Reklama

Nie lubię przesadnie dramatyzować, ale czasem naprawdę mam wrażenie, że moje dzieci chciałyby, żebym po prostu zgasła. Bez hałasu, bez łez, bez zamieszania. Ot, cicho, spokojnie, najlepiej we śnie. Ostatnio przyłapałam córkę, jak przeglądała mój segregator z dokumentami, niby szukała rachunków za gaz, ale mina jej się zmieniła, gdy trafiła na testament. Tak, napisałam go – nie z dramatyzmu, tylko z rozsądku. Ale to spojrzenie, które wtedy miała... Czułam się jak książka, którą ktoś doczytał do końca i już nie chce wracać. A przecież ja jeszcze żyję.

Niedziela bez odwiedzin

Niedziela kiedyś pachniała rosołem i ciepłym chlebem. Gwar rozmów odbijał się od ścian mojego mieszkania, a dzieci przysiadały na wersalce, każda z innym zmartwieniem lub radością. Teraz niedziela to cisza. Taka, co dzwoni w uszach. Wczoraj wieczorem wyjęłam z zamrażarki udka, miałam nadzieję, że może wpadną. Bez uprzedzenia. Tak jak kiedyś. Ale telefon milczał.

Zrobiłam rosół i ten chleb też upiekłam. Ot, dla siebie, chociaż nie zjadłam prawie nic. Nie jestem głodna. Zupa wystygła. Przykryłam ją talerzem, może jeszcze się przyda. W południe zadzwoniłam do syna.

– Cześć, Pawełku. Wpadniecie może dzisiaj? – zapytałam jak najnaturalniej, choć głos mi trochę drżał.

Oj mamo, nie damy rady, wiesz... My teraz trochę na wariackich papierach. Zosia coś tam robi do pracy, ja muszę przysiąść do projektu, a dzieciaki... sama rozumiesz.

– Rozumiem – odparłam i nie dopytywałam. Chciałam zapytać, co z tym ich planowanym urlopem, ale ugryzłam się w język.

Z córką w ogóle nie próbowałam. Ostatnio mówiła, że za dużo oczekuję. Że powinnam być wdzięczna, że „czasem” wpadnie. Wzięłam do ręki album ze zdjęciami. Mój ulubiony, z wakacji w Ustce. Wszyscy uśmiechnięci, opaleni, córka wtedy jeszcze nastolatka, syn z czapką na bakier. Dzisiaj byłam tylko kobietą z siwymi włosami, która pachnie apteką i powtarza te same historie. Nie jestem już potrzebna. Chyba że z testamentem.

Półmisek z goryczą

W poniedziałek przyszedł sąsiad z góry – pan Jerzy. Emeryt, wdowiec, trzy lata młodszy ode mnie, zawsze pachnie lawendowym płynem po goleniu i przynosi własne ogórki kiszone, z których jest dumny jak paw.

– Znowu sama? – zapytał, zerkając na nieporuszoną zupę w garnku.

– Jak zwykle – odparłam z uśmiechem, choć wewnątrz ściskało mnie wszystko.

– To może zjemy razem? – zaproponował i już sięgał po talerze.

Jego obecność trochę rozpraszała smutek. Jedliśmy powoli, a ja starałam się nie mówić za dużo, bo wiem, że nie wszyscy lubią słuchać o samotności. Ale w końcu nie wytrzymałam.

– Myślisz, że starość musi być taka... smutna?

Zamilkł na chwilę.

– Nie wiem. Może nie tyle smutna, co... niewygodna dla innych. Przypominamy im, że wszystko przemija. Nikt nie chce tego słyszeć przy niedzielnym rosole.

Zaśmiałam się krótko, ale gorzko. Po jego wyjściu usiadłam przy stole, gdzie stał półmisek z kotletami. Osiem sztuk. Zrobiłam na zapas, żeby dzieci zabrały. Nikt nie zabrał. Wzięłam jednego, zjadłam na zimno. Smakował jak te, które robiłam, gdy dzieci były małe – chrupiący, z czosnkiem. Ale coś było nie tak. Może dlatego, że żadne z nich już nie zawoła: „Mamo, mogę jeszcze jednego?”

