„Jeszcze przed Wigilią teściowa skrytykowała moje pierogi. Spakowałam walizki i święta spędziłam z dala od tej zołzy”
„Wyszłam z łazienki. W salonie grały jeszcze cicho kolędy. Piotr siedział na kanapie z telefonem w ręce, kubek z herbatą stał na oparciu. Nawet nie podniósł wzroku, gdy usiadłam obok. – Ja już tak nie mogę… – powiedziałam do męża”.

W kuchni pachniało grzybami, a barszcz pyrkotał na wolnym ogniu tak cicho, że ten dźwięk kołysał mnie bardziej niż świąteczne kolędy sączące się z głośnika. W piekarniku rumieniły się rybne kotleciki – moja coroczna alternatywa dla karpia, którego dzieci nie ruszyłyby nawet magiczną różdżką. Biegałam między blatem a stołem w fartuchu w renifery podarowanym mi przez teściową. Nosiłam go z dziwnym poczuciem obowiązku, choć zawsze przypominał mi, że ona potrafiła wślizgnąć się w każdy zakamarek mojego życia, nawet w kuchenne szuflady.
Byłam zmęczona, jednak i tak czułam coś na kształt satysfakcji. Zdążyłam. Wszystko było gotowe. Dzieci krążyły podekscytowane wokół stołu, Piotr dobierał krawat do koszuli, udając, że nie widzi mojego gorączkowego krzątania. A ja łapałam się na tym, że znowu robię wszystko sama i znowu tłumaczę sobie, że „święta takie są”.
Punkt siedemnasta. Zadzwonił dzwonek.
– Otworzysz? – zapytałam, ocierając ręce o fartuch.
Usłyszałam kroki Piotra, a potem znajomy stuk obcasów. Teściowa weszła do mieszkania z miną, która zapowiadała, że nic, co zrobię, nie będzie wystarczająco dobre. Kremowy płaszcz, idealny kok, czerwona szminka. W dłoniach torba z prezentami i siatka z jej „lepszym” kompotem.
– Wesołych świąt – powiedziała chłodno.
Usiadła przy stole, sięgnęła po pieroga, obejrzała go jak eksponat muzealny.
– Sama robiłaś? Hm... Ciasto za grube. Za dużo nadzienia. Nie chcę być niemiła, ale…
Znałam tę frazę aż za dobrze. Uśmiechnęłam się, choć w środku coś we mnie się zatrzęsło. Tak było przez cały wieczór. Po kolacji zamknęłam się w łazience i dopiero tam pozwoliłam sobie płakać.
Koniec z takim życiem
Siedziałam na podłodze w łazience, plecami oparta o drzwi. W dłoniach ściskałam chusteczkę, zmiętą, mokrą, bezużyteczną. Płakałam po cichu, żeby nikt nie usłyszał. Nie chciałam dziecięcego „mamusiu, co się stało?”, ani tego spojrzenia Piotra – tego pustego, obojętnego spojrzenia, które mówiło „znowu przesadzasz”. W mojej głowie wciąż słyszałam Helenę. Jej głos był jak ostry nóż – cięła słowami, udając troskę. „Nie chcę być niemiła, ale…”. Tak, jakby to jedno zdanie uprawniało ją do wszystkiego.
W końcu wstałam. Spojrzałam w lustro. Spuchnięta twarz, czerwone oczy. Zmarszczki, które pojawiły się szybciej, niż powinny. Nie wyglądałam jak kobieta po trzydziestce. Bardziej jak ktoś, kto zapomniał, że też ma prawo do odpoczynku. Wyszłam z łazienki. W salonie grały jeszcze cicho kolędy. Piotr siedział na kanapie z telefonem w ręce, kubek z herbatą balansował na oparciu. Nawet nie podniósł wzroku, gdy usiadłam obok.
– Ja już tak nie mogę… – powiedziałam.
– Co? – mruknął bez emocji.
– Te święta. Ona. Ty.
Piotr westchnął.
– Przesadzasz. To tylko pierogi.
Odwróciłam głowę. Zawalczyłam o głos, o cierpliwość, o cokolwiek.
– Dlaczego nigdy nie stajesz po mojej stronie?
– Bo nie chcę awantur. I tak się jej nie przegada.
– Czyli mam się uśmiechać i dziękować za upokorzenie?
Cisza. Piotr nie odpowiedział. Po prostu siedzieliśmy obok siebie jak dwoje obcych ludzi. W tej ciszy coś we mnie się zbuntowało, bezgłośnie. Wtedy właśnie podjęłam decyzję. Wyjadę. Z dziećmi. Choćby na kilka dni. Muszę oddychać.
Nie mogłam tam zostać
Była szósta rano, kiedy zamykałam zamek walizki. Wszystko już było spakowane – ubrania dla dzieci, ich ukochane pluszaki, ładowarka do tabletów, piżamy, szczoteczki do zębów. Zabrałam tylko to, co konieczne. Reszta mogła zostać – tak jak mój mąż.
