyjeżdżali. Nie próbował się uśmiechać na siłę. Nie robił zdjęć na media społecznościowe. Nie zagadywał. Nie flirtował. Był sobą. I to wystarczyło, żeby chciało mi się znowu czegoś poczuć.
Otworzył się przede mną
Było po deszczu. Liście kleiły się do butów, a zapach mokrej ziemi wnikał w ubrania. Spotkałam go przypadkiem między drzewami. Szliśmy oboje tą samą ścieżką, każde z innego kierunku. On trzymał kubek z herbatą, ja miałam w ręku koc, który zapomniałam zabrać z łąki po porannych zajęciach.
– Wszystko w porządku? – zapytałam, bo wyglądał jakby szukał czegoś, czego nie mógł znaleźć.
– Tylko spaceruję – odparł. – Czasem to łatwiejsze niż siedzenie.
Zachęciłam go gestem, żeby usiedli na jednym z pni. Rozłożyłam koc, a on usiadł jakby niechętnie, jakby nie był przyzwyczajony do takich momentów.
– Zosia śpi – rzucił w końcu. – A ja… nie umiem spać, kiedy jest zbyt cicho.
– Dziwne miejsce sobie wybrałeś – uśmiechnęłam się.
– Może właśnie dlatego. Chciałem zobaczyć, czy to mnie zaboli. Ta cisza.
Pociągnęłam z termosu trochę kawy.
– Nie boisz się jej?
– Nie. Raczej się za nią stęskniłam.
Spojrzał na mnie przez chwilę uważniej. Jakby sprawdzał, czy może powiedzieć więcej.
– Moja żona zmarła trzy lata temu. Zosia miała wtedy trzynaście lat. Wydawało mi się, że jakoś to przejdziemy. Ale... nie przechodzi. W żadną stronę.
Zamilkłam. Nie z powodu braku słów – raczej dlatego, że czułam, że trzeba mu zostawić przestrzeń. Czekałam.
– Była chora? – zapytałam w końcu.
– Nie. Wypadek. Auto, zima, ślisko. Dzień jak każdy. Rano się pokłóciliśmy – zamilkł na chwilę. – A wieczorem już jej nie było.
Nie miałam gotowych słów. Tylko westchnienie i dłoń, która bez słowa dotknęła jego ramienia. Nie cofnął się.
– To wszystko mnie przygniotło. Bycie ojcem, którego nie umiem grać. Człowiekiem, który nie zdążył się pożegnać. Później wszystko było za cicho. Nawet jak Zosia włączyła muzykę, było za cicho.
Siedzieliśmy tak jeszcze długo. Nie wiem, kto pierwszy się podniósł. Ale kiedy się rozstaliśmy, wiedziałam, że nie był mi już obcy. Nie chodziło o jego żal. Chodziło o to, że ja też się bałam ciszy. Tylko że u mnie ona w środku była zawsze.
Przy nim czułam się ważna
Poszliśmy tam bez planu. Spacer po obiedzie, niby dla zdrowia. Las milczał z nami – liście pod stopami, skrzypienie gałęzi. Trochę słońca przesiąkało przez korony drzew. Byliśmy sami. Nie pierwszy raz, ale pierwszy raz aż tak.
Nie mówiłam nic. Nie chciałam, żeby pomyślał, że próbuję coś wyciągnąć. Tomek też długo milczał. Dopiero kiedy dotarliśmy na polanę, gdzie rozkładaliśmy czasem maty, usiadł na wilgotnym pniu i spojrzał przed siebie.
– Wiesz, jak długo nie rozmawiałem z kobietą, nie mając poczucia winy?
Zaskoczył mnie. Otworzyłam usta, ale nic nie powiedziałam.
– Zawsze coś się za tym kryło. Albo potrzeba. Albo ucieczka. Albo nadzieja, że ktoś mi powie, co mam dalej robić.
Zerknął na mnie z ukosa.
– Z tobą… nie boję się tego. Bo wiem, że nie będziesz próbowała mnie naprawiać.
– Nie umiem – uśmiechnęłam się smutno. – Sama siebie nie naprawiłam.
– To się czuje – powiedział. Nie wiem, czy to było dobre czy złe.
Zamilkliśmy. Tym razem na dłużej. Położyłam dłoń na wilgotnej trawie. On zrobił to samo. I tak siedzieliśmy – blisko, ale nie dotykając się.
– Zosia... ona mówi, że jestem starym drzewem. Że już nic nie urośnie. A ja tylko... – zaciął się – chciałbym raz jeszcze poczuć, że potrafię być obecny. Że jestem dla kogoś... że wciąż mogę coś znaczyć przy kimś.
Spojrzałam na jego dłoń, niepewną, ale otwartą. Przesunęłam swoją bliżej. Milimetr po milimetrze. Aż nasze palce się spotkały.