Kotlet utknął mi w gardle. Zrobiłam herbatę, ale nawet ona nie przeszła. Siedziałam tak i patrzyłam na ten półmisek. Jakby to był dowód na to, że nie jestem potrzebna. Nawet z jedzeniem.

Pani z opieki i cichy szept

Przyszła dziś pani z opieki społecznej. Nowa, młoda. Pachniała wanilią i miała bardzo długie paznokcie.

– Dzień dobry, pani Stefanio. Przyszłam zaktualizować dane i sprawdzić, czy czegoś pani nie potrzeba – powiedziała, rozkładając teczkę i siadając, zanim zdążyłam zaprosić.

– Potrzeba? – powtórzyłam. – Gdyby się dało, to poproszę kogoś, kto naprawdę mnie zauważy.

Zerknęła znad papierów, trochę niepewnie się uśmiechając.

– Rodzina? Ma pani dzieci, prawda?

– Dwoje. Córka i syn. Dorosłe, zapracowane... dobre dzieci, tak wszyscy mówią – dodałam, choć gorzko mi to przez gardło przeszło.

– Pomagają?

– W czym? – spojrzałam jej w oczy. – W samotności? W niespaniu po nocach, bo znowu coś mi stuka w piersi i nie wiem, czy dożyję rana? W uśmiechaniu się do pustej ściany?

Zawstydziła się. Młoda dziewczyna, jeszcze nie znała tego dźwięku, który wydaje dom, kiedy nikt w nim nie mówi. Przeprosiła, że pyta. Zrobiła szybki wywiad i już chciała wychodzić, ale zanim zamknęła drzwi, rzuciła:

– Jakby się pani bardzo źle poczuła... proszę zadzwonić. Nawet po prostu, żeby pogadać.

Po jej wyjściu usiadłam w fotelu. Spojrzałam na telefon i po cichu, prawie bezgłośnie, powiedziałam:

– Nie potrzebuję nowej opiekunki. Potrzebuję, żeby własne dzieci do mnie zadzwoniły.

Ale chyba tylko ściana to usłyszała.

Czarna teczka w kuchni

Leżała na górnej półce szafki, między starą instrukcją do pralki a gwarancją na lodówkę, której już dawno nie mam. Czarna, gruba teczka z gumką. Testament, polisy, spis kontaktów, do kogo zadzwonić w razie czego. Wszystko uporządkowane, bo tak mnie wychowano – żeby nie zostawiać bałaganu po sobie. Nawet po śmierci.

Wyciągnęłam ją, żeby sprawdzić, czy coś nie wymaga uzupełnienia. W zeszłym miesiącu zmieniłam numer telefonu opiekunki. Nie chcę, żeby dzieci musiały czegoś szukać. Ułatwiam im. Wtedy usłyszałam, jak otwierają się drzwi.

– Mamo? – córka. Wpadła bez zapowiedzi, jak za starych czasów, choć bez uśmiechu.

– W kuchni jestem – rzuciłam i szybko zaczęłam wkładać papiery z powrotem do teczki.

Ale ona już stała obok mnie.

– Co to? – spytała, marszcząc brwi.

Takie tam... dokumenty. Porządkuję.

Wzięła teczkę, zajrzała do środka. Jej wzrok przesunął się po kartkach, zatrzymał na jednej z nich – na tej z nagłówkiem „Oświadczenie woli”.

– Mamo, naprawdę już teraz? Przecież jeszcze żyjesz – mruknęła z pretensją, jakby to, że uporządkowałam sprawy, było jakąś zbrodnią.

– Właśnie dlatego – odpowiedziałam cicho. – Bo jeszcze żyję. I nie chcę zostawić was z tym wszystkim.