W kuchni unosił się jeszcze zapach barszczu. Śledzie stały nietknięte. Kawałek makowca na talerzyku był przysypany cukrem pudrem. Święta rozkładały się jak stare jedzenie – w powietrzu i we mnie. Coś się skończyło, tylko jeszcze nie wiedziałam, czy na zawsze.
Napisałam kartkę. Krótką. Bez tłumaczeń. „Zabieram dzieci. Potrzebuję oddechu”. Nie chciałam wojny. Chciałam przestrzeni. Ciszy. Może matki. Może własnego odbicia w lustrze.
Kiedy zapinałam kurtkę, Piotr pojawił się nagle w korytarzu.
– Co robisz?
– Jadę do mamy.
– Teraz?
– Tak.
– Magda, nie wygłupiaj się. To tylko dwa dni.
Odwróciłam się powoli.
– Dwa dni dla ciebie. Dla mnie to każda minuta udawania.
– A dzieci? One chcą być z rodziną.
– Ja jestem ich rodziną. Muszę siebie chronić, żeby być dla nich dobrą matką.
Stał nieruchomo, jakby bał się zrobić krok. Patrzył na mnie, ale nie widział. Jak zawsze. Dzieci rozbudziły się w drodze do samochodu. Było jeszcze ciemno.
– Mamusiu, gdzie jedziemy?
– Do babci Joli.
– A do babci Heleny nie?
Zapięłam pasy, odwróciłam się i uśmiechnęłam smutno.
– Nie w tym roku, kochanie.
Wcisnęłam sprzęgło. Ruszyłam. Za sobą zostawiłam pierogi, których nikt nie chciał jeść, świąteczne serwetki i mężczyznę, który przestał mnie dostrzegać.
Został mi tylko żal
– Jezu… Magda? Dzieci? Co się stało? – mama otworzyła drzwi w szlafroku, zaspana, z jednym kapciem na stopie.
– Nic. Po prostu… mogę u ciebie zostać kilka dni?
Nie zapytała o nic więcej. Po prostu objęła mnie mocno. Tak jak wtedy, gdy wracałam zapłakana z przedszkola. Tyle że teraz płakałam w środku. Wprowadziła dzieci do pokoju, zrobiła im kakao, włączyła bajkę, przyniosła koc. Wiedziała, co robić – bez pytań, bez tłumaczeń.
Wieczorem siedziałyśmy razem w kuchni. Herbata parowała w kubkach. Mama coś mówiła o sąsiadce, która zapomniała, że to Wigilia, bo cały dzień siedziała na internecie, ale ja nie słuchałam. Patrzyłam w blat. Czułam, jak moje ciało dopiero teraz zaczyna się odprężać.
– Chcesz porozmawiać? – zapytała.
Pokręciłam głową.
– Nie chcę wracać. Oprócz tego nie wiem jeszcze, co dalej.
– To zostań. Tutaj jesteś u siebie. Wracać możesz, ale tylko tam, gdzie cię nie ranią.
Milczałam. Po raz pierwszy od miesięcy nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. Nikt nie wzdychał, nie przewracał oczami, nie mówił: „przesadzasz”.
Wzięłam prysznic, przebrałam się w stary dres. Weszłam do mojego dawnego pokoju. Na ścianie wciąż wisiał rysunek z podstawówki – drzewo z serduszek. Półka z książkami z liceum stała nietknięta. Usiadłam na łóżku. Zza ściany dobiegały chichoty dzieci. Przyszły do mnie chwilę później.
– Mamo! Jesteśmy na wakacjach? – zapytała córeczka.
– Tak, kochanie. Tylko we troje.
Wtedy, pierwszy raz od dawna, naprawdę odetchnęłam.
Nie wiem, na co czekałam
Nie planowałam zostać dłużej. Początkowo chciałam tylko przetrwać święta. Jedną noc. Może dwie. Tak się usprawiedliwiałam przed sobą, pakując walizki. Tymczasem mijał trzeci dzień, a ja wciąż nie chciałam wracać. Nie dlatego, że mama mnie przekonywała. Wręcz przeciwnie – niczego nie narzucała. Po prostu… nie było po co.
Piotr nie dzwonił. Nie pytał, czy dojechaliśmy. Nie pisał, czy wszystko w porządku. Przysłał jednego SMS-a. Krótkiego. „Jak się czujecie?”. Odpowiedziałam po kilku godzinach. „Dobrze”. Tyle. Nie miałam siły pisać nic więcej. On chyba też nie. Przez kolejne dwa dni panowała cisza.
Wieczorami leżałam na starym łóżku w moim dawnym pokoju. Sufit znałam na pamięć – każdą nierówność, każdy cień. Gdzieś z kuchni dobiegały głosy dzieci i mamy. Śmiali się. A mnie w środku gryzło, że im lepiej beze mnie niż z nim.
Może to ja byłam problemem? Złapałam się na tym, że raz przez chwilę pomyślałam, że może on też cierpi. Może tęskni. Może chodzi po mieszkaniu i zagląda do pokoju dzieci, które zniknęły bez pożegnania. Może się martwi. Może zrozumiał. A potem ta myśl zgasła jak zapałka wrzucona do zlewu. Znałam go za dobrze. Gdyby naprawdę chciał coś naprawić, byłby tutaj już dziś. Albo przynajmniej by zadzwonił, zapytał, co dalej. Nie pytał. A ja… przestałam czekać.
Coś się we mnie zmieniło
Piąty dzień. Dzieci zdążyły się już zadomowić u babci Joli, jakby tak miało być zawsze. Codziennie rano siadały do śniadania przy kuchennym stole, którego pamiętałam jeszcze z dzieciństwa – z zarysowaniami po cyrklu, którymi kiedyś ja się bawiłam. Teraz one – uśmiechnięte, spokojne. Nie tęskniły. Przynajmniej nie mówiły. Zaczynałam im tego zazdrościć.
Ja też nie tęskniłam. Przynajmniej nie do tego, co było. Tęskniłam do siebie z czasów, kiedy byłam kimś więcej, niż tylko funkcją – żoną, matką, gospodynią, menedżerką rodzinnych świąt. Kiedy potrafiłam śmiać się bez powodu i zasypiać bez ściśniętego gardła.
Telefon leżał na szafce nocnej. Raz dziennie rozświetlał się wiadomością od Piotra. „Dzieci są zdrowe?”, „Masz wszystko, czego potrzebujesz?”, „Przepraszam, że wtedy nic nie powiedziałem”. Czytałam. Nie odpisywałam. Nie złośliwie. Po prostu… nie miałam odpowiedzi. Jeszcze nie. Może nie chciałam mieć.
Wieczorem leżałam sama, otulona starym kocem z wełny, który drapał, ale pachniał bezpiecznie. Słyszałam oddechy dzieci zza ściany, spokojne, miarowe. Tylko ja nie mogłam zasnąć. Patrzyłam w sufit i nagle przyszła mi do głowy myśl. Niewygodna, ale prawdziwa: „Może już nie wrócę. Może nie powinnam. Może muszę najpierw wrócić do siebie – tej prawdziwej, która kiedyś marzyła – zanim wrócę do niego”. Zamknęłam oczy. Nie płakałam. Nie byłam zła. Nie czekałam. Po prostu wiedziałam, że coś się we mnie zmieniło. Nie chwilowo. Nie na próbę. Nieodwracalnie.
Obyło się bez dramatów
Nie wiem, ile dni jeszcze zostałam u mamy. W pewnym momencie przestałam liczyć. Każdy poranek był podobny – zapach kawy, dzieci tulące się do mnie w piżamach, dłoń mamy na moim ramieniu. Nic się nie działo, ale wszystko się działo. Nauczyłam się milczeć bez złości. Być obecna bez lęku. Odpoczywać bez poczucia winy.
Piotr pisał coraz rzadziej. Jakby sam czuł, że nie ma już do kogo pisać. Albo że słowa niczego nie załatwią. Może próbował się jakoś odnaleźć w pustym mieszkaniu. Może do niego dotarło, co się stało. Może zrozumiał, że można być z kimś i jednocześnie nie być wcale. Nie wiem. Nie mam dostępu do jego świata. Nie teraz. Może już nigdy.
Którejś nocy obudziłam się nagle z poczuciem, że coś się skończyło. Że naprawdę już nie wrócę. Przynajmniej nie do tamtego życia. Nie do stołu, przy którym trzeba było udawać. Nie do związku, w którym byłam przezroczysta. Nie było dramatów. Żadnych walizek wyrzuconych za drzwi. Tylko ta jedna cicha Wigilia. I moje „dość”, wypowiedziane bez krzyku.
Patrzyłam wtedy na śpiące dzieci i pomyślałam: „Nie chcę, żeby kiedyś ich święta wyglądały tak jak moje”. Nie wiem, co będzie dalej. Ja już nigdy nie pozwolę się zepchnąć do roli tła.
Magdalena, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Te święta miały być spokojne. Zamiast tego mama wypomniała mi każdą złotówkę, którą mi kiedyś pożyczyła”
- „Rodzinne święta to była podstawa w moim domu, a zięć wszystko popsuł. Woli grzać się pod palmami niż łamać opłatkiem”
- „Gdy rodzina zaprosiła mnie na Wigilię, wyczułem, że coś tu śmierdzi. Spadek po babci sprawił, że jestem łakomym kąskiem”