Nie patrzyliśmy na siebie. Nie było pocałunku. Nie było słów. Tylko ten dotyk – prosty, lekki, ale z takim ciężarem, że miałam wrażenie, jakby las zamilkł z szacunku.
W tamtym momencie wiedziałam jedno: nie wszystko, co poranione, musi się zabliźnić. Czasem wystarczy, że zostanie zauważone.
Coś się we mnie zmieniło
Ostatni dzień obozu zawsze miał w sobie coś niewygodnego. Uczestnicy chodzili jakby ciszej, niektórzy unikali wzroku, inni wręcz przeciwnie – śmiali się zbyt głośno, jakby chcieli zagłuszyć żal, że coś się kończy. Spakowane maty, pożegnalne zdjęcia, wymiana numerów telefonów, uściski. A potem coraz mniej ludzi, coraz więcej ciszy.
Zosia biegała po terenie jak w amoku, szukając ostatnich wrażeń, łapiąc pożegnania w locie. A Tomek… siedział pod tym samym drzewem, pod którym pierwszy raz go zauważyłam. W rękach miał kubek z herbatą, w jego oczach był spokój – nie uśmiech, nie smutek. Coś pomiędzy.
Podeszłam bez słowa. Usiadłam obok, blisko, ale nie dotykając go.
– Zosia już czeka – powiedział, nie patrząc na mnie.
– Tak, wiem.
Spojrzał na mnie. I to był ten moment. Nie żaden dramatyczny. Żadna walka. Po prostu prawda.
– Dziękuję. Nie wiem, co dokładnie mi dałaś, ale... było mi lżej. Przez chwilę.
– Ty też mnie trochę poskładałeś – powiedziałam.
Nie uściskaliśmy się. Nie padły żadne: „zobaczymy się jeszcze”, „odezwij się”. Po prostu spojrzenie. I to jedno krótkie, ale mocne: „do zobaczenia… może”.
Odszedł. Wolno. Bez nerwowości. A ja siedziałam jeszcze długo, patrząc w kierunku, w którym zniknął. Wiedziałam, że się nie złamałam. I że coś we mnie zaczęło się przesuwać.
Późnym wieczorem, gdy już wszyscy odjechali, rozkładałam samotnie maty do wyschnięcia i układałam drewno przy ognisku. Czułam się pusta, ale inaczej niż zwykle. Nie jak studnia bez dna. Raczej jak miejsce, które znowu jest gotowe, by coś przyjąć.
Nie wiedziałam, czy jeszcze się odezwie. Ale nie czekałam. Po raz pierwszy od dawna nie czekałam.
Czasem do mnie wraca
Minął miesiąc. W mieście wszystko wróciło do rytmu. Poranne zajęcia z jogi, ludzie, którzy przychodzą, bo boli ich kręgosłup, a potem, jak przez przypadek, zaczynają mówić o emocjach, które bolą ich bardziej.
Prowadziłam warsztat w sali na poddaszu, światło wpadało przez skośne okna, a cisza była tu inna niż w lesie. Gęstsza. Czasem duszna. Ale nauczyłam się jej nie odrzucać.
Tomek się nie odezwał. I ja też nie. Miałam jego numer. On miał mój. Wystarczyłby jeden impuls, ale żaden z nas nie spróbował. Była w tym jakaś dojrzałość. Albo może strach.
Czasem myślałam o nim rano, kiedy parzyłam kawę. Czasem wieczorem, kiedy układałam się do snu. Ale nie z tęsknotą. Z czułością. Jakby był kimś, kto na chwilę wszedł do mojego życia, położył dłoń na sercu i przypomniał: „Tu jesteś. Jeszcze jesteś”.
Zosia wrzucała co jakiś czas zdjęcia z miasta. Zajęcia teatralne, nowa fryzura, śmiech. On nie pojawiał się na żadnym z nich. Ale to już nie była moja sprawa.
Na jednym z poranków, kiedy siedzieliśmy w pozycji dziecka i prowadziłam medytację kończącą zajęcia, powiedziałam:
– Nie wszystkie relacje są po to, by je zatrzymać. Niektóre są po to, żeby nas uwolnić.
Nie wiem, czy ktoś to wtedy zrozumiał. Ale ja tak.
Marta, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Poznałam go w parku, gdy zbierał kasztany z córką. Choć widziałam obrączkę, uwierzyłam, że ta jesień będzie gorąca”
- „Poszłam na grzyby, by odetchnąć od codzienności. Wróciłam ze złamanym sercem i tajemnicą, której nikomu nie wyznam”
- „Mąż zbierał borowiki, ja całowałam sąsiada za sosną. Ta jedna wycieczka do lasu zmieniła wszystko”