Oddała mi teczkę, ale jej oczy pozostały chłodne.

– To trzeba tak od razu do testamentu zaglądać? – zapytałam półgłosem.

Nie odpowiedziała. Tylko spojrzała na mnie tak, jakby już mnie nie było.

Urodziny, które coś przyniosły

Miałam urodziny. Siedemdziesiąte piąte. Niby nic wielkiego – żadnych balonów, żadnych gości, żadnych tortów ze sztucznym ogniem, jak u sąsiadki, co ma trójkę wnuków. U mnie był tylko stół, biały obrus i ciasto drożdżowe z kruszonką. Upiekłam je sama, na wszelki wypadek. Bo kto wie, czy ktoś w ogóle przyjdzie.

W południe zadzwoniła sąsiadka. Potem Jerzy przyniósł kwiatek w doniczce – fiołka. Powiedział, że pasuje do mojego parapetu, i zapytał, czy może zostać na kawę. Zgodziłam się, a on udawał, że nie zauważa, że co chwilę zerkam na drzwi. O szesnastej pojawił się syn. Bez prezentu, z córką pod pachą. Mała miała czekoladę w kieszeni kurtki, rozpuszczoną, bo jej się zapomniało. Paweł rzucił:

– Wpadliśmy tylko na chwilę. Zosia czeka w aucie.

– Aha – skinęłam głową. – To weźcie chociaż po kawałku ciasta.

Usiedli, ale już widziałam po synu, że jest gdzie indziej. Rozmawiał ze mną, ale myślami był w aucie. W końcu wstał i rzucił:

– Wiesz, mamo… jakby coś się działo, to dzwoń. Ale najlepiej wcześniej. Bo z zaskoczenia to ciężko zorganizować czas.

Gdy wyszli, podeszłam do okna. Nawet nie spojrzał w górę, kiedy wsiadał do auta. Tak, miałam urodziny. Ale jedyne, co naprawdę dostałam, to utwierdzenie się w tym, że nie jestem już ich matką – tylko starą kobietą z dokumentami w czarnej teczce.

Ostatni raz zamknęłam drzwi

Zamknęłam drzwi powoli, z namysłem. Tak, jak się zamyka coś, co może już nigdy się nie otworzyć. W głowie miałam ciszę – nie tę domową, codzienną, ale taką ostateczną, która wlewa się pod skórę jak chłód. Oparłam się o framugę i przez chwilę tylko stałam, słuchając dźwięków własnego oddechu. Cicho było. Nawet lodówka przestała buczeć.

Potem zdjęłam kapcie i usiadłam w kuchni. Czarna teczka leżała na stole. Uporządkowana, gotowa. Dokumenty ułożone, klucze do mieszkania z karteczką, gdzie są zapasowe. Z tyłu kartka z napisem: „Nie miałam złych intencji. Chciałam tylko, żeby wam było łatwiej”. Wiem, że nikt tego nie przeczyta. Ale musiałam to napisać.

Nie mam w sobie goryczy. Nawet żalu chyba już nie. Tylko coś się we mnie zamknęło. Jak drzwi. Jak telefon, który od miesięcy milczy, chyba że przyjdzie sms z reklamą garnków albo wykładziny. Jeszcze tli się we mnie życie – to prawda. Ale to już tylko tlen, nie ogień. Czasem zazdroszczę tym, którzy mają dla kogo żyć. Ja już tylko trwam. I nikogo to nie obchodzi.

Może kiedyś któreś z moich dzieci stanie w tym przedpokoju i przypomni sobie, jak pachniał tu rosół, jak się siadało przy mnie z gorącą herbatą. Może spojrzą na mój fotel i zrozumieją, że nie chodziło o opiekę, tylko o to, żeby być. Ale wtedy będzie już za późno. Zamknęłam drzwi. I wreszcie zrozumiałam, że tego dnia nikt już nie zapuka.

Stefania, 75 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama